poniedziałek, 5 września 2022

„The Harbinger” (2022)

 

Daniel i Theresa Snyder przeprowadzają się z Des Moines w stanie Iowa do niewielkiej miejscowości na Środkowym Zachodzie, zabierając ze sobą istotę, która kiedyś była ich córką Rosalie. U dziewczynki zdiagnozowano schizofrenię, ale jej rodzice nie mają wątpliwości, że w ciele ich jedynego dziecka nie ma już jego duszy. Daniel rozpaczliwie szuka sposobu na odzyskanie córki, a Theresa uważa, że powinien po prostu spełniać potworne żądania tajemniczego mężczyzny, który odebrał im Rosalie. Największą sojuszniczkę Daniel znajduje w postaci indiańskiej szamanki Floating Hawk, mieszkającej na obrzeżach miasteczka, do którego właśnie sprowadzili się Snyderowie. Miasteczka, przez które przetacza się fala rzekomych samobójstw, a głównym podejrzanym staje się Daniel.

Amerykański horror o zjawiskach nadprzyrodzonych w reżyserii Willa Klipstine'a, twórcy komedii „The Evolution of Andrew Andrews” (2012), który realizuje się głównie w aktorstwie – tak jak w swoim debiutanckim pełnometrażowym dziele, w „The Harbinger” wcielił się w pierwszoplanową postać. Scenariusz tego ostatniego, prawie dwugodzinnego obrazu, Will Klipstine napisał razem z Amy Mills, film kręcono w Minnesocie, gdzie na te potrzeby zbudowano największy w historii tego stanu plan – w ogromnym magazynie scenograficznym Ironbound Studios leżącym w mieście Chisholm. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych „The Harbinger” pokazał się na początku września 2022 roku, w strefie VOD, ale wcześniej ruszyła dystrybucja choćby na terenie Rosji (druga połowa sierpnia 2022). W „The Harbinger” dopatrzono się związków między innymi z „Podpalaczką” Stephena Kinga, „Egzorcystą” Williama Friedkina (plakat), „Duchem” Tobe'ego Hoopera, „Omenem” Richarda Donnera, „Morderczymi kuleczkami” Dona Coscarelli, „Sinister” Scotta Derricksona i twórczością Alfreda Hitchcocka.

Dziwna sytuacja – za mało i za dużo. Jednoczesne wrażenie niedosytu i przesytu. Sporo wątków, które nie zostały należycie rozwinięte. Nie dlatego, że Will Klipstine i Amy Mills nie wiedzieli jak rzecz pociągnąć. Nie, na tym miała polegać cała zabawa z „The Harbinger” - informacyjne skąpstwo, bazowanie na niemiłosiernie pokawałkowanych wątkach, to metoda scenarzystów na wytworzenie tajemniczej aury. Wyraźnie zależało im na tym, by odbiorca był coraz bardziej zdezorientowany. Oglądasz, ale nie wiesz, co: mniej więcej tak to miało wyglądać. Objawienia mamy dostąpić na jednym z ostatnich odcinków tej trasy. Wtedy też wszystko ma poskładać się w sensowny, spójny obraz tragedii rodzinnej. Koszmaru zgotowanego przez jakieś Złuuuo. Nie żebym wcześniej rozpracowała ten plan Klipstine'a i Mills (nie tylko scenarzyści, ale i pomysłodawcy tej historii), myślałam, że wszystko - no prawie wszystko - miało być oczywiste. W moich oczach jedyna tajemnica wiązała się z wizjami Daniela, jedynych momentach przyciągających klimatem. Sepiowe zdjęcia, które miały podkreślać niecodzienny charakter owych incydentów (czas akcji). Tytułowy wątek i kwestia dwóch dżentelmenów obserwujących Snyderów – ależ się zdziwiłam, gdy dotarło do mnie, że zupełnie nieświadomie dotarłam do „ukrytej” wiedzy. To miały być niespodzianki, a ja je niechcący spaliłam. Ale, ale, jedna może nie od razu zaskakująca, ale nowa informacja dotarła do mnie w zaplanowanym przez twórców momencie. Wcześniej nie było w zasadzie żadnych sygnałów, niczego, co kazałoby uważniej przyjrzeć się UWAGA SPOILER innym mieszkańcom - poza Snyderami i kolekcjonerem totemów - małego miasteczka gdzieś na Środkowych Zachodzie Stanów Zjednoczonych KONIEC SPOILERA. Zaczyna się od nieśmiertelnej przeprowadzki. W zasadzie najsampierw usłyszymy diagnozę doktor Emily Warren: mała Rosalie (w tej roli Madeleine McGraw, która fanom gatunku może być znana choćby z „Czarnego telefonu” Scotta Derricksona, w moim odbiorze jakością gry pozostawiająca daleko w tyle pozostałych członków obsady „The Harbinger”) ma schizofrenię. Jej rodzice, Daniel i Theresa Snyder (przeciętny występ Willa Klipstine'a, reżysera i współscenarzysty tego filmowego przedstawienia i jak wyżej Amandy MacDonald), grzecznie wysłuchują lekarki, ale nie zamierzają stosować się do jej rad. Nie będą leczyć swojego jedynego dziecka, a w każdym razie nie w konwencjonalny sposób. Otóż, Rosalie nie ma schizofrenii i à propos to nie jest Rosalie. Taką pewność mają Daniel i Theresa, której dziewczynka bynajmniej nie stara się osłabić. Wręcz przeciwnie: nie pozwala im zapomnieć, że nie jest ich ukochaną córeczką, że w ciele Rosalie nie ma już jej duszy. W ciele Rosalie zamieszkało coś złego. Jakaś nieludzka, przypuszczalnie władająca nadzwyczajnymi zdolnościami istota, która nigdy się nie uśmiecha. Kamienne oblicze, bezdenna pustka w oczach i beznamiętny głos. Wesoła, rozszczebiotana dziewczynka zniknęła, a jej miejsca zajął właśnie taki ktoś. Zimna (nie)młoda dama, która w nowym miejscu zamieszkania szybko zacznie być odbierana jako dziwadło. Może nawet zagrożenie dla innych dzieci. Nowy dom, rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej, rodzinny koszmar o charakterze nadnaturalnym – trudno nie skojarzyć tego z kultowym „Duchem” Tobe'ego Hoopera. Nie, prędzej jego remakiem wyreżyserowanym przez Gila Kenana. Plastikowy zawrót głowy. Kolorystyczny róg obfitości. Żywe, jaskrawe barwy, świecące się jak psu coś tam. A gdy po dniu przychodzi noc, nastaje przyjazna widzowi, bezpieczna, żeby nie powiedzieć błoga ciemność. Może z jednym wyjątkiem, tandetnie sfinalizowanym (co za bestia; ależ ciężkostrawny kicz, zwłaszcza na dalszym etapie tej wyprawy do najgorętszej z otchłani), ale spodziewany atak poprzedziło niezgorsze w swojej prostocie przygotowanie emocjonalnego gruntu. Z napięciem - lekkim, ale zawsze - wpatrywałam się we wspomagającego się tabletem, zaalarmowanego zagadkowymi odgłosami głównego bohatera filmu.

O totemach po raz pierwszy usłyszymy od jednego z nowych sąsiadów Snyderów. Kolekcjonera przedmiotów, w niektórych kulturach uważanych za magiczne. Niektórych czy tylko w kulturze indiańskiej? Trudno powiedzieć. Na pewno największa sojuszniczka Daniela Snydera w walce o duszę najdroższej mu osoby, szamanka Floating Hawk (taka sobie gra Irene Bedard), traktuje je jak świętość. Bezcenne skarby, w moc których ich zbieracz najwyraźniej nie wierzy. Takie wyznanie czyni na użytek rozbawionego historyjką, którą przed chwilą od niego usłyszał Daniela. Konkretniej: mitem. Mitem o The Harbinger. Daniel się śmieje, ale widz może potraktować to jako wyraźną wskazówkę, trop, za którym ojciec nieszczęsnej Rosalie powinien czym prędzej podążyć. Kiedy już detektyw prowadzący śledztwo w sprawie zagadkowych zgonów w miasteczku, pokaże mu co znaleziono na pierwszym hipotetycznym miejscu zbrodni. Wygląda na samobójstwa, ale śledczy nie pozostawia Danielowi wątpliwości, że szuka zabójcy. Ma podstawy przypuszczać, że sprawca próbuje zmylić policję – zdaniem łebskiego detektywa w niezbyt przemyślany sposób, bo trudno uwierzyć, by kobieta w podeszłym wieku „wspięła się na takie wyżyny”. Tak czy inaczej, głównym podejrzanym jest nowy mieszkaniec tej niby idyllicznej miejscowości. Jak z pocztówki. American Dream w małomiasteczkowym ujęciu. I tak zawiązuje się kolejny wątek, który niestety nie okazał się dla mnie miłą odmianą od dotychczasowych stacji na życiowej drodze Snyderów. Znowu po łebkach. Na pół gwizdka. Z „Podpalaczki” Stephena Kinga na jego „Smętarz dla zwierzaków” aka „Cmętarz zwieżąt”:) Teraz się śmieję, ale prawdę mówiąc ścisnęło mi się serce na widok tych wszystkich biednych stworzeń porozrzucanych po podwórzu Snyderów. Szkoda, że opowieść o bestialsko okradzionych rodzicach i domniemanej udręce ich uroczej córeczki (kraina szczęśliwości zapisana w pamięci Daniela, a najpewniej i jego małżonki) snuto w tak beznamiętny sposób. A przynajmniej na mnie nie działało to tak, jakbym chciała. Zamiast wzruszającej, kaleczącej serce tragedii rodzinnej, dostałam suchą, jakby zdystansowaną, szczątkową relację o matce, ojcu i nie-córce. Mężczyzna się buntuje, kobieta wolałaby trzymać się umowy (łatwo się domyślić, z kim zawartej), a dziewczynka niby przyjmuje to z obojętnością, ale jednak czasami się wtrąca. Daje pokaz swoich (swoich?) niezwyczajnych zdolności i mówi zagadkami, podobnie jak Floating Hawk. Uporządkujmy: indiańskie totemy i w ogóle wierzenia, demoniczne dziecko (opętanie czy coś w ten deseń), fala tajemniczych zgonów przetaczająca się przez małe amerykańskie miasteczko, zły nieczłowiek prześladujący Snyderów i kompletnie nieznany im jegomość, który pokazuje Danielowi „stare fotografie”. Na dokładkę błyskawicznie rozprzestrzeniająca się „zaraza ostracyzmu” wymierzona w podejrzanych sąsiadów – właściwie wyrok już zapadł, prawa do obrony zgodnie odmówiono, przez aklamację. No, może jedna osoba wyłamała się z tego sąsiedzkiego sojuszu przeciwko nowej rodzinie w ich malowniczym, do niedawna spokojnym, nadzwyczaj bezpiecznym zakątku. Czarna owca tej małej wspólnoty, czy raczej mężczyzna, który ma w zwyczaju łagodzić wszelkie niesnaski. Wujek dobra rada, dbający o dobrą atmosferę w miasteczku, robiący wszystko, co w jego mocy, by rozładowywać napięcie pomiędzy zwaśnionymi kolegami i koleżankami z tej małej enklawy – takie opinie o tym człowieku mogą krążyć na tej przeklętej(?) ziemi. W każdym razie takie plotki krążą o „włościach” Floating Hawk. Grunt „na marginesie” tej miejscowości, gdzie kobieta mieszka samotnie – jak nic, pustelnica – w drewnianej, lichej chatce. Rosalie nie ma tutaj wstępu: taki komunikat właścicielka wydała przy pierwszym spotkaniu ze Snyderami. Jedynym w pełnym składzie, bo potem, przynajmniej na naszych oczach, będzie widywać się wyłącznie z Danielem. Wyróżnić mogę jeszcze scenkę z sunącym, nieidącym – wygląda, jakby leciał, ale przypuszczam, że skorzystano z jakiegoś wózka, przy tworzeniu tego tylko odrobinkę niepokojącego, wprawiającego (mnie) w jakiś tam leciutki dyskomfort ruchomego obrazka - młodszym braciszkiem Nosferatu. Prawda, że podobny? A potem już mniej, potem znany nam już intruz objawi się w całej swojej niedoskonałości. Szkoda, że nie da się tego odzobaczyć... Z drugiej strony pasuje do epilogu. Jak w bajce.

Ledwo dociągnęłam do napisów końcowych. I tylko czasu żal. „The Harbinger”, druga pełnometrażowa produkcja Willa Klipstine'a, na podstawie scenariusza spisanego wespół z Amy Mills, to według mnie dość sprawnie zrealizowany (niepożądaną taniochą, amatorką wiało mi tylko od gościa, który, na szczęście dla mnie, nie zjawiał się często), aczkolwiek utrzymany w bezwstydnie przyjaznym klimacie, horrorek „o wszystkim i o niczym”. Bogate zewnętrze i pustawe wnętrze. Przydaliby się jeszcze Książę z Bajki, karoca z dyni – dobra wróżka jest – i oczywiście księżniczka niepospolitej urody. Dla Kota w Butach też pewnie znalazłoby się tutaj miejsce. Chcę przez to powiedzieć, że w moim odczuciu „The Harbinger” to taka bajeczka dla dużych „ludziów”. Niewydajna, nijaka, kolorowa, grzeczna opowiastka do poduszką. Posłuchajcie, jeśli macie ochotę, tylko potem nie mówcie, że polecałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz