piątek, 16 września 2022

„Syn diabła” (2019)

 

Niespełniony artysta, Joel Clarke, od śmierci ukochanej samotnie wychowuje kilkuletniego syna Masona. Mężczyźnie zdiagnozowano schizofrenię, co postawiło pod znakiem zapytania jego dalszą opiekę nad dzieckiem. Aby zatrzymać syna Joel musi stosować się do wytycznych swojej psychiatry, doktor Mayi, która w dowolnym momencie może przeprowadzić niezapowiedzianą kontrolę w jego gospodarstwie domowym. Clarke pracuje w warsztacie samochodowym, ale całą dniówkę zwykle oddaje opiekunce i indywidualnej nauczycielce Masona. Poszukiwania lepiej płatnej pracy, przy czym upiera się doktor Maya, jeszcze nie przyniosły pożądanych rezultatów. Na domiar złego w Joelu pojawia się obawa, że jego syn odziedziczył po nim chorobę. Postanawia jednak zaufać nowo poznanym księżom, ojcu Michaelowi i ojcu Lambertowi, który właśnie wyszedł z więzienia, gdzie trafił po nieudanych, zdaniem sądu i opinii publicznej, tragicznych w skutkach egzorcyzmach przeprowadzonych na osobie małoletniej.

Amerykański horror religijny w reżyserii i na podstawie scenariusza Pearry'ego Reginalda Teo, twórcy między innymi takich obrazów, jak „Nekromancja” (2009), „Konwent czarownic” (2010), „Klątwa Śpiącej Królewny” (2016), „Dead Inside” (2011), „Łowcy duchów” (2016). Wychowany w surowej chrześcijańskiej rodzinie, Teo praktycznie całe dzieciństwo spędził bez telewizora. Pierwszy film grozy obejrzał dopiero w okresie nastoletnim – wymknął się do kina z przyjaciółmi – a był to „Kruk” Alexa Proyasa, który w przekonaniu Teo odmienił jego życie. Nauka kontra wiara, choroby psychiczne a opętanie przez jakąś siłę nieczystą: to zawsze leżało w sferze jego zainteresowań i to zdecydował się uczynić jednym z głównych tematów „The Assent” (pol. „Syn diabła”), pełnometrażowego straszaka w większości kręconego w niegdysiejszym domu publicznym. A przynajmniej do takich wniosków doszli filmowych podczas zajęć na tym zdumiewającym planie; zdumiewająco dezorientującym, jak wynika z opowieści reżysera. Wyprodukowany przez Boom Done Productions „The Assent” po raz pierwszy wystawił się na widok publiczny w październiku 2019 roku na Toronto After Dark Film Festival, a w następnym miesiącu pokazał się w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, w ramach Schockfest Film Festival. Szerszą dystrybucję rozpoczęto w styczniu 2020 roku.

Historia z potencjałem na płaszczyźnie obyczajowo-psychologicznej. Gdyby Pearry Reginald Teo i jego ekipa płynęli na tak zwanej nowej fali kina grozy, to może więcej by z tego wycisnęli. Z rozpaczliwych starań ojca o utrzymanie opieki nad swoim jedynym dzieckiem. Dramat rodzinny, tragedia rodzinna, której rozwój został skutecznie zablokowany przez harce i swawole demonicznej istoty. Niewykluczone, że samego Księcia Ciemności. Takie przekonanie ma członek ziemskiej Armii Boga Wszechmogącego, który dopiero co wrócił „z wakacji na koszt państwa”. Ale zanim ta wątpliwa odciecz dotrze do mrocznego i może trochę kontrowersyjnie urządzonego domu Clarke'ów, sprawdzimy jak wyglądało ich życie przed natarciem Złego. Krótka historia „niewidzialnych ludzi”. My kontra reszta świata: tak zwykł myśleć starszy z nich. Joel Clarke (nieprzekonująca kreacja Roberta Kazinsky'ego) to człowiek pogrążony w rozpaczy, ale podejmujący niemal nadludzkie wysiłki, by nie okazywać tego swojemu kilkuletniemu synkowi, Masonowi (w tej roli Caden Dragomer, który pokazał mi właściwie taki sam - niski - poziom gry aktorskiej, jak jego filmowy ojciec, ale choćby z racji wieku na tego pierwszego można jednak spoglądać łaskawszym okiem). Obu zżera tęsknota, ale Joel na dokładkę zmaga się z poważną chorobą psychiczną. Schizofrenia: taką diagnozę usłyszał jeszcze przed naszym pierwszym spotkaniem. Poznajemy go już w trakcie leczenia prowadzonego przez doktor Mayę (według mnie najlepsza kreacja w tym aktorskim gronie, w wykonaniu Florence Faivre), której najwyraźniej też zależy na tym, by mężczyzna nie stracił prawa do opieki nad synem. Joel z jednej strony to docenia, jest wdzięczny za troskę jaką kobieta okazuje jemu i Masonowi, ale wątpi w powodzenie „jej misji”. Innymi słowy, według głównego bohatera „Syna diabła” Pearry'ego Reginalda Teo, doktor Mayi tylko wydaje się, że pomaga. Widz pewnie inaczej będzie się na to zapatrywał, ale Joel nie ma wątpliwości, że na placu boju jest zupełnie sam. Nie ma żadnego sojusznika, żadnej sojuszniczki w tej jakże ciężkiej walce o syna. Gdyby stracił też Masona, nie miałby powodu zwlekać się rano z łóżka. Gdyby chodziło tylko o niego, to Joel najprawdopodobniej już dawno by się poddał. Wypisał się z życia, odmeldował. A może obie dłonie zacisnąłby wówczas na drugim kole ratunkowym – całkowicie poświęcił swoim pasjom: malowaniu i rzeźbieniu. Reżyser i scenarzysta „Syna diabła” jest wielkim miłośnikiem twórczości meksykańskiego artysty Emila Melmotha. Stąd upiorny styl jego artysty, który nie widzi niczego niestosownego w przyozdabianiu domu, „treściami nieodpowiednimi dla osób nieletnich”. W każdym razie takie zdanie może mieć jego strażniczka, gdy w końcu przeprowadzi kontrolę. Doktor Maya nie musi się zapowiadać, ale nie korzysta z tego prawa. Kolejny przejaw dobrej woli pani doktor, może i odnotowany przez Joela, ale nawet jeśli mężczyzna planował przygotować się do tej wizyty (choćby zdjąć ze ścian makabryczne, niepokojące obrazki, których, zdaniem wielu, dzieci nie powinny oglądać; dorośli też nie, ot co!), to nie wyszło. Nie mogło wyjść, gdy do domu wlazł sam Rogaty. Ni to koza, ni to pies. A było tak... niepięknie. No właśnie, życie Clarke'ów zdecydowanie nie było usłane różami. Na początku chyba tak, ale gdy Joel i Mason zostali sami zaczęła się prawdziwa szkoła przetrwania. Głównie dla starszego z nich, bo jak na kochającego ojca przystało, Joel robił wszystko, co w jego mocy, aby nie dopuścić „jednego z jeźdźców Apokalipsy” do Masona. Nie pozwalał, by Głód zaglądał mu w oczy. W każdym razie nie przez cały czas, bo mam wątpliwości, czy jeden posiłek dziennie wystarczy. Mnie tak, ale czy dziecku? Joel zwykle zadowala się tym, co zostanie na talerzu Masona. Zjada resztki. Najpierw Mason, potem ich kot, a na samym końcu Joel – taką hierarchię zdaję się ustanowił ten ostatni w swoim małym światku. W którym najczęściej gości Cassie (taki sobie występ Hannah Ward), niania i nauczycielka Masona (niewidzialna sojuszniczka Joela – niewdzięcznik czy po prostu nieszczęśnik, któremu życie tak mocno dało w kość, że stracił całe zaufanie do ludzi?) - chłopiec ma indywidualne nauczanie z powodu mocno napiętego budżetu jego opiekuna. Właściwie głodowego. Poniżej progu ubóstwa.

Syn diabła” Pearry'ego Reginalda Teo w szpony obojętności wrzucił mnie... gdy tylko akcja zaczęła się rozkręcać. Gdy ludzie cienie wyszli z cienia:) Właściwie moje zainteresowanie zgasło w chwili spodziewanego wejścia dwóch księży do domu Joela i Masona Clarke'ów. Gospodarz, w przeciwieństwie do nas, nie mógł przyszykować się na tę wizytę. Księdza, który ledwo wyszedł z więzienia, a już ryzykuje recydywę oraz młodszego duchownego, który ma pilnować, by ten pierwszy znowu nie wpakował się w kłopoty. Nie żeby przykładał się do tego zadania zleconego przez kurię, już prędzej wspiera kontrowersyjnego egzorcystę. W sumie ksiądz Lambert (przeciętna kreacja Petera Jasona, który i tak w mojej ocenie pozostawił daleko w tyle swojego filmowego asystenta Douglasa Spaina) napytał sobie sporo wrogów. Wielu życzyłoby sobie, żeby dożył swoich dni za kratami, tak wielką zbrodnię popełnił. Doprowadził do śmierci dziecka. On oczywiście inaczej na to patrzy, ale nie dziwi go, że przylepiono mu łatkę dzieciobójcy. Tacy jak on nie mają lekko w tej oświeconej epoce. To, co dawniej uznano by za opętanie przez demona, dzisiaj jest taką czy inną chorobą psychiczną. To nie tak, że ojciec Lambert kwestionuje każdą taką diagnozę. Nie, nie, tylko niektóre. Tak zafiksowaliśmy się na punkcie nauki, że nie dostrzegamy zagrożenia, które istnieje od czasów Adama i Ewy. Nasi przodkowie byli mądrzejsi. Nas ogłupiła nauka. Ufajmy jej, ale z głową – tak radzi ojciec Lambert, człowiek, który niejeden pojedynek ze Złem już stoczył. Z samym Ojcem Kłamstw, któremu rozwój nauki niesamowicie się przysłużył. Niemal pełna swoboda działania. Niemal, bo ostało się jeszcze paru takich herosów jak Lambert. Ludzi, którzy podejmują dużo większe ryzyko od swoich dawno nieżyjących kolegów po fachu. Czy jak kto woli, po świętej misji. A zatem laurka dla egzorcystów i krytyka ludzi nauki? Nie, tak bym tego nie podsumowała. Owszem, nie wyglądało mi na to, by Pearry Reginald Teo miał coś przeciwko działalności takich ludzi jak Lambert, ale też nie odnosiłam wrażenia, że złym okiem patrzy na przedstawicieli nauki, o czym zaświadczy choćby doktor Hawkins (przyzwoita kreacja Tatum O'Neal). Powiedzmy, lekarka z bardziej otwartym umysłem od psychiatry Joela. W tym przeciąganiu liny, czyli Joela, doktor Maya stanie naprzeciw nie tylko dwóm księżom (jeden czynny, drugi zawieszony), ale także koleżance po fachu. Sytuacja nie do pozazdroszczenia... dla pana Clarke'a. Niezbyt zaradnego, ale chociaż niespoczywającego na laurach - stara się, czego nie można powiedzieć o wszystkich szarych ludziach klepiących biedę - ojca ze schizofrenią, któremu coś próbuje odebrać jedyne dziecko. Pająkowata cienista istota, którą do niedawna uważał za wytwór swojego chorego umysłu? Swoją drogą ciekawy ma Joel sposób na odróżnianie rzeczywistości od halucynacji – podpiera się starym polaroidem z nie tak znowu oślepiającą lampą błyskową, by nie dało się dojrzeć... czegoś. To mi przypomniało „Egzorcystę” Williama Friedkina (ha ha, horror o opętaniu, a tej akcje z aparatem fotograficznym się kojarzyły), mignięcia upiornej facjaty, które uznano za przekaz podprogowy. W każdym razie takie głosy na pewno się pojawiły. Jest i bestia rodem z dawnych body horrorów, choć może nie do końca, bo to bardziej nowoczesne (czytaj: plastikowe) podejście do oślizgłych organizmów, jakie mogliśmy zobaczyć choćby w „Towarzystwie” Briana Yuzny (pierwszy z brzegu przykład). Najbardziej w oko wpadła mi jednak wizja/manifestacja kobiety, której czołowa postać „Syna diabła” zapewne z nikim nie myli. Od samego początku wie, kto zacz, ale wychodzi z założenia, że to robota przeklętej schizofrenii. Żaden tam gość z zaświatów. Incydenty Joela, wszystkie te momenty, w których jakby zatracał kontakt z rzeczywistością, w zamyśle reżysera miały „krwawić kolorami”. Zielony, niebieski i przede wszystkim czerwony. Płynne, rozedrgane, rozmazane obrazy, które mogą, ale nie muszą - co w swoich publicznych wypowiedziach podkreślał Pearry Reginald Teo – być zbliżone do doświadczeń osób zmagających się ze schizofrenią. To bardzo swobodna, luźna, niepoparta solidnymi badaniami/wywiadami, ale dość nieprzyjemna (stosownie nieprzyjemna) perspektywa człowieka dotkniętego taką czy inną poważną przypadłością. Kiedy dwóch księży po raz pierwszy przekroczyło próg pokoju małego Masona moje myśli pobiegły w kierunku, który po krótkim namyśle odrzuciłam. Uznałam bowiem, że to byłoby zagranie poniżej pasa. Zwykłe, ordynarne oszustwo. Ale jak widać „na załączonym obrazku”, filmowcy mieli zgoła inny pogląd na tę kwestię. Nie powiem, że przy końcu wreszcie wystąpili z ciasnych ram konwencji (co by mi nie wadziło, gdyby podeszli do tego z większym uczuciem – mniej „buu!” więcej żonglerki napięciem, powolnego dolewania oliwy do ognia), ale też nie powiem, że ugrzęźli w nich na amen w pacierzu Lamberta. Według mnie przedobrzyli, ale nie mam tutaj na myśli bezrefleksyjnego powtarzania po innych, powielania zapamiętanych wątków z horrorów o faktycznych czy tylko rzekomych opętaniach przez piekielne bękarty.

Nic specjalnego z tego „Syna diabła” jak dla mnie nie wyszło. Wyreżyserowanego przez Pearry'ego Reginalda Teo na podstawie jego własnego scenariusza, horroru o opętaniu, ale już niekoniecznie o egzorcyzmach (wgląd przez dziurkę od klucza). Albo o schizofrenii pomylonej z opętaniem. Tak czy owak, wolałam opowieść o samotnym ojcu desperacko walczącym o utrzymanie przy sobie jedynego dziecka. Ostatniego człowieka na Ziemi, na którym mu zależy, który trzyma go na tym okropnym padole. Gdzie aż roi się od takich ludzi jak on. Niewidzialnych, deptanych, jakby z góry spisywanych na straty. Skazanych na życie w nędzy, z której tak naprawdę z łatwością można by ich wydobyć. Daj takiemu wędkę, nie rybę, to stanie na nogi. Chyba że w sprawę wmiesza się jakaś siła nieczysta. Wtedy to już kaplica. Nie, jeśli znajdzie się jakiś odważny egzorcysta. Taki, którego nie zniechęcają nienawistne spojrzenia światłych (tj. wąskich) umysłów. Spodziewaj się... spodziewanego. Mnie w każdym razie nic tu nie zaskoczyło. No, może poza cielskiem, które jakby przywędrowało z innej dzielnicy horroru. Powtórzę: nic specjalnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz