Do domku letniskowego Kaskada w małej miejscowości Cullerton w angielskim hrabstwie Lancashire przybywa Mary Packham, zaniepokojona milczeniem swojego brata Toma. Na miejscu zastaje tylko jego żonę Lucy, do której nigdy nie kryła niechęci. Mary dowiaduje się od niej, że tego dnia małżeństwo Packham wybrało się na pieszą wycieczkę po okolicznym lesie, ale z powodu skręconej kostki kobieta była zmuszona wrócić wcześniej. Jej słowa w uszach Mary nie brzmią przekonująco, a jakby tego było mało siostra Toma dokonuje w Kaskadzie niepokojącego odkrycia. Nazajutrz udaje się do domu Toma i Lucy w Sheffield, gdzie znowu zastaje tylko znienawidzoną kobietę. Lucy twierdzi, że Tom jest w środku, ale szybko wychodzi na jaw, że wróciła z Cullerton sama. Tom Packham zostaje uznany za zaginionego, ale Mary jest przekonana, że jej ukochany brat został zamordowany przez własną żonę. Śledztwo prowadzi komisarz Aaron Reavley z policji hrabstwa South Yorkshire, którego każda z kobiet stara się przekonać do swojej wersji wydarzeń. Któraś najpewniej kłamie. Tylko która?
„Nie wierzcie jej” (oryg. „Don't Believe Her”) to powieściowy thriller psychologiczny od urodzonej i wychowanej w angielskim hrabstwie South Yorkshire Jane Heafield., który swoją światową premierę miał w roku 2021. Autorka między innymi powieściowego cyklu „Yorkshire Murder Thrillers” jest pracownikiem naukowym w szpitalu w South Yorkshire, a wśród ulubionych zajęć, poza pisaniem, wymienia nasiadówki przed telewizorem oraz wypady do zabytkowych miejsc, na które zwykle zabiera dyktafon, na wypadek, gdyby naszła ją ochota na rozsnucie kolejnej opowieści. Uwielbia kryminalne historie i nie potrafi zasnąć bez audiobooka, co z kolei utrudnia zaśnięcie jej partnerowi. „Nie wierzcie jej” to pierwszy utwór Jane Heafield opublikowany w Polsce; w 2022 roku przez wydawnictwo Muza. Powieść przetłumaczył Jacek Żuławnik.
Lucy: „Poznacie dwie wersje tej historii. Musicie jednak wiedzieć, że Mary kłamie. Dlatego nie wierzcie jej, nie wierzcie w ani jedno słowo. Tylko moja opowieść jest prawdziwa”. Mary: „Każde słowo, które wypluwa z siebie Lucy, jest kłamstwem. Weźcie jej łgarstwa i spalcie, a popiół zakopcie. Nie wierzcie jej: teraz, wtedy – nigdy. Usłyszycie ode mnie prawdę na temat tego, co zaszło; nie jedną z wersji zdarzeń – prawdę”. Tak zaczynają się zeznania głównych narratorek (historia w całości podana w pierwszej osobie) „Nie wierzcie jej” pióra mało znanej brytyjskiej powieściopisarki Jane Heafield. Interesujący, wskazanie frustrujący zabieg, bo może się okazać, że wszystkie pozyskane informacje są funta kłaków warte. Że to wszystko, to nie jedno, a dwa wielkie kłamstwa. Już w przytoczonych przeze mnie fragmentach wypowiedzi Lucy i Mary da się zauważyć, że ta druga, delikatnie mówiąc, zdecydowanie bardziej niechętnie przebiera w słowach, aniżeli jej największa zmora. To była nienawiść od pierwszego wejrzenia. Nienawiść starannie pielęgnowana przez Mary w latach, które jej młodszy brat Tom spędził z tą względnie dużo starszą od siebie kobietą. Specyfika tej publikacji podpowiada zajęcie pozycji komisarza Aarona Reavleya z policji hrabstwa South Yorkshire. Nieopowiadanie się po żadnej ze stron konfliktu, silenie na obiektywizm w szponach subiektywizmu. W pajęczynach utkanych z kłamstw i półprawd. Gdzieś tam na pewno jest też prawda, ale jak ją wyłuskać z tego galimatiasu? Prawdę mówiąc najtrudniej było mi opierać się pokusie „faworyzowania” jednej z pań Packham. Wahadło sympatii właściwie od samego początku przechylało się w stronę Lucy. Raz po raz musiałam korygować to „przeklęte ustrojstwo”, bo przecież autorka „Nie wierzcie jej” uczciwie przestrzegła przed pochopnym dopuszczeniem Lucy i Mary do grona zaufanych osób. Niemniej postawa tej pierwszej... Tak, Lucy wyraźnie plącze się w zeznaniach, Lucy niewątpliwie kręci, ale czy to wystarczy, by uznać ją winną zabójstwa Toma Packhama? Mary z pewnością tyle by starczyło, ale przecież nie musi opierać się tylko na kłamliwych słowach Lucy. Są i inne poszlaki świadczące przeciwko małżonce zaginionego. Mary nie rozumie więc, dlaczego policja tak się ociąga z zatrzymaniem Lucyferki (tak Mary zwykła nazywać swoją okropną szwagierkę). Na co czekają? Gniew Mary jest jak najbardziej zrozumiały, w końcu zaginęła jedna z najbliższych jej osób, ale można odnieść wrażenie, że bardziej zależy jej na zrujnowaniu życia Lucy, niż poznaniu prawdy o tym feralnym dniu w pocztówkowej miejscowości Cullerton. Mniejsza, co się stało z jej kochanym braciszkiem, najważniejsze, by jej największy wróg wreszcie poległ. Wszystko wskazuje na to, że tę wieloletnią wojnę wywołała Mary. Mało tego: mamy powody przypuszczać, że Lucy robiła wszystko, co w jej mocy, by nie zaogniać tego bezsensownego konfliktu. Pragnęła zgody, marzyła o zakopaniu tego topora wojennego, ale jedyne ustępstwo, na jakie zdobyła się Mary, to unikanie jej towarzystwa. Z czasem obie wyspecjalizowały się w organizowaniu sobie życia tak, by się o siebie „nie potykać”. Trudno to nazwać rozejmem, bo Mary nie przepuszczała żadnej okazji do obgadania wstrętnej szwagierki. Najchętniej w obecności brata, który od jakiegoś czasu mógł podzielać te opinie. Właściwie Mary ma dowody na to, że Tom bał się swojej żony. Jego siostra wie, że Lucy ma za sobą pobyt w zakładzie psychiatrycznym i podejrzewa, że bez konsultacji z lekarzem odstawiła leki. Na dodatek w jej aktach policja znajdzie sporządzoną przed laty notkę o zatrzymaniu Lucy w związku z przemocą domową. Podobno zaatakowała męża. Tylko raz? Mary mocno w to wątpi. A przynajmniej takie wrażenie stara się wywrzeć na swoich słuchaczach. Lucy przedstawia to w zupełnie innym świetle. Przekonuje, że jej miłość do Toma nie wygasła, że w przeciwieństwie do Mary rozpaczliwie podtrzymuje w sobie wiarę w jego rychły powrót, jednocześnie posądzając go o romans i inne przykrości, jakich miał jej przysparzać.
Relacja, jakich w życiu bynajmniej ze święcą nie trzeba szukać. Małostkowość, infantylizm, nieuzasadniona nienawiść do bliźniego. Obelga za obelgę, cios za cios. Nieważne o co poszło - a czy musi być jakiś powód? - grunt, że przynajmniej jedna z walczących dobrze się bawi. Grunt, że nie jest nudno. Darmowa rozrywka, jak zdążyłam zaobserwować, nie tylko fikcyjnych postaci choćby ze świata zamkniętego w „Nie wierzcie jej” Jane Heafield. Znam mnóstwo podobnych autentycznych historii. Właściwie, to co dzieje się między Lucy i Mary blednie w obliczy tego, co zdążyło mi pokazać samo życie. To i tak łagodny obraz ulubionej rozrywki jakiejś części tak zwanego cywilizowanego społeczeństwa. Igrzyska szybkich i wściekłych. W sąsiedztwie, w rodzinie, w pracy, w gronie znajomych – wszędzie może zapalić się ten „olimpijski ogień”. Bywa że pali się przez wiele, wiele lat. Bywa że aż do grobowej deski. Wydawać by się mogło, że tak zażarte kłótnie zazwyczaj mają bardzo solidne postawy. Czasami tak jest, nie mówię, że nie, ale ode mnie na pewno nie usłyszycie, że Mary i Lucy to wyjątkowy przypadek obopólnej niechęci. W zasadzie sprawy mogły potoczyć się inaczej, gdyby Mary dała szansę wybrance swojego brata. Mary najwyraźniej już przy pierwszym kontakcie uznała Lucy za rywalkę. Nieodwołalnie uznała ją za zagrożenie dla jej relacji z bratem? Na pewno nie opuszczało jej przekonanie, że ta kobieta jest niegodna jej Toma. Młodszego od niej mężczyzny, który już w wieku osiemnastu lat otworzył własną agencję nieruchomości. Potem zyskał wspólnika i na pierwszy rzut oka interes całkiem nieźle się rozkręcił. Mądrze zainwestował swoją część spadku, podczas gdy jego siostra, zdaniem Lucy, błyskawicznie roztrwoniła to, co przypadło jej. W dorosłe życie weszli z porównywalnym budżetem, ale ścieżka Toma przynajmniej przez jakiś czas była mniej wyboista. Mary wprowadziła się do ojca, a kiedy podupadł na zdrowiu stanowczo sprzeciwiła się pomysłowi Toma, by umieścić go w domu opieki. Wolała sama się nim zająć. No, z drobną pomocą brata, wielkiego miłośnika monster trucków, którą to pasję Mary w jakimś ułamku na pewno podzielała. Lucy była inna. Lucy wolała kisić się w przestronnym domu w spokojnej dzielnicy Sheffield. Idealna przystań dla klasy średniej. Po zniknięciu Toma Packhama ta mała społeczność jakby dzieli się na dwa obozy: jedni współczują Lucy, a drudzy nie mają wątpliwości, że jej miejsce jest w więzieniu. Kampania Mary przynosi spodziewane zgniłe owoce. Ale ona jest rozczarowana, Mary marzy się prawdziwy lincz. Jak w średniowieczu. Sama najchętniej powiesiłby tę morderczynię na oczach zacietrzewionego, dopingującego ją tłumu. Oko za oko, ząb za ząb, życie za życie: taką definicję sprawiedliwości, przynajmniej w tej jednej sprawie, przyjęła nasza nieprzebierająca w słowach narratorka. Ordynarne dziewczę, gotowe na wszystko, by dostać choćby marną namiastkę sprawiedliwości, jaką przewiduje brytyjski system. Za morderstwo, bo Mary nie potrzebuje dużo czasu, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że Lucy zabrała jej brata. Ciała nie znaleziono, ale Mary nie będzie karmić się nadzieją, jak ci durni gliniarze. I Lucy? Akurat! Nie wierzcie jej. Ta jędza tylko udaje, że z wytęsknieniem wypatruje swojego – ha, ha, dobre sobie, niewiernego – męża. Lucy początkowo trudno w to uwierzyć (tak to w każdym razie przedstawia), ale w końcu musi spojrzeć prawdzie w oczy: Mary naprawdę myśli, że ona, spokojna nauczycielka języka niemieckiego online, zabiła miłość swojego życia. Co gorsza, Mary nie będzie długo stosować się do wytycznych policji, nie będzie milczeć na temat udziału Lucyferki w zniknięciu Toma. Ludzie mają prawo wiedzieć, co stało się z jej bratem. Skoro policjant, w którym pokładała taką nadzieję nie kwapi się z wtrąceniem jej największego wroga do ciemnego, wilgotnego, cuchnącego lochu, to ona, Mary, już postara się o to, by samej Lucy odechciało się żyć na wolności. Wymusi na niej przyznanie się do winy, a gdyby się nie udało, to zawsze może liczyć na nagrodę pocieszenia – niezapomniany, och jak przyjemny, widok upodlonej rywalki. Trujący bluszcz co się zowie Mary, coraz ciaśniej owija się wokół niekoniecznie godnej najwyższego współczucia kobiety, która, wydaje się, została całkiem sama na tym najeżonym niebezpieczeństwami świecie. Sama ze swoimi kłamstwami i być może kłamstwami Mary. Może trochę za dużo kręcenia się w kółko, powtarzania materiału, które nie zaszkodziłoby wymienić na jakiś dodatkowy wątek. Albo dwa. Pomysłowa koncepcja, frapujące postaci - dogłębne portrety psychologiczne... które mogą być fałszywe - ale mimo wszystko uważam, że przydałaby się większa pula cegiełek w tej nietrudnej do złożenia kryminalnej układance. Tak, trochę mi to zajęło, ale w końcu nadszedł ten moment kiedy wszystko, jakby samoczynnie, wskoczyło na właściwe miejsca. Zanim autorka przeszła do szczegółowych wyjaśnień – chwila prawdy zupełnie jak w wielu starych kryminałach, czyli nie zostawiamy absolutnie żadnego pola do domysłów, żadnej przestrzeni na interpretację własną. Wszystkie ewentualne wątpliwości zostają rozwiane, wszystkie pytania, jakie mogliśmy sobie wcześniej zadawać, dostają kategoryczną odpowiedź. Powiało nostalgią, ten unikalny, charakterystycznych zapach klasycznych kryminałów, którego raczej by nie zabiło uchylenie jakiejś furtki na gdybanie.
Dwie kobiety, jeden mężczyzna. On przepadł, a one oszczędnie gospodarują prawdą. Kolczasty trójkąt Packhamów. Toksyczne związki na angielskiej ziemi. Kryminalna intryga ukryta pod grubą kołdrą - albo dwiema - uszytą z kłamstw i półprawd. Dobre, miejmy nadzieję lepszego, początki brytyjskiej niezbyt poczytnej (przynajmniej na razie) autorki Jane Heafield na polskim rynku wydawniczym. A przynajmniej ja po lekturze „Nie wierzcie jej” czuję się „zobligowana” do sięgnięcia po kolejny thriller psychologiczny tej pani, który przy dobrych wiatrach wleci do Polski. Nic nadzwyczajnego, taka tam skromna, kameralna historyjka z niebanalnymi żeńskimi postaciami. Raczej nie dla poszukiwaczy niemiłosiernie zawiłych, mocno skomplikowanych i co bardziej wyszukanych intryg, ale jeśli nabierzecie ochoty na coś prostszego, na mały relaks z dwiema niegodnymi zaufania (anty)bohaterkami, to wbijajcie „na imprezę” Jane Heafield pod adresem „Nie wierzcie jej”.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz