piątek, 9 września 2022

„Glorious” (2022)

 

Zrozpaczony po zakończeniu związku z kobietą swojego życia Wes, spędza noc na postoju dla kierowców, w malowniczym zakątku nieopodal autostrady. Ognisko, alkohol, a nazajutrz potężny kac i brak spodni. Wes gna do męskiej toalety, gdzie niezwłocznie pozbywa się nadmiaru trucizny z organizmu. Nagle w kabinie obok odzywa się jakiś mężczyzna. Wes wdaje się z nim w niezobowiązującą pogawędkę, której bynajmniej nie zamierza przeciągać. Nie, kiedy interlokutor upiera się, że jest starym bogiem, którego widoku żadna istota ludzka by nie zniosła. Jego imię Ghatanothoa, a celem ocalenie ludzkości. Tak przynajmniej twierdzi, co więcej, to Wes ma odegrać główną rolę w jego świętej misji. Strudzony podróżnik podejmuje bezskuteczne próby wydostania się z tego przybytku, uwolnienia od coraz bardziej niewygodnego towarzystwa, istoty, która cierpliwie tłumaczy, że zwróci mu wolność, gdy wypełni się ich przeznaczenie.

Amerykański horror kosmiczny od Rebekah McKendry, twórczyni thrillera „Psycho Granny” (2019) i wyreżyserowanego razem z mężem Davidem Ianem McKendrym horroru „All the Creatures Were Stirring” (2018). Scenariusz „Glorious” to owoc współpracy Davida Iana z Joshuą Hullem, a w samym obmyślaniu historii panów wspomagał Todd Rigney. To też owoc fascynacji małżonka Rebekah McKendry mitologiami i religiami. Skupił się na mitologii grackiej i religii chrześcijańskiej - Kronos, Charon, ukrzyżowanie Jezusa Chrystusa - oraz mitologii Cthulhu. Można się też tutaj dopatrzeć odniesień do sztuki „Bez wyjścia” Jeana-Paula Sartre. To był nadzwyczaj wdzięczny materiał na okres bezwzględnego panowania covida. Produkcja ruszyła w szczycie pandemii, podczas boomu na lockdowny. Ekstraordynaryjne warunki bardziej wspomogły, niż utrudniły pracę grupie do spraw „Glorious”. W głównej roli reżyserka praktycznie od początku widziała Ryana Kwantena, który zachwycił ją swoim występem w serialu „The Creepshow” (początek emisji w roku 2019), ale pamiętała go też z serialu „Czysta krew” (2008-2014). Po konsultacji z Barbarą Crampton, której fanom gatunku pewnie nie trzeba przedstawiać, i która dołączyła do zespołu producentów „Glorious” - producentka wykonawcza – Rebekah McKendry skontaktowała się z upatrzonym aktorem. I spełniła się przepowiednia Barbary Crampton: Ryan Kwanten pokochał tę historię. W każdym razie nie potrzebował czasu do namysłu, od początku wiedział jak podejść do tego, bądź co bądź, wymagającego zadania. „Glorious” najpierw pokazał się w Kanadzie, w lipcu 2022 roku na Fantasia Festival, a już w następnym miesiącu ruszyła dystrybucja internetowa na platformie Shudder.

Rebekah McKendry, wchodząc w projekt „Glorious”, miała świadomość, że ta koncepcja nie przemówi do szerokiego grona odbiorców. Od samego początku traktowała to jako propozycję dla mniejszości. Horror niszowy? Pani reżyser nie łudziła się, że jej trzeci pełnometrażowy film „wejdzie na salony”. Nie zależało jej na tym. Chciała po prostu dać coś tej garstce osób, o której dzisiaj już mało kto myśli. Nie to, co w XX wieku... Tak czy inaczej, takie „specyficzne gusta” muszą się nieźle napocić, żeby znaleźć coś dla siebie we współczesnym kinie grozy. Takie rzeczy to najszybciej w latach 80-tych XX wieku – ten magiczny kicz, te oślizgłe, pulsujące cielska. I ten obskurny klimat? To niezupełnie to, ale w tej nieszczęsnej toalecie na pewno przydałoby się porządne sprzątanie. Nie, nie przydałoby się! Tak jest dobrze. Nawet więcej niż dobrze. Brudno, ciasno, straszno. I z humorem. Od początku towarzyszymy mężczyźnie imieniem Wes (ależ widowiskowa kreacja Ryana Kwantena, któremu przez większość tego przedstawienia partnerował tylko niewidzialny J.K. Simmons: głos). Samochodowa wyprawa samotnego człowieka, nieumilana wspomnieniami Brendy (przyzwoity występ Sylvii Grace Crim), kobiety, z którą przez jakiś czas był w związku. Ale jego druga połówka odeszła, a Wes kompletnie się załamał. Jego życia straciło sens. Tak na to patrzy, tak się czuje człowiek, który przegrał swoją wielką miłość. A teraz jedzie – ciało rwie do przodu, dusza ciągnie wstecz. Wes niby się przemieszcza, ale naprawdę tkwi w miejscu. W czarnych szponach rozpaczy. Przystanek przy osamotnionym przybytku najpewniej postawionym z myślą o kierowcach. Tam Wes spotyka Charon, to znaczy Sharon, w sumie zupełnie obcą mu kobietę, która nieproszona wchodzi w jego osobistą przestrzeń. Wchodzi i zaraz wychodzi, a więc Wes nie ma powodu zaprzątać sobie głowy tą postacią. Poszła i dobrze, bo on nie jest w nastroju do rozmów. Chce być sam. Sam na planecie Ziemia. A jeszcze lepiej, tylko on i jego kochana Brenda. Jakimś wyjściem jest też zaszycie się, przynajmniej na najbliższą noc, na tej „bezludnej wysepce”. Rozpalmy ognisko, upijmy się i pozbądźmy paru rzeczy. I padł. Spędził noc pod gołym niebem niebezpiecznie blisko ognia i bez spodni. A rano, po przebudzeniu pognał do pobliskiej toalety, oczywiście tej dla panów. A kiedy już wyrzucił z siebie wszystko, co o wyjście się dopraszało usłyszał męski głos. Spojrzał na ściankę oddzielającą go od tego kogoś, a tam taki dziwaczny obrazek. Lovecraftian glory hole: tak to nazwała kierowniczka tej zakręconej, żeby nie powiedzieć szajbniętej, klozetowej opowiastki. Co za dzieło, co za kunszt, choć jakaś część fanów twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta może mieć zgoła inne zdanie. Bluźnierstwo. Niewybaczalna potwarz dla Wielkiego Literata. Rebekah McKendry liczyła się z takimi reakcjami. Wiedziała, że stawianie takiego pomnika Samotnikowi z Providence jest niebywale ryzykowne. Bo to miał być pomnik, tyle że, nomen omen, z jajem. Przymrużmy oko, nie traktujmy tego tak poważnie, uśmiechnijmy się. Tego na pewno życzyliby sobie twórcy „Glorious”, którzy dają nam tu pokaz raczej specyficznego poczucia humoru. Niektórzy mogą to uznać za zwyczajnie niesmaczne. Te wszystkie dowcipasy w męskiej toalecie na jakimś wygwizdowie.

(źródło: https://www.ageratingjuju.com/)

Egzystencjalne rozterki w kibelku. Rozmowy z bogiem w coraz to wstrętniejszym przybytku, z którego niepodobna się wydostać. Klaustrofobiczna, szalona, kosmiczna przeprawa z upierdliwym stworzeniem, które przedstawia się jako Ghatanothoa. Nie tak po prostu – chce, by Wes choćby tylko jeden raz (potem może być w skrócie), nadał temu odpowiednie brzmienie, a żeby to osiągnąć trzeba wspomóc się dłonią. Na której pewnikiem aż roi się od bakterii, ale czego to człowiek nie zrobi, by wydostać się z toalety. By uciec od wariata. Bo taką opinię Wes wyrabia sobie o swoim nowym znajomym. Bóg? A wierz sobie chłopie, w co chcesz, ale nie oczekuj, że ja, Wes, dam się wciągnąć... w to, w co próbujesz mnie wciągnąć. Ghat ma jakieś zadanie dla Wesa, ale do tego jeszcze wrócimy. Najpierw trzeba dopuścić więźnia do tajemnej wiedzy – opowiedzieć mu o sobie i swoim niszczycielskim ojcu (czyżby był nim sam Cthulhu?). W tym miejscu moim zdaniem z największą mocą ujawnia się niezwykła lekkość twórców „Glorious” w żonglowaniu dwiema skrajnie różnymi tonacjami. Złowieszczo, śmiesznie, złowieszczo, śmiesznie. Wdzięczna skakanina, zaskakująco powabne akrobacje, wpadające w oko i ucho przeplatanki, których królową według mnie jest sekwencja z oddawaniem moczu. No co? Gościa przypiliło. Ludzka rzecz. Ghat nie jest człowiekiem, a przynajmniej tak się nie czuje, ale rozumie przynajmniej tyle, że to nie potrwa wiecznie. Może jak Wes sobie ulży, to wreszcie skupi się na tym, co ważne. Na tym, co się do niego mówi. Ghat nie oczekuje szacunku należnego bogom, ale żeby aż tak lekceważyć taką potęgę? Każdemu innemu człowiekowi za takie zachowanie niechybnie dałby bolesną nauczkę, może nawet zakończyłby jego żywot na tym padole. Z Wesem jest zmuszony postępować inaczej. Siła argumentów, nie pięści. Ghat stara się przemówić do jego sumienia, bo w przeciwieństwie do samego Wesa, nie ma wątpliwości, że jakieś wartościowe cechy jeszcze się w nim ostały. Czołowa postać „Glorious” ma się za wydrążoną skorupę – pod cielesną powłoką jest emocjonalna pustka. A smutek? Ogrom smutku i mnóstwo słodko-gorzkich wspomnień. To najcenniejsze co ma, ale można odnieść wrażenie, że chętnie by się tego pozbył. Wyrzucił z pamięci kobietę, która dała mu tyle szczęścia. Zdecydowanie najlepszy okres w jego życiu – on i jego Brenda. Idealny związek, który z jakiegoś powodu nie przetrwał. On chciał, ona nie chciała? Tak czy inaczej, ta zagadka szybko mi się wyjaśniła. Jeszcze przed wkroczeniem, czy raczej dotoczeniem się do koszmarnej toalety, nabrałam przekonania, że tutaj nic mnie nie zaskoczy. Samobój, drodzy filmowcy, za dużo ujawniliście. Takie oto wnioski wyciągnęłam z „misiowej ballady”, a potem... wpadłam jak śliwka w kibelek. Zamknięta, ciasna, mokra przestrzeń, w której chowa się posiadacz aksamitnego, w każdym razie przyjemnego głosu. Czy to wszystko dzieje się tylko w głowie złamanego człowieka, czy faktycznie (tzn. w tym świecie przedstawionym, umownie) właśnie ważą się losy naszego gatunku. A może nawet wszelkiego życia na planecie Ziemia. Komiczna sytuacja. Kosmiczny żart. Przeznaczenie widać jest żartownisiem. Jakie przeznaczenie? Wes nie wierzy w coś takiego. Uważa, że każdy jest kowalem swojego losu. Kolejny mit: altruiści. Nie, wszyscy jesteśmy egoistami, choć niektórzy skutecznie wmawiają innym – może nawet sobie – że przedkładają dobro innych nad własne. Może się więc okazać (o ile w zamkniętej kabinie naprawdę przysiadł prastary, samotny bóg), że istota z innej planety, czy tam spoza czasu i przestrzeni, ma lepsze zdanie na temat gatunku ludzkiego, od wybranego członka tego „plemienia”. Wybranego przez Ghatanothoa czy nieuchwytne Przeznaczenie? Nieważne. Ważne, jaką konkretnie rolę ma odegrać Wes w tej może nie tak szlachetnej misji Ghata. A jeśli kłamie? Może to on zamierza zniszczyć naszą planetę. A może to tylko przechadzka po chorym, wręcz roztrzaskanym umyśle człowieka. Może jeszcze się nie obudził. Upił, zasnął i nie wstał. Może umarł? Witamy w Strefie Mroku! Nie wierzysz? To spróbuj przedostać się do sąsiedniego pomieszczenia. Albo wyjrzeć przez okno – rażący róż, wszędzie róż, och jaka przyjemna tandeta. Magia starego kina, która najlepsze szykuje na koniec. Na ostatni odcinek tej niedługiej, nieobfitującej w wątki opowieści. Prosta, niektórzy mogą powiedzieć uboga, mało treściwa, całkiem krwista i zabawna historia depresją podszyta. Lekko, ciężej, ciężko na moim bynajmniej niebiednym sercu się robiło w tym gabinecie osobliwości. Byłam przygotowana, a raczej miałam nadzieję na taki konkretny ukłon w stronę body horroru ze starej szkoły (puk, puk, puka delikatnie między innymi „Towarzystwo” Briana Yuzny) - coś pięknego! - ale to drugie gruchnęło znienacka. UWAGA SPOILER Taka byłam pewna, że rozwiązałam zagadkę rozpadu związku Wesa i Brendy (śmierć dziecka), a tak naprawdę wpadłam we wnyki zastawione przez filmowców. Pułapka, nie samobój, ty człowieku małej wiary KONIEC SPOILERA. Okrężną, inną drogą do znajomego punktu. Sprawdzony motyw soczystą wisienką na dziwnie smakującym torcie. Mmm, pyszności.

W toalecie w dzień nietargowy takie słyszy się rozmowy. W odrażającym przybytku z fantazyjną dziurką. Samotny człowiek i samotny bóg. Wewnętrzny dialog chorej z rozpaczy jednostki? Pijacki sen? Życie po śmierci? No właśnie pozmawiajmy o życiu. Tylko ty, coś stracił sens istnienia na tym padole posoki i tajemniczy ja. Kolega z kabiny obok. „Glorious” w reżyserii Rebekah McKendry, na podstawie scenariusza jej męża Davida Iana McKendry'ego i Joshuy Hulla – co trzy wyobraźnie to nie dwie, więc do puli z pomysłami dorzucił się też Todd Rigney – to małe kuriozum i już nie takie małe odkrycie piszącej te słowa. Zły, podły, brzydki, zabawny. Cudaczne stworzenie, które jakby urwało się z szalonych lat 80-tych XX wieku. Niezupełnie, powiedzmy, połową swojego milusio szkaradnego jestestwa. Ale nie bierzcie tego wszyscy, bo to dla mniejszości bardziej. Tych wszystkich freaków, którzy podniecają się kiczem i śmieją z czegoś, z czego śmiać się nie wypada. Dla prostaków, dziwolągów, świntuchów, wstręciuchów, czy jak tam teraz się nas nazywa;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz