sobota, 27 kwietnia 2024

„Niepokalana” (2024)

 
Młoda zakonnica ze Stanów Zjednoczonych Cecilia, korzystając z zaproszenia ojca Sala Tedeschi, przybywa do klasztoru we Włoszech. Po rozległym zabytkowym obiekcie w malowniczej okolicy oprowadza ją surowa siostra Isabelle, która sugeruje pobożnej nowicjuszce, że to nie jest odpowiednie miejsce dla niej. Amerykanka nie daje się jednak odwieść od powziętej decyzji i jeszcze tego samego dnia składa śluby zakonne, a niedługo potem odkrywa najcenniejszą relikwię tutejszego zgromadzenia, przechowywany w kaplicy klasztornej Święty Gwóźdź. I traci przytomność. Jakiś czas po tym wstydliwym dla niej incydencie, zaniepokojona porannymi mdłościami siostra Cecilia odwiedza klasztorny gabinet lekarski. Wyniki są jednoznaczne: kobieta jest w ciąży, mimo że nigdy nie współżyła z mężczyzną. Jedyną zaszokowaną tą informacją jest sama pobłogosławiona, ale w tłumie podekscytowanych zakonnic najwyraźniej od dawna wyczekujących niepokalanego poczęcia, znajdują się jednostki niepodzielające entuzjazmu sióstr adorujących coraz bardziej zaniepokojoną Cecilię. Tracącą poczucie bezpieczeństwa w teoretycznym Domu Bożym.

Plakat filmu. „Immaculate” 2024, Black Bear, Fifty-Fifty Films, Middle Child Pictures

W 2014 roku siedemnastoletnia wówczas amerykańska aktorka Sydney Sweeney (m.in. „Oddział” Johna Carpentera, późniejsze „Tajemnice Silver Lake” Davida Roberta Mitchella, „Nokturn” Zu Quirke i przebojowy serial Bruce'a Millera, oparty na opus magnum Margaret Atwood, „Opowieść podręcznej”) wzięła udział w przesłuchaniu do roli w filmie na podstawie scenariusza Andrew Lobela. Projekt utknął – nie wszedł w fazę produkcji – po zakończeniu prac nad serialem „Euforia” Sama Levinsona aktorka wzięła więc sprawy w swoje ręce. Kupiła prawa do scenariusz Lobela i skontaktowała się z szanowanym reżyserem Michaelem Mohanem (pracowała z nim przy serialu komediowym „Everything Sucks!” z 2018 roku oraz pełnometrażowym filmie fabularnym „Kiedy nikt nie patrzy” uwolnionym w roku 2021). W esemesie zapytała, czy byłby zainteresowany wzięciem udziału w jej producenckim przedsięwzięciu, wyreżyserowaniem horroru, nad którym mogłaby pracować na przełomie 2022 i 2023 roku (okienko w harmonogramie). Mohan był zainteresowany, ale ostateczną decyzję podjął podczas pierwszej lektury scenariusza: kiedy dotarł do zasadniczego odkrycia postaci przewodniej. Uznał jednak, że historia wymaga paru poprawek, po przedyskutowaniu sprawy z posiadaczką praw do historii Andrew Lobela, poddał materiał lekkiej obróbce, spełniając przy tym życzenia Sydney Sweeney, której zależało na filmie niepatyczkującym się z widzem. Horrorze bezkompromisowym, niestroniącym od makabry... i niebojącym się tematów potencjalnie niewygodnych dla niemałej grupy ludzi?

Główne zdjęcia do „Niepokalanej” (oryg. „Immaculate”) w reżyserii Michaela Mohana odbyły się w obszarze metropolitalnym Rzymu, a wśród głównych lokalizacji był niegdysiejszy klasztor w bliskim sąsiedztwie Watykanu, przekształcony w muzeum sztuki oraz wybudowana w latach 1604-1605 rozległa budowla w mieście i gminie Frascati, zamknięta dla zwiedzających Villa Parisi, od dziesiątek lat udostępniana jednak filmowcom (kręcono tutaj chociażby „Krew dla Dracul” Paula Morrisseya, „Cmentarzysko” Andrei Bianchiego i w mniejszym stopniu „Krwawy obóz” Mario Bavy). Produkcja zakończyła się w lutym 2023 roku, a w grudniu prawa do dystrybucji filmu na terenie Stanów Zjednoczonych nabyła niezależna firma Neon. Światowa premiera „Immaculate” przypadła na pierwszą połowę marca 2024 roku - wydarzenie w ramach South by Southwest Film Festival - natomiast w drugiej ruszyła międzynarodowa dystrybucja kinowa. Podczas prac nad „Niepokalaną” reżyser pozostawał pod dość silnym wpływem „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego oraz amerykańskiego i włoskiego kina grozy z lat 70. XX wieku, a w szczególności „Co się stało z Solange?” Massimo Dallamano, „The Red Queen Kills Seven Times” Emilio P. Miraglii i „Egzorcysty” Williama Friedkina, ale opinia publiczna powiązała (tak zwane filmy bliźniacze) to dziełko z wydanym w kwietniu 2024 roku „Omenem: Początkiem”, debiutanckim osiągnięciem reżyserskim Arkashy Stephenson, prequelem wielkiego „Omenu” Richarda Donnera. Michael Mohan czerpał też z osobistych doświadczeń - wspomnienie młodości, katolickiego wychowania, aktywnego uczestnictwa we wspólnocie kościelnej (przywódca grupy młodzieżowej, która pewnego razu urządziła uroczyste palenie różnych utworów artystycznych jej zdaniem zawierających szatańskie przesłanie). W wywiadzie dla magazynu „Fangoria” zdeklarowany miłośnik horrorów, który w 2022 roku zawiązał w swoim przekonaniu bardzo owocną współpracę z większą fanką gatunku Sydney Sweeney, opowiedział o tym, jak jego rodzina przestała chodzić do kościoła. Zniechęciło ich płomienne kazanie antyaborcyjne, polityczny(?) manifest w obronie życia. Nun horror Michaela Mohana (jeszcze nie nunsploitation, nie ulega jednak wątpliwości, że „Niepokalana” rozbudziła nadzieje co poniektórych fanów gatunku na triumfalny powrót popularności „paskudnych opowieści zakonnych”), którego budżet oszacowano na dziewięć milionów dolarów, zgodnie z przewidywaniami wywołał (niewielkie) kontrowersje, radośnie podsycane między innymi w mediach społecznościowych przez czołową producentkę filmu, niesamowicie zaangażowaną (moim zdaniem aktorstwo na najwyższym poziomie, zwłaszcza w finale – miażdżąca ekspresja w jednym długim ujęciu) odtwórczynię roli głównej Sydney Sweeney, która na plan zdjęciowy „Niepokalanej” zaprosiła dwie drogie krewne - miała przyjemność zagrać ze swoimi babciami. Wcielając się w młodą zakonnicę na tropie ewentualnego spisku zawiązanego w odizolowanym klasztorze we Włoszech. „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna spotyka „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego... i wybucha „Satanico Pandemonium” Gilberto Martíneza Solaresa? Niezupełnie, ale muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji. Jak na dzisiejsze standardy kina grozy (epoka ugrzeczniona) w świecie siostry Cecilii robi się całkiem grubo. Eskalacja niecodziennego konfliktu w starych murach, w których pojawiła się nowa Najświętsza Panienka. W każdym razie taka pewność zdaje się przepełniać ponoć bogobojne serca zgromadzone w imponującej/przytłaczającej posiadłości mrocznej na Starym Kontynencie.

Plakat filmu. „Immaculate” 2024, Black Bear, Fifty-Fifty Films, Middle Child Pictures

Ścigana przez zakapturzone postaci. Desperacka próba młodej kobiety, która już na wstępie ma uczulić odbiorców na cel podróży przedstawionej w następnej scenie młodej Amerykanki. Trzymający w napięciu prolog „Niepokalanej” Michaela Mohana (z najczęstszym w świecie horroru rodzajem złamania kości i klaustrofobicznym domknięciem) dobitnie przemawiający przeciwko wspólnocie, do której zdecydowała się przystąpić głęboko wierząca dziewczyna z Detroit w stanie Michigan. Nieznająca języka włoskiego siostra Cecilia, która nawróciła się w dzieciństwie, po fatalnej zabawie na zamarzniętym jeziorze. Osoba wysoko wrażliwa, nisko pochylająca się nad ciepiącymi bliźnimi i nieobojętna na krzywdę przedstawicieli rzekomo pomniejszych (niby mniej ważnych od samozwańczych właścicieli planety Ziemia) gatunków. Bohaterka dynamiczna, przechodząca wewnętrzną przemianę na skutek drastycznych przeżyć w swoim nowym domu, jak nazywa go ojciec Sal Tedeschi (zadowalający występ Álvaro Morte), który osobiście postarał się o sprowadzenie Cecilii do tego wyjątkowego zakonu. Przekonał swojego bezpośredniego zwierzchnika, srogiego kardynała Franco Merolę i zorganizował podróż kobiecie, której namawiać do opuszczenia ziemi ojczystej nie musiał. Najbliższa przyszłość nieświadomej protagonistce akurat (cóż za przypadek...) rysowała się w ciemnych barwach, chwilowo nie wiedziała, co ze sobą począć, ofertę włoskiego księdza odebrała zatem jak dar niebios. I została ciepło powitana przez Matkę Przełożoną, tego samego nie można jednak powiedzieć o okazjonalnej tłumaczce, ewidentnie nieprzykładającej się do zadania siostrze Isabelle (intrygująca kreacja debiutującej Giulii Heathfield Di Renzi i zarazem, w moim odczuciu, potencjał boleśnie niewykorzystany przez autorów „Niepokalanej”), która oprowadzi podekscytowaną nowicjuszkę po kawałku tej dyskusyjnej Ziemi Świętej – w drodze do przygotowanego dla siostry Cecilii pokoju pokaże jej chociażby tutejszą umieralnię, komnatę zakonnic, które na dniach mają spotkać się ze Stwórcą. Schorowane panie przynajmniej w większości w jesieni życia, którym siostra Cecilia powinna pomagać, zachowując przy tym zdwojoną ostrożność, ponieważ niektórym czekającym na śmierć zdarzają się napady agresji, ale nie powinna się nad nimi rozczulać, okazywać nadmiernego współczucia stworzeniom, które przecież nie mogą żyć wiecznie. Taka kolej rzeczy – jedni odchodzą, inni przychodzą. A krąg wtajemniczonych niecierpliwie czeka na Tego Jedynego. W każdym razie w zbiorowej reakcji na wiadomość o niepokalanym poczęciu w Domu Szkarłatnych Twarzy próżno szukać niedowierzania, zgorszenia czy wręcz oburzenia bluźnierczymi sugestiami o drugiej Najświętszej Pannie Różańcowej. Wygląda to raczej tak, jakby spełniło się jakieś proroctwo znane długoletnim mieszkankom klasztoru na pustkowiu. Właściwie czarowny krajobraz naturalny, stosownie posępny, złowrogi. Plenery skąpane w jesiennej aurze, odczuwalnie obarczone jakąś nieuchwytną groźbą; gotycka nadnaturalność uchwycona w horrorze niekoniecznie nadprzyrodzonym. Młodszym zakonnicom szybko udzieli się radosny nastrój oczekiwania, najbliższa współlokatorka admirowanej Amerykanki, niepokorna siostra Gwen (dość przebojowe wcielenie aktorskie Benedetty Porcaroli) należy jednak do nielicznych wyjątków. Niektóre mogą być zazdrosne, ale Gwen prędzej współczuje zdezorientowanej koleżance obleganej przez bandę wariatów. Z premedytacją okłamywanej przez fałszywych proroków? Niebezpieczna sekta pod przykrywką społecznie użytecznej kongregacji? Nieuchronny rozpad cielesny kobiety brzemiennej? Tak czy inaczej, w „Niepokalanej” Michaela Mohana odzywają się echa body horroru: ząb w wymiocinach, paznokieć z iście masochistyczną determinacją, z nieznośną powolnością, bezlitośnie odrywany w konfesjonale, miejscu znanym z pewnego koszmarnego snu (jeśli o mnie chodzi jedyne skuteczne „buu!” - tanie sztuczki, których, uważam, tym razem nie nadużywano). Przypomniał się „Czarny łabędź” Darrena Aronofsky'ego, w tym miejscu wypada jednak nadmienić, że poważniejszych opiniujący ode mnie podczas seansu „Niepokalanej” nachodziły raczej skojarzenia z jego „Mother!” (2017). Myślę, że na wyróżnienie zasługuje też realistyczny widok po potężnym zderzeniu z twardą nawierzchnią – tragedia na dziedzińcu, która celowo bądź przypadkiem przywołała wspomnienie „Omenu” Richarda Donnera. Rzekome samobójstwo (lub nieszczęśliwy wypadek) zakonnicy inwazyjnej.

Utartym szlakiem w królestwie horroru w tempie niezawrotnym, ale też krokiem niespacerowym (gdzieś pomiędzy tak zwanym straszakiem popcornowym a slow burn). Konwencjonalny nun horror w nieplastikowym opakowaniu – dość intensywna oprawa audiowizualna z graficznymi bonusami dla zwolenników sztuki makabrycznej. Skromny teatr gore z nieskromnym zakończeniem. Przeszywający finał piekielnej przygody w klasztorze. „Niepokalana” Michaela Mohana to całkiem wdzięczny ukłon w stronę kultowych amerykańskich horrorów religijnych/okultystycznych i włoskiego nurtu giallo; nierozwlekły list miłosny głównie do utworów z lat 70. XX wieku. Niegrzeczna produkcja z widowiskową kreacją pierwszoplanową. Dokazująca Sydney Sweeney w klimatycznej opowieści nieoryginalnej. Według mnie niekiepsko to wyszło.

czwartek, 25 kwietnia 2024

„Late Night with the Devil” (2023)

 
W latach 70. XX wieku w amerykańskiej stacji telewizyjnej jest emitowany cieszący się dużą popularnością talk show „Night Owls with Jack Delroy”. Gospodarz staje się jedną z największych gwiazd małego ekranu i członkiem „The Grove”, niesławnego kalifornijskiego klubu dla wpływowych mężczyzn. Największą oglądalność osiąga odcinek z umierającą na raka płuc ukochaną małżonką prowadzącego, a niedługo potem produkcja „Night Owls” zostaje wstrzymana. Pogrążony w rozpaczy wdowiec na jakiś czas znika z życia publicznego. Po powrocie na antenę late-night talk show Jacka Delroya nie cieszy się już taką popularnością jak wcześniej, prowadzący i jego zaufany współpracownik wielkie nadzieje wiążą jednak z odcinkiem specjalnym o tematyce okultystycznej. Na żywo w Halloween 1977.

Plakat filmu. „Late Night with the Devil” 2023, Image Nation, VicScreen, AGC Studios, Good Fiend Films, Future Pictures, Spooky Pictures

Braterska współpraca zainspirowana „oknami na dziwny świat dorosłych”, wieczornymi programami telewizyjnymi oglądanymi w latach 70. i 80. XX wieku. Australijscy filmowcy Cameron i Colin Cairnes przypomnieli sobie ten ekscytujący czas oczekiwania na głównie amerykańskie produkcje zwykle z wypiekami na ustach oglądane we własnych domu po zapadnięciu zmroku. W szczególny nastrój wprowadzały ich late-night talk shows, bo wyczuwali w nich jakieś niedookreślone niebezpieczeństwo. Jakby zaglądali przez dziurkę od klucza do sypialni rodziców, jakby byli adeptami wiedzy tajemnej, niepewnymi odkrywcami pilnie strzeżonych sekretów dorosłych. Tak samo mali bracia Cairnes czuli się oglądając horrory, uznali więc, że warto podjąć próbę połączenia „tych dwóch światów” w scenariuszu filmu fabularnego. Tekst przygotowali podczas pandemii COVID-19, w lockdownie, a w lutym 2022 roku poinformowano opinię publiczną o produkcyjnej współpracy australijskiego zespołu z emirackim studiem Image Nation i amerykańską wytwórnią Spooky Pictures. Akcja „Late Night with the Devil” rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, ale film kręcono w Melbourne w Australii. Światowa premiera reżyserskiego dokonania Camerona i Colina Cairnesów w stylu retro, na podstawie ich własnego scenariusza (zajęli się też montażem), odbyła się w marcu 2023 roku w Austin w Teksasie, w ramach South by Southwest Film Festival, gdzie film został nagrodzony za scenariusz. W tym samym miesiącu w mediach społecznościowych pojawiła się gorąca rekomendacja Stephena Kinga („absolutnie genialny”, „nie mogłem oderwać od niego oczu”), któremu udostępniono screener „Late Night with the Devil” przed oficjalną premierą. W październiku 2023 roku prawa do dystrybucji nadprzyrodzonego horroru stylizowanego na amerykański talk show z lat 70. XX wieku na terenie Ameryki Północnej, Wielkiej Brytanii i Irlandii nabyły firmy IFC Films i Shudder. Szeroka - międzynarodowa - dystrybucja (kinowa i internetowa) „Late Night with the Devil” Camerona i Colina Cairnesów ruszyła w marcu 2024 roku.

Dorastający w Melbourne Cameron i Colin Cairnes nie ukrywają, że za młodu nasiąkali głównie amerykańską popkulturą, w dużej mierze dlatego, że rodzima telewizja szczególnie upodobała sobie wszelkiego rodzaju produkcje z tamtej części świata. Ale jeśli chodzi o talk shows w pamięć najbardziej zapadła im lokalna propozycja – australijski wieczorny program prowadzony przez rodowitego Amerykanina Dona Lane'a (spiritus movens Jacka Delroya), nierzadko zapraszającego do studia specjalistów od zjawisk paranormalnych, w tym sławnych demonologów, łowców duchów Eda i Lorraine Warrenów, z którymi przez dwie noce z rzędu gospodarz rozmawiał o zbadanych przez nich nawiedzonym miejscach w Melbourne. Z filmowych wpływów na „Late Night with the Devil” bracia Cairnes w przestrzeni publicznej najbardziej wyróżnili „The Killing of America” Sheldona Renana, swego czasu bardzo popularne w Australii dokumentalne widowisko, które było stylistyczną podstawą dla ich prologu, skróconej biografii fikcyjnej gwiazdy telewizyjnej z lat 70. XX wieku. Inspirację czerpali też z „Egzorcysty” Williama Friedkina, „Sieci” Sydneya Lumeta, „Króla komedii” Martina Scorsese i „Syndykatu zbrodni” Alana J. Pakuli. Zdementowali jednak pogłoski jakoby pozostawali pod silnym wpływem mockumentary supernatural horror stacji BBC z 1992 roku pt. „Ghostwatch”. I niemile zaskoczyli postawą internautów, którzy w myśl zasady „nie widziałem/widziałam, ale się wypowiem” nawoływali do bojkotu „Late Night with the Devil” z powodu wykorzystania przez twórców sztucznej inteligencji oprotestowywanej przez artystów (strajki z 2023 roku). W odpowiedzi na zarzuty wzburzonych użytkowników social mediów bracia Cairnes tłumaczyli, że z tą technologią pracowali zaledwie przy trzech nieruchomych zdjęciach, poddanych też dalszym obróbkom. Przypomnieli również, że kiedy ich film był na etapie postprodukcji, w 2022 roku, sztuczna inteligencja była postrzegana bardziej jako nowinka technologiczna aniżeli realne zagrożenie dla całej branży kreatywnej. Ale mleko już się wylało: historia zapamięta Camerona i Colina Cairnesów jako antybohaterów jednej z Wielkich Afer XXI wieku;) Albo twórców prawdziwej perełki kina grozy, w pewnym sensie płynących na fali „Mów do mnie!” Danny'ego i Michaela Philippou, wdzięcznych za przetarcie szlaku początkującym filmowcom z ciekawymi pomysłami – gwałtowny wzrost globalnego zainteresowania australijskimi produkcjami gatunkowymi przypominający niezamierzchłe czasy „Babadooka” Jennifer Kent. Z tej krótkiej listy przebojów na mnie największe wrażenie zrobił „szlagier z 1977 roku”. Okultystyczny show The Cairnes Brothers. Obsada aktorska „Late Night with the Devil” w zdecydowanej większości składa się z Australijczyków, ale rolę główną powierzono Amerykaninowi Davidowi Dastmalchianowi (m.in. „Labirynt” Denisa Villeneuve, „Eksperyment Belko” Grega McLeana, „Nie otwieraj oczu” Susanne Bier, „Boogeyman” Roba Savage'a, „Demeter: Przebudzenie zła” André Øvredala) – Cairnesowie przedstawili mu ofertę po przeczytaniu jego artykułu o TV horror hosts zamieszczonego w magazynie „Fangoria” i nie musieli długo czekać na pozytywną odpowiedź aktora, który przerósł ich oczekiwania. Perfekcyjnego wczucia w postać mogli się spodziewać, ale cennych dodatków do scenariusza już niekoniecznie. Improwizacje odtwórcy Jacka Delroya, który w ocenie reżyserów na planie szczególną relację miał z Rhysem Auterim, wcielającym się w asystenta gospodarza „Night Owls”. Zgrany duet na pokładzie braci geniuszy. Wirtuozów grozy.

Plakat filmu. „Late Night with the Devil” 2023, Image Nation, VicScreen, AGC Studios, Good Fiend Films, Future Pictures, Spooky Pictures

Dlaczego lata 70. XX wieku? Bo ten okres Cameronowi i Colinowi Cairnesom zawsze kojarzył się z czymś groźnym. Specyficzna atmosfera (paranoja), bodaj najzacieklej dokarmiana przez zawirowania polityczne i pewnie udzielająca się wielu filmowcom, bo zdaniem czołowych twórców „Late Night with the Devil” to w tej dekadzie powstały najbardziej przerażające obrazy w historii kina. Dość powiedzieć, że ulubionym horrorem Camerona Cairnesa jest „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, w tematykę diabelsko klimatycznego strasznego filmu przypadkiem nakręconego w nieistniejącym studio telewizyjnym w 1977 roku, lepiej wpasował się jednak inny gatunkowy kamień milowy z tamtych czasów – lepszego filmowego hołdu dla „Egzorcysty” Williama Friedkina nie widziałam. Czuć też „Carrie” Briana De Palmy. Nakręcony trzema kamerami cyfrowymi, ponieważ nie udało się znaleźć działającego wymarzonego sprzętu oldschoolowego (video camera tube) – za to autor zjawiskowych zdjęć Matthew Temple zdobył oryginalne lampy wolframowe z interesującego ich okresu, tym samym mając największy udział w powstaniu bezcennej dla tego przedsięwzięcia siatki świetlnej – w studio urządzonym pod kierownictwem scenografa, który czerpał z własnych wspomnień: w latach 70. pracował w australijskiej stacji telewizyjnej. Dodajmy „pudełkowy format” obrazu, UWAGA SPOILER później zmyślne - poczułam się dziwnie nieswojo - przejście w widok panoramiczny, KONIEC SPOILERA, nienowoczesną, nieziemską ścieżkę dźwiękową Glenna Richardsa, miejscami „podniszczoną taśmę”, niemodne efekty specjalne, odzież vintage i przede wszystkim charakterystyczną kolorystykę zdjęć (sprana tkanina beżowo-pomarańczowa, a podczas przerw na reklamy monochromatyczność z jeszcze innej epoki) i mamy złudzenie kompletne. Zupełnie jakbym oglądała horror z drugiej połowy XX wieku. Zaginiony/utajniony odcinek specjalny „Night Owls”, jeden z wczesnych wybuchów satanic panic, nieznana ciekawostka historyczna ujawniona przez jakiegoś skrajnie nieodpowiedzialnego człowieka:) Mogli chociaż przestrzec przed hipnozą... W każdym razie trudno nie pomyśleć o innej niezwykłej taśmie, o rzekomo autentycznym nagraniu z przeklętego lasu: „Blair Witch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka. Ale najpierw głos z offu przedstawi kontekst – nazwijmy to wykładem z wykorzystaniem materiałów multimedialnych. Kilkuminutowe wprowadzenie w epokę (garść informacji ze Stanów Zjednoczonych, ale pozwolę sobie wspomnieć, żeby nie powiedzieć wyróżnić, tylko sprawę Charlesa Mansona i jego tak zwanej Rodziny) i przede wszystkim historię „Night Owls with Jack Delroy”. O programie i jego gospodarzu słów parę. Oszałamiająca kariera zwykłego chłopaka z Nowego Jorku, którego spotkał wątpliwy zaszczyt regularnego obozowania z innymi znanymi panami. „The Grove” - zamknięty leśny ośrodek wypoczynkowy, męski klub, o którym krążą autentyczne lub wyssane z palca historie o satanistycznych rytuałach, seksualnych orgiach... i bezkarnych zabójstwach? Tak czy inaczej, twórcy niestety nie zechcieli zgłębić tematu; pociągnąć tego frapującego wątku z życia Jacka Delroya. Showmana konkurującego z Johnnym Carsonem, wdowca, który w drugiej połowie dekady podjął „legendarną” próbę ratowania „Night Owls”. Noc Strachów z telewizyjną gwiazdą. Niesceptycznym gospodarzem pysznie tandetnego programu dla sów. Rozmowy w toku Jacka Delroya. Nieśmieszne żarty prowadzącego, wygłupy Gusa (ulubiona maskotka widzów?), wyjątkowe pokazy i absurdalne inscenizacje. Seanse spirytystyczne, hipnotyczne i główny punkt feralnego wydania „Night Owls” - bliźniaczka Regan MacNeil! Dobrze, trochę przesadziłam, ale to demoniczne opętanie ze świata filmowego stawiam na drugim miejscu – kocie oczy, popękana skóra twarzy i absolutnie przerażający głos. Co najmniej dwugłos: niski męski oraz wysoki dziewczęcy, przy czym do chórku mogła dołączyć też kobieta, ukazująca się niczym Pazuzu w „Egzorcyście” Williama Friedkina; upiorna zabawa w pojawia się i znika, migawki o krok od przekazu podprogowego. Ostatnia ocalała z piekła urządzonego przez nomen omen Szandora D'Abo (patrz: założyciel i najwyższy kapłan Kościoła Szatana, autor sławetnej „Biblii Szatana”) oraz jej opiekunka, atrakcyjna dla prowadzącego parapsycholog, z kolei bezlitośnie wykpiwana przez zatwardziałego sceptyka, demaskatora szarlatanów tak pewnego siebie, że oferującego niebagatelną sumkę za niepodważalny dowód na istnienie zjawisk i/lub zdolności nadprzyrodzonych. W „Late Night with the Devil” efekty praktyczne (poza charakteryzacją nieszczęsnej dziewczynki, w fotel wbił mnie pokaz niedowiarka, wybornie kiczowata makabra spuentowana – przyznaję bez bicia – zwątpieniem we własną poczytalność) uroczo koegzystują z dodatkami wizualnymi (implozja światła „z przeszłości”; swoją drogą przekręcenie głowy o sto osiemdziesiąt stopni to prawdopodobnie kolejne nawiązanie do „Egzorcysty” z 1973 roku, a konkretnie śmierci jednego z najbliższych przyjaciół Chris MacNeil, ostatecznie „sowich popisów” demona w ciele dziecka). I jeszcze to bombardowanie dźwiękami... Brak słów.

Klękajcie narody, bo cudowne dzieło się narodziło. Horror nadzwyczajny Camerona i Colina Cairnesów. Stara szkoła w najlepszym wydaniu. Telewizyjne szaleństwo, po którym szczękę z podłogi zbierałam. Nokaut! Zanotujcie sobie ten tytuł: „Late Night with the Devil”, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że złotymi literami zapisze się w historii gatunku. Na wieki wieków. Szczerze współczuję ludziom, którzy to przegapią. Tę erupcję czystego artyzmu.

Ogromne podziękowania ślę do Czaku.

wtorek, 23 kwietnia 2024

Tomasz Tomaszewski „Żądza mordu”

 
Nikodem Wiśniewski, właściciel doskonale prosperującej firmy deweloperskiej z siedzibą w Krakowie, majętny człowiek z rozległymi znajomościami od dekad z powodzeniem ukrywa przed światem swoje mroczne oblicze. W prywatnej zacisznej posiadłości w Bratucicach szanowany przedsiębiorca urządził sobie salę tortur, do której ma w zwyczaju sprowadzać starannie wyselekcjonowane kobiety, ilekroć ogarnie go nieodparta potrzeba zabijania, ale ostatnio zrobił się nieostrożny, w efekcie zwracając na siebie uwagę organów ścigania. Na domiar złego na terenie nowo wybudowanego osiedla mieszkaniowego, wielkiej inwestycji Best Bud Developer Nikodema Wiśniewskiego, tuż przez planowanym otwarciem sprzedaży lokali dochodzi do morderstwa, z którym noszący w sobie demona prezes nie ma nic wspólnego, na wszelki wypadek korzysta jednak z pomocy niedawno poznanej założycielki renomowanej kancelarii prawnej Anity Świętoń. I coraz bardziej obawia o swoje piękne życie, wszystko bowiem wskazuje na to, że seryjny zabójca ma tajemniczego prześladowcę z dobrze znanym mu niepohamowanym pragnieniem. Żądzą mordu.

Okładka książki. „Żądza mordu”, Novae Res 2024

Psychothriller Tomasza Tomaszewskiego, absolwenta Akademii Ekonomicznej w Krakowie, który na rynku literackim zadebiutował w 2022 roku, wydaną przez Novae Res zdobywczynią Złotego Kościeja, niekonwencjonalną powieścią grozy „Złe miejsce”. W kolejnym roku nakładem Phantom Books Horror ukazała się jego makabryczna minipowieść „Przysługa” oraz dłuższa krwawa historia okultystyczna pt. „Głucha przestrzeń”. A premierowa edycja „Żądzy mordu”, najdłuższego z dotychczas opublikowanych utworów zdeklarowanego miłośnika gatunków mrocznych pojawiła się już w pierwszym kwartale 2024 roku. Wyznania fikcyjnego seryjnego mordercy ujawnione przez wydawnictwo Novae Res (projekt okładki: Michał Duława) – typowa dla pana Tomaszewskiego bezkompromisowa historia z nurtu spopularyzowanego przez Breta Eastona Ellisa: pierwotnie wydana w 1991 roku kontrowersyjna powieść „American Psycho”, przeniesiona na ekran dziewięć lat później przez Mary Harron.

Coś dla miłośników „Pamiętnika diabła” Adriana Bednarka i „Langera” Remigiusza Mroza. Psychopata sadystyczny Tomasza Tomaszewskiego – pochodzący z rodzinnego miasta swego stwórcy (Nowego Sącza) wpływowy mieszkaniec stolicy Małopolski regularnie odwiedzający wieś Bratucice. Prezes i założyciel firmy Best Bud Developer, dochodowego biznesu, który naturalną koleją rzeczy uczynił zeń człowieka uprzywilejowanego. Członek krakowskiej śmietanki towarzyskiej z długą listą prominentnych dłużników korupcją niegardzących. Bestia wśród nich. Narrator „Żądzy mordu” i jego podwójne życie. Drapieżnik ukrywający się na widoku; znana osobistość z nieznanymi potrzebami. Nikodem Wiśniewski niewątpliwie dochrapał się wysokiej pozycji w hierarchii społecznej, ale stara się jej nie nadużywać, nie ryzykować rozdrażnienia zawsze przychylnej mu Opatrzności. Daje bestii absolutne minimum - zaspokaja głód, ale się nie przejada. Jak Lestat de Lioncourt z „Wywiadu z wampirem” Anne Rice jest niewolnikiem nieakceptowalnych popędów, aczkolwiek w przeciwieństwie do tamtego krwiopijcy, Nikodemowi zupełnie to nie przeszkadza. Kiedyś może i nachodziły go wyrzuty sumienia, ale odkąd hipotetycznie przekonał samego siebie, że jest swego rodzaju czyścicielem planety śpi snem sprawiedliwego. Missionary serial killer? Czy Wiśniewski naprawdę wierzy, że prowadzi zbrodniczą działalność społecznie użyteczną, czy desperacko szuka usprawiedliwienia? Z rozmysłem pielęgnuje fałszywe wyobrażenie o sobie, bo alternatywą jest samopogarda? Sposób seryjnego mordercy na wytrzymanie z samym sobą? Z istotą, która największą przyjemność czerpie z torturowania i zabijania bliźnich. Centralnym punktem jawnego życia niesympatycznego przewodnika po świecie przedstawionym w „Żądzy mordu” Tomasza Tomaszewskiego jest Kraków – firma budowlana i luksusowe mieszkanie w malowniczej okolicy, apartament z ukrytym pomieszczeniem, gdzie spotykają się „dwie osobowości” Nikodema Wiśniewskiego, czy raczej zbiegają dwie ścieżki życiowe rzeczonego człowieka sukcesu. W każdym razie przypomniało się podglądactwo w bodaj najsłynniejszym motelu; intrygujące zjawisko (egzotyczne spotkanie wewnętrzne?) w rozkosznym gniazdku jedynego syna despotycznej madame Bates. W tej komnacie tajemnic nieposzukiwanego zabójcy kobiet amoralnych, „polskiego Kuby Rozpruwacza”, przechowywane są między innymi jego trofea, pamiątki po ofiarach oraz podstawowe narzędzie „pracy” nieczarującego Nikosia, teoretycznie bezpieczny (profesjonalne zabezpieczenia przed włamaniem i inwigilacją) komputer. Bo najlepszym przyjacielem współczesnego sprawcy zorganizowanego jest... oczywiście internet. Najpewniejszy z przetestowanych przez Wiśniewskiego sposobów na „złowienie idealnej rybki”. Wygląd i wiek nie mają dla niego znaczenia, ale nie chciałby przypadkiem wyeliminować jakiejś praworządnej obywatelki. Woli upewnić się, że do jaskini sadystycznej rozpusty trafi jego zdaniem osoba zasługująca na bolesną śmierć. Nie pierwsza i z całą pewnością nie ostatnia, bo niepożądane zainteresowanie policji i środków masowego przekazu to zdecydowanie za mało, aby osłabić optymizm człowieka w czepku urodzonego. A źródło wszystkich aktualnych problemów Nikodema Wiśniewskiego? Nemezis nadmiernie pewnego siebie zwyrodnialca? Śmiertelny wróg czy niezastąpiony sojusznik?

Materiał promocyjny © Novae Res. „Żądza mordu” 2024

Zakochany seryjny morderca, na którego spadają lawiny wspomnień. Teraźniejszość poprzetykana przeszłością Nikodema Wiśniewskiego, przebiegłego zbrodniarza, któremu na początku „Żądzy mordu” Tomasza Tomaszewskiego noga lekko się powinie. Korzystając z rady dobrego kolegi, komendanta krakowskiej policji, który to stanowisko zdobył w tradycyjny sposób (sprzedał się jednej z wiodących partii politycznych), działacz społeczny, filantrop i deweloper na przesłuchaniu policyjnym stawia się z silnym wsparciem w postaci samej właścicielki wyśmienicie prosperującej kancelarii prawnej dla grubych szych. Z maksymalnie skoncentrowaną na karierze Anitą Świętoń, która zaimponuje naszemu nie-bohaterowi przede wszystkim ogromną pewnością siebie. Czyżby kogoś mu przypominała? Kobieta sukcesu, którą z Nikodemem, przynajmniej do pewnego momentu, łączy jeszcze niechęć do budowania trwalszych relacji. Innymi słowy, woli przygodne romanse od poważnych związków. „Adwokatka diabła” to moja ulubiona postać „Żądzy mordu”, tym bardziej więc rozczarował mnie rozwój jej prywatnej znajomości z prezesem Best Bud Developer. Protagonistka, która mogła ciekawie namieszać, ale widać autor miał inny pomysł na elektryzujący duet. Tak, domyślam się, że panu Tomaszewskiemu po głowie chodził silnie toksyczny trójkąt miłosny, niemniej w zalewie umownych wspomnień wielokrotnego mordercy i igraszek chorobliwie zazdrosnego (przypadłość: ja zdradzać mogę, ona nie) dewelopera z niespożytą energią seksualną, zgubiła mi się jasnowłosa Anitka. Z uwagi na to, że policyjne śledztwo w sprawie nienaturalnych zgonów w jakiś sposób powiązanych z Nikodem Wiśniewskim utknęło w martwym punkcie, a i drugi z obiecujących wątków - (nie)tajemniczy prześladowca – chwilowo wytracił pęd, ucieszył mnie sentymentalny nastrój narratora. Retrospekcje ratunkiem przed krwawą rutyną i nie mniej mechanicznym seksem. Co za dużo, to wrażenia już nie robi. Opisy nawet najwymyślniejszych tortur jednostka niepsychopatyczna może przyjmować z całkowitą obojętnością, a trzeba zaznaczyć, że choć kreatywności w okaleczaniu i uśmiercaniu członków własnego gatunku niewydarzonym rzeźnikom z „Żądzy mordu” odmówić bym nie śmiała, to w beletrystyce nie brakuje morderców z nieporównywalnie większą inwencją odrażającą. Chcę przez to powiedzieć, że spowszedniała mi przemoc w „równoległej rzeczywistości” między innymi Rzecznego Nożownika. Taki przydomek nadano seryjnemu mordercy grasującemu w Nowym Sączu w minionym wieku (pierwsza połowa lat 90. XX wieku), ledwie parę lat przed wyprowadzką młodego Nikodema Wiśniewskiego do Krakowa. Niesprawiającego problemów wychowawczych, niezachwianie wspieranego przez rodziców jedynaka, który pod koniec szkoły podstawowej na własnej skórze przekonał się, że świat nie jest tak skonstruowany, jak uczono go w domu. Jego rodzice mogą sobie być pracowitymi ludźmi z twardymi kręgosłupami moralnymi, ale kiedy ich syn stanie w obronie terroryzowanego kolegi, dyrekcja dołoży starań, by zabezpieczyć interesy rodziny z szerszymi plecami. Winny pobity (skąd ja to znam?), ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Małoletni kozioł ofiarny przypadkiem nauczył się czegoś potencjalnie przydatnego i to mogła być najcenniejsza wiedza, jaką wyniósł z podstawówki. A wystarczyłoby przeczytać „Folwark zwierzęcy” George'a Orwella. Później odkryje jeszcze, że w kraju postkomunistycznym poparcie dla socjalistów jest silne. W sprawach sercowych nie jest już tak pojętnym uczniem. Romantyk nieuczący się na własnych błędach, który na zbrodniczą ścieżkę wkroczył niedługo po pamiętnym zebraniu w gabinecie dyrektorki szkoły. Ośmielony kultowymi filmami grozy bierze odwet na okrutnych rówieśnikach... i tak budzi się bestia. Drugi punkt zwrotny w życiu nieautentycznego mordercy następuje w liceum, jakiś czas po następnym zawodzie miłosnym rozbrajająco ufnego młodzieńca, który wyrośnie na zastanawiająco ufnego rekina biznesu gładko zaspokajającego swoje mordercze żądze. Wieloletnia nieodkryta aktywność seryjnego mordercy, który w mojej ocenie miał więcej szczęścia niż rozumu. Z drugiej strony autor nie pozwolił mi dobrze go poznać, wniknąć na tyle głęboko w umysł tego nałogowca, by mieć absolutną pewność, że nie siedzi w nim „geniusz zbrodni” na miarę Hannibala Lectera. Ujmujące klimatem burzliwe dojrzewanie stopniowo ustępuje nareszcie zagęszczającej się intrydze w przyszłości niewyróżniającego się chłopaka z województwa małopolskiego. Zaskakujących zwrotów akcji lepiej się nie spodziewać, najcierpliwszych autor nagrodzi jednak emocjonującą próbą sił. Pojedynek zwichrowanych umysłów i/lub starcie dobra ze złem.

Utykający serial killer thriller. Nieobezwładniająca „Żądza mordu” Tomasza Tomaszewskiego. Powieść zbytnio polegająca na sprawdzonej formule, niemająca zapadającego w pamięć pomysłu na siebie. Pornograficzna przemoc, niebezpieczne związki i niewiele ponadto. Zawodzi policyjne śledztwo, nie rozwija skrzydeł charakterna bohaterka, ale centralna postać też potrafi przykuć uwagę, tym bardziej niedługo tajemniczy prześladowca króla patodeweloperki:)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 21 kwietnia 2024

Zakupy

 
Z cyklu niekoniecznie do recenzji. Najnowsza powieść polskiej autorki, której nikomu przedstawiać nie trzeba – feministyczny thriller/kryminał w klimatach pandemicznych od Sylwii Błach. Krótka, ale ostra jazda zorganizowana przez autora głośnej trzytomowej „Ośmiornicy”. Debiutancka powieść Andrzeja Wardziaka, autora między innymi dylogii „Infekcja” i surrealistycznej podróży koleją rozpowszechnionej pod nazwą „Słoneczny”. Uzupełnienie (w mojej domowej biblioteczce) serii z Lincolnem Rhyme'em i Amelią Sachs; wielkie zdobycie:) brakującej cegiełki jednego z moich ulubionych literackich cyklów kryminalnych. Niecierpliwie przeze mnie wypatrywana kontynuacja „Langera”... i parę innych tytułów.
 

 
Sylwia Błach „Pokój krwi”
Matt Shaw „Głód”
Edward Lee „Kartki wyrwane z podróżnego dziennika”
Andrzej Wardziak „Siódma dusza”
Arthur Conan Doyle „Świat w letargu”, „Tajemnicze krainy”
Herbert George Wells „Pierwsi ludzie na Księżycu”

 

 
Remigiusz Mróz „Paderborn”
John Glatt „Sprawa Josefa Fritzla”
Jeffery Deaver „Zegarmistrz”
Jan Stocklassa „Archiwum Stiega Larssona”
T.R. Ragan „Policz do trzech”
Alex Michaelides „Boginie”

sobota, 20 kwietnia 2024

Kontrowersje wokół horroru „Niepokalana” w USA. Jak będzie w Polsce?

 
Bilety za 6,66 $ na przedpremierowe pokazy „Niepokalanej”. Sydney Sweeney, czytająca drastyczne fragmenty Biblii, gadżety w postaci testów ciążowych z krzyżem, zakonnice na premierze zasłaniające twarze czerwonym materiałem. Amerykańscy konserwatyści są oburzeni i piszą o filmie: „To diabelskie, świętokradzkie, czyste zło”.

Parę dni przed polską premierą filmu jest już o nim głośno. Dyskusje rozgrzewają liczne kontrowersje wokół sposobu promocji i tematów, jakie porusza film z Sydney Sweeney w roli niepokalanej zakonnicy. Czy słusznie? Osądźcie sami.

 
Zakonnice z czerwonymi twarzami
 
W marcu na specjalny pokaz „Niepokalanej” w Los Angeles Sydney Sweeney założyła top, który przypominał dzieło sztuki. Kwiaty pokrywały jej nagie piersi i brzuch, a ramiona owijające się wokół talii podtrzymywały bukiet. Gwiazda pozowała z zakonnicami, które miały przesłonięte czerwonym materiałem twarze. Ale nie tylko! Sweeney zabrała na tę uroczystość swoje babcie i chwaliła się dziennikarzom, że jedna z nich była statystką na planie filmu i podobno jest bardzo dumna z kontrowersji, jakie budzi film jej wnuczki.
 

Obrazoburcze zakończenie?

 
Po premierze wśród konserwatywnych widzów pojawiły się opinie: „Diabelskie, świętokradzkie, czyste zło i rażąco obraźliwe. Jest to profanacja i ma trzeci akt, który pluje w twarz wszystkiemu, co święte. Po prostu... zło”.
O co chodzi z tym trzecim aktem?
Żeby nie spoilerować zdradzimy tylko, że film opowiada o siostrze zakonnej o imieniu Cecilia, która trafia do włoskiego klasztoru i od początku ma poczucie, że coś tu nie gra. Gdy odkrywa, że jest w ciąży, a lekarz potwierdza niepokalane poczęcie, w klasztorze zaczyna się mówić o cudzie. Zakończenie opowiada o tym, co stanie się z dzieckiem młodej zakonnicy. Co ciekawe, reżyser Michael Mohan postanowił je zmienić na bardziej kontrowersyjne!
Scenariusz pióra Andrew Lobela, który powstał 10 lat temu, był jego zdaniem zbyt powściągliwy. Mohan dokonał przeróbek z pełną świadomością, że finał będzie budzić oburzenie. Dziesięć lat temu mieliśmy zupełnie inne czasy, zarówno pod względem krajobrazu filmowego, jak politycznego”, tłumaczył w „TheWrap”. Wyjaśnił jednak, że „Niepokalana” nie jest filmem politycznym ani nie wypowiada się na temat praw kobiet do decydowania o własnym ciele. Jak to zostanie potraktowane w Polsce, przekonamy się już za parę dni.
 

Bluźnierczy i satanistyczny?

 
Po premierze pojawiły się komentarze jakoby Sydney Sweeney została podstępnie wepchnięta „w ten bluźnierczy, satanistyczny, feministyczny, proaborcyjny i przeciw życiu film poniżający chrześcijan. Ten film poniża także Marię, matkę Chrystusa. Nie zawracajcie sobie głowy oglądaniem”. A przecież to młoda gwiazda sama odkupiła scenariusz i postanowiła, że nie dość, że w nim zagra, to jeszcze go wyprodukuje.
Co ciekawe, idąc za ciosem, twórcy filmu wykorzystali opinie krytyków. Umieścili hasła hejterów na plakatach i koszulkach z plakatem „Niepokalanej”. Branża filmowa zachwyciła się tym pomysłem! Joe Russo, laureat Emmy i reżyser „Avengersów” podsumował sytuację: „To jest ten rodzaj reakcji, o którym marzy każdy twórca horrorów”.
 

To nie jest dzieło Boże”

 
Fot. Instagram Immaculate
A jeśli to nie pochodzi od Boga?”, „Cierpienie jest miłością”, „To nie jest dzieło Boże” – krzyczą hasła z plakatów „Niepokalanej”. Ale na tym nie koniec! Sweeney postanowiła wrzucić do internetu nagrania, jak czyta fragmenty Starego Testamentu. Na filmikach ubrana jak gotycka Królewna Śnieżka z powagą i emfazą odczytuje biblijne wersy z obrazami przemocy.
 

Test ciążowy, krew i kciuk do góry

 
Fot. Instagram Sydney Sweeney
Na Instagramie aktorka umieściła zdjęcie testu ciążowego, ale z krzyżem zamiast kresek. Chętnie wrzuca też kadry zza kulis, na których jest dużo krwi. „Teraz pewnie będę spamować na insta zdjęciami, na których jest sztuczna krew, więc z góry przepraszam, ale to horror i nie może nie być przesączony krwią. Ok byeeeeee kocham Cię 😊 idź zobaczyć”, napisała.
Fani są zachwyceni i podchwytują to jako dobry żart i pretekst do zabawy. Natychmiast składają młodej aktorce gratulacje z powodu domniemanej ciąży, mrugając do niej okiem. Amerykanie lubią się tak bawić. Podobno w kinach ustawiły się kolejki, gdy mieli okazję jednego dnia obejrzeć film za 6,66 $ (kwota to oczywiście nie przypadek!). Większość widzów jest zachwycona kontrowersjami wokół horroru, w którym zagrała i który współprodukowała 26-letnia aktorka. Zapraszamy do kin od 26 kwietnia!
 
Zobacz zwiastun: 
 
Fot. Instagram Sydney Sweeney
 
 Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

czwartek, 18 kwietnia 2024

„Dwie minuty do piekła” (2023)

 
Po utracie mieszkania Iris Lark, młoda kobieta z Londynu, dowiaduje się o śmierci ojca, z którym nie utrzymywała kontaktu. Mężczyzna zginął w pożarze niegdysiejszego pubu „The Queen's Head”, zabytkowego budynku w Berlinie, którego był właścicielem. Notariusz informuje Iris, że jest jedyną spadkobierczynią majątku ojca i jest gotowy zająć się sprzedażą zaniedbanej nieruchomości. Decyzję kobieta podejmuje po przenocowaniu w odziedziczonym obiekcie, na skutek najścia nieznajomego mężczyzny. Intratna propozycja nieproszonego gościa skłania sukcesorkę do wstrzymania się ze sprzedażą upadłego lokalu. Po podpisaniu wiekowego aktu własności Iris staje się pełnoprawną właścicielką budynku, z którym rozłączyć może ją tylko śmierć. Kobieta nieświadomie staje się strażniczką niezwykłej istoty uwięzionej w piwnicy przeklętego pubu. Nieśmiertelnej lokatorki przyzywającej zmarłych.

Plakat filmu. „Dwie minuty do piekła” 2023, Canal+, Ciné+, Studio Babelsberg

Pełnometrażowy debiut reżyserski Alberto Corredora będący rozwinięciem jego około piętnastominutowego obrazu - opartego na scenariuszu Lorcana Reilly'ego - o zmiennokształtnej wiedźmie z 2017 roku pod tym samym oryginalnym tytułem: „Baghead”. Panowie od początku traktowali to jako tak zwany dowód koncepcji, wykazanie wykonalności dłuższej opowieści o dojmującym żalu, rozdzierającej tęsknocie i żerującym na tych uczuciach nadnaturalnym stworzeniu. Corredor przyznał, że „głównym wyzwaniem było skonstruowanie historii zachowującej esencję i nastrój filmu krótkometrażowego”, a tego zadania podjęli się debiutująca scenarzystka Christina Pamies i Bryce McGuire, twórca późniejszej „Przeklętej wody” (2024), notabene też będącej rozszerzeniem koncepcji z shorta, uwolnionego w 2014 roku kilkuminutowego obrazu nakręconego w ścisłej współpracy z Rodem Blackhurstem. Główne zdjęcia do „Dwóch minut do piekła” ruszyły w październiku 2021 roku w Studio Babelsberg w Poczdamie, najstarszym na świecie studio filmowym, dawniej nazywanym Szklanym Atelier, ale teraz to już bardziej miasteczko filmowe. Produkcja współfinansowana ze środków Niemieckiego Funduszu Filmowego (Der Deutsche Filmförderfonds). Film kręcono w tak zwanym reżimie sanitarnym tłumaczonym pandemią COVID-19. Dystrybucja (kinowa) ruszyła pod koniec grudnia 2023 roku w Niemczech.

Niemiecko-brytyjski horror nadprzyrodzony inspirowany filmami ekspresjonistycznymi, japońskimi horrorami, reżyserską twórczością Guillermo del Toro, „Mamą” Andresa Muschiettiego i stylistyką Sama Raimiego (prolog z Owenem Larkiem), którego Alberto Corredor postrzega jako mistrza łączenia niesamowitości z komizmem: zabawne klimaty upiorne. Reżyser „Dwóch minut do piekła” duże nadzieje pokładał w niepospolitym założeniu fabularnym – liczył na efekt nowości – ale na etapie postprodukcji przeprowadził rozmowę z nowo poznanym aktorem, która uświadomiła mu, że ktoś wpadł na podobny pomysł. Uznał, że to jeden z tych, nie tak znowu rzadkich w branży filmowej, niefortunnych przypadków, kiedy filmowcy niezależnie od siebie i praktycznie równolegle tworzą „bliźniacze produkty”. W każdym razie przygotował się Corredor na potencjalny negatywny wpływ „Mów do mnie!” Danny'ego i Michaela Philippou na odbiór jego nadnaturalnej opowieści, nie spodziewał się jednak oskarżeń o kopiowanie przebojowego horroru australijskiego. Przecież pomysł ujawnił pięć lat przed światową premierą „Mów do mnie!”. Niesprawiedliwość jeszcze większa niż w przypadku „The Jester” Colina Krawchuka (krytykowany za nadmierną inspirację „Masakrą w Halloween” Damiena Leone'a uwolnioną w tym samym miesiącu – pokaz na festiwalu - co krótkometrażowe otwarcie slasherowego cyklu Krawchuka; bardziej prawdopodobny wydaje się wpływ wypuszczonych wcześniej shortów z klaunem Artem, część widzów nie ma jednak wątpliwości, że Błazen wyrósł z pierwszego dłuższego występu sławniejszego morderczego mima). Morał z tego taki: nie polegaj nawet na najtwardszych dowodach, ponieważ możesz się sromotnie rozczarować. Bo jak słusznie zauważył niemiecki filozof Georg Wilhelm Friedrich Hegel „jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów”. A teoria jest taka, że „Dwie minuty do piekła” to nieudolna kopia „Mów do mnie!”. Perfidna kradzież posiadaczy najprawdziwszego wehikułu czasu. Yhm, short „Baghead” z 2017 roku powstał pod wpływem seansu z przyszłości, na który Alberto Corredor i Lorcan Reilly wybrali się dzięki swojej wellsowskiej machinie;) Wzmiankowane już otwarcie „Dwóch minut do piekła” skupia się na długoletnim właścicielu niegdyś znakomicie prosperującego pubu w Berlinie. Doprowadzony do ostateczności strażnik damy z jutowym workiem na głowie. Ostatnia szarża Owena Larka (przyzwoity występ Petera Mullana), biologicznego ojca głównej bohaterki osiadłej w Londynie, cienko przędącej młodej kobiety imieniem Iris (bodaj najbardziej znana z serialu „Wiedźmin” Lauren Schmidt Hissrich na podstawie literackiego opus magnum Andrzeja Sapkowskiego, charyzmatyczna Freya Allan). Porzucona córka, która w pojedynkę opiekowała się śmiertelnie chorą matką. Marząca o niezależności, ale wbrew staraniom ciągle zdana na pomoc zaradniejszej rówieśniczki. Katie (przekonująca kreacja Ruby Barker) to najważniejsza osoba w dorosłym życiu jednostki, której wiecznie wiatr w oczy. Najlepsza przyjaciółka nieszczęsnej dziedziczki, nowej właścicielki nawiedzonego budynku o niemałej wartości historycznej. Strażniczki zła, chodzącej katastrofy przed wiekami zamurowanej przez bogobojnych ludzi.

Plakat filmu. „Dwie minuty do piekła” 2023, Canal+, Ciné+, Studio Babelsberg

Horror neogotycki w stylu Guillermo del Toro, w moim odczuciu z dużą zawartością plastiku, od reżysera pracującego już nad kolejną opowieścią z dreszczykiem, osadzoną w okresie zimnowojennym przeprawą czerpiącą z „Coś” Johna Carpentera, „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego i „Mandy” Panosa Cosmatosa (pierwszą wersję scenariusza napisał ze Stephenem Hermanem, którego fani gatunku mogą identyfikować choćby z „Black Box” Emmanuela Osei-Kuffoura). Nauczony doświadczeniem Alberto Corredor deklaruje głębsze zaangażowanie w płaszczyznę tekstową, większą dbałość o stosownie emocjonujący rozwój fabuły. Poprawić to, co jego zdaniem zawiodło w „Dwóch minutach do piekła”. W gruncie rzeczy jest całkiem zadowolony ze swojego pierwszego popisu w długim metrażu, ale zamiast popadać w samozachwyt woli skupiać się na doskonaleniu swego artystycznego rzemiosła. Niektórzy mogą powiedzieć, że to klasyczne szukanie dziury w całym, ja jednak należę do bardziej krytycznych odbiorców hitu(?) Corredora. W każdym razie dość głośnej „propozycji dla lubiących się bać”. Zagracona piętrowa nieruchomość licząca sobie jakieś czterysta lat, która zaczęła popadać w ruinę w drugiej połowie XX wieku, bo chyba w tym okresie upadł modny niemiecki pub „The Queen's Head” (nad wejściem został gustowny szyld). Tak czy owak, Iris Lark dziedziczy zabytkową ruderę pełną różnych staroci, wśród których na pewno są jakieś antykwaryczne perełki. Innymi słowy, mimo opłakanego stanu głównej masy spadkowej (dziedziczenie ustawowe, bo pan Owen Lark „zmyślnie” testamentu nie zostawił), kobieta może na niej sporo zarobić. Wystarczy przystać na propozycję enigmatycznego notariusza ze złowrogim „papirusem” (reinterpretacja/wariacja na temat paktu Fausta i Mefistofelesa?), który jest niemal pewien, że znajomi deweloperzy szybko odkupią potencjalnie problematyczną schedę od Iris. W końcu nie stać jej na remont zwykłej kawalerki, a co dopiero na renowację zabytku. Do sfinalizowania transakcji pewnie mogłaby zostać w mieszkanku urządzonym przez ojca - na piętrze dawnej spelunki czy jak kto woli ekskluzywnego lokalu dla koneserów napojów wyskokowych - nie musiałaby więc znowu korzystać z gościnności Katie. Teraz, kiedy wypowiedziano jej umowę najmu skromnego lokalu w Londynie. Iris jest wdzięczna (czyżby?) przyjaciółce za dotychczasowe wsparcie, ale mając do wyboru obskurne domiszcze, w którym zginął jej rodzic i najpewniej wygodniejsze mieszkanie Katie, bez namysłu postawi na to pierwsze. Bo ma dość bycia zależną. Sama w domu upiorów? Skoro nie przyszła góra do Mahometa, to Katie przyjdzie do góry. Ale najpierw przełomowe spotkanie handlowe – zrozpaczony wdowiec przedstawiający się jako Neil (drętwy występ Jeremy'ego Irvine'a; m.in. „Anioł śmierci” Toma Harpera) i zarzekający, że pieniądze nie grają dla niego żadnej roli. Nie w sprawie kontaktu z nieboszczką. Nekromancja w piwnicy? Dzika lokatorka podająca się za medium? Nie, Iris podejrzewa, że ma przed sobą człowieka zawzięcie broniącego się przed okropną prawdą, karmiącego mrzonkami o możliwym pożegnaniu z nieżyjącą żoną. Oszukanego przez jakiegoś sadystycznego żartownisia? Może i nieładnie się zachowała przyjmując od niego pieniądze, ale przynajmniej wyleczy go z obsesji na punkcie zamkniętej piwnicy. Odmowa dostępu dopóki nie podpisze unikalnego papierka. Od początku wtajemniczeni w Wielki Sekret Samotnych Strażników, w przeciwieństwie do przedsiębiorczych przyjaciółek, widzowie nie powinni być zaskoczeni „strasznym odkryciem” w przestronnym podziemnym pomieszczeniu z kuszącą dziurą w ścianie – siódma komnata Sinobrodego, zagadkowe (nieprzenikniona czerń) terytorium wiedźmy, na które wkraczać pod żadnym pozorem nie wolno. Wolno nie, ale szybko można:) W końcu zasady są po to, by je łamać, a już zwłaszcza w horrorze. Kiedy więc Iris dowie się, że każdy seans spirytystyczny powinien trwać maksimum dwie minuty – potem leciwa czarownica odzyskuje kontrolę nad swoim ciałem i co gorsza rośnie w siłę dopóki nie odzyska swojego paskudnego worka – będzie ustawiać niezmiennie ignorowany brzęczyk, z którego korzystał też poprzedni strażnik zmiennokształtnej kusicielki. Przypomniał się cytat przypisywany Albertowi Einsteinowi: „szaleństwem jest powtarzanie w kółko tej samej czynności i oczekiwanie innych rezultatów”. Ja mam tak samo z budzikiem – nie słyszę, ale niech codziennie sobie dzwoni;) „Dwie minuty do piekła” Alberto Corredora to tak zwana nowa szkoła straszenia. Raptowne uderzenia dźwiękiem, rzadziej obrazem (wyróżniłabym tylko akcję z duchem/imaginacją wyczarowaną przez podobno słuszną niewolnicę, incydent z trupio bladą postacią siedzącą na barowym stołku i śmiało wyginające się - oczywiście obróbka komputerowa - szponiaste palce nieśmiertelnej burzycielki) czyli zabawa w „buu!” z nowoczesnymi efektami specjalnymi i „paroma niemodnymi rekwizytami”, żeby sentymentaliści zanadto nie narzekali. W tym wszystkim najbardziej zaskoczyła mnie mało wybuchowa ostateczna konfrontacja. Nareszcie jakieś odstępstwo od hollywoodzkiego sznytu. Plus pokrętne tłumaczenia - przyznaję, pogubiłam się.

Nietradycyjne przywoływanie duchów z intrygującą mistrzynią ceremonii, charakterną strażniczką niezamierzenie zabawnej sekutnicy, Martwego Zła, zgodnie z utartym zwyczajem, urzędującego w podziemiu. Nietypowe założenie fabularne wcześniej wykorzystane w krótkim metrażu przez tego samego reżysera, typowa struktura techniczna. Tworzywo sztuczne popełnione pod dyrekcją debiutującego w dłuższej formie filmowej Alberto Corredora. Mainstreamowe straszydełko idealne do poduszki. Niekoszmarogenne „Dwie minuty do piekła”, ale z dziećmi lepiej nie oglądać;)

wtorek, 16 kwietnia 2024

„The Puppetman” (2023)

 
Studentka Michal zmaga się z traumatycznymi wspomnieniami z dzieciństwa. Pomaga jej współlokatorka z akademika Charlie, zafascynowana makabryczną historią swojej lunatykującej i samookaleczającej się przyjaciółki. Zamykanej w ciemnicy przez własnych rodziców dziewczyny, która przeżyła zabójczy szał biologicznego ojca. Skazanego na śmierć za zamordowanie matki Michal człowieka znanego jako Puppetman Killer. Najnowszym pomysłem Charlie na wyciągnięcie koleżanki z ciemności jest sparowanie jej ze słodkim Dannym, najlepszym kumplem jej aktualnej sympatii, szkolnego sportowca Glenna. Niezachwiana sojuszniczka straumatyzowanej jednostki szansy na matrymonialny sukces upatruje w kameralnej imprezie na dachu domu studenckiego, a jej entuzjazm udziela się głównej zainteresowanej: studentce, której się wydaje, że jest gotowa na związek z upatrzonym młodzieńcem, że jednak nie jest postacią przeklętą. Mimowolną siewczynią śmierci.

Plakat filmu. „The Puppetman” 2023, AMP International, Not the Funeral Home, Shudder

Pewnego razu w Ameryce producent filmowy specjalizujący się w niszowych horrorach Matt Manjourides przedstawił Brandonowi Christensenowi – między innymi reżyser „Poronionego” (2017), „Z” (2019), „Superhost” (2021), współtwórca efektów wizualnych do „Krwi na piasku” Colina Minihana (ponownie spotkali się na planie niebanalnego survival horroru „Zabij i żyj” z 2018 roku), „Ekstazy” Joe Begosa, „Spirali” Kurtisa Davida Hardera i „Noża w nocnej ciszy” Tylera MacIntyre'a – pakiet pomysłów i zapytał, czy byłby zainteresowany wykorzystaniem, któregoś z nich. Uwagę Christensena przykuła „nienaturalna selekcja” w stylu uwielbianej przez niego serii „Oszukać przeznaczenie”, rozpoczętej w 2000 roku przez Jamesa Wonga; koncepcja, która miała zrodzić się w głowie Manjouridesa w trakcie odsłuchu utworu „Puppet Man”, napisanego w 1969 roku przez Neila Sedakę i Howarda Greenfielda; przebój amerykańskiej grupy wokalnej The Fifth Dimension z 1970 roku oraz walijskiego piosenkarza sir Thomasa Jonesa Woodwarda z roku 1971. Niewidzialna istota kontrolująca działania, ale nie myśli i emocje. Scenariusz „The Puppetman”, nadprzyrodzonego horroru z elementami slashera, Brandon Christensen opracował z Ryanem Christensenem, a główne zdjęcia powstawały w Buffalo w stanie Nowy Jork, w tym na terenie Buffalo State University. Budżet produkcji oszacowano na milion dolarów, a dystrybucja ruszyła w październiku 2023 roku: obraz trafił do wybranych kin w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, pokazał się na Screamfest Horror Film Festival i wpłynął do Sieci (Shudder, też jeden z producenckich opiekunów filmu).

The Puppetman” Brandona Christensena otwiera umowne wydarzenie z przeszłości – retrospekcyjny prolog z niechętnym żonobójcą w roli głównej. Wygląda jakby coś go do tego zmuszało, wygląda jak marionetka z samoświadomością sterowana przez niewidzialnego lalkarza. Popychającego do zabójstwa i uniemożliwiającego samobójstwo zrozpaczonego ojca przerażonej jasnowłosej dziewczynki skulonej w ciemnej izdebce. Redrum się zbliża... i przeskok. Jesteśmy w miasteczku uniwersyteckim w stanie Nowy Jork – krótka wycieczka z głosami z offu: audycja radiowa, rozmowa dwóch podekscytowanych spikerów o nieodległej egzekucji lokalnego postrachu zwanego Puppetman Killer. Ostatni przystanek: klaustrofobiczny pokój w akademiku. Ściśnięte jak sardynki w puszce:) Dorosła wersja poznanej blondyneczki, postać przewodnia imieniem Michal (przeciętna kreacja Alyson Gorske) i jej najbliższa, jeśli nie jedyna, przyjaciółka Charlie (nieco bardziej przekonująca Angel Prater), niewykwalifikowana psychoterapeutka jedynej córki skazanego zbrodniarza. Michal była w piekle i nigdy się z tego nie otrząsnęła. Nieprzepracowana trauma nienaumyślnie okaleczającej się studentki – dosłowne rozdrapywanie rany na nadgarstku, autodestrukcyjny automatyzm. Somnambuliczny trans dziewczyny z autofobią (też w dosłownym znaczeniu: nie tyle lęk przed samotnością, ile lęk przed samą sobą). Po wyjściu z domowego więzienia – torturowana niewolnica biologicznych rodziców? – Michal trafiła w bezduszne tryby machiny państwowej; traktowana przedmiotowo, przekazywana z rąk do rąk, kursująca po niezliczonych rodzinach zastępczych (każda kolejna gorsza od poprzedniej?), a teraz kurczowo trzymająca się jedynego koła ratunkowego, jakie Opatrzność „w swojej nieskończonej łaskawości” jej rzuciła. Charlie jej opoką, silnym wsparciem w walce z demonem. Bezinteresowna pomoc dla pogrążonej w depresji studentki? Z podświadomą obsesją na punkcie jakiegoś symbolu (trzy pionowe kreski), zawzięcie rysowanego palcami kiedy chodzi we śnie. Palcami nierzadko maczanymi we własnej krwi. Reżyser i współscenarzysta „The Puppetman” z premedytacją „pożyczył konstrukcję szkieletową” od teen horrorów z cyklu „Oszukać przeznaczenie”, naturalnie zdając sobie sprawę, że ta struktura sprawdziła się – i nie sprawdziła – też w innych opowieściach o młodych ludziach terroryzowanych przez jakąś nadnaturalną siłę. Wiedzących, że zostali przeznaczeni na rzeź. Najważniejsze to wymyślić zagrożenie i nadać rozpoznawalne cechy protagonistom, a przynajmniej tak to widział Brandon Christensen na etapie pracy nad scenariuszem horroru o UWAGA SPOILER demonicznym lalkarzu ukrytym w ciele niewinnej istoty ludzkiej. Nietradycyjne podejście do motywu opętania, w każdym razie forma mniej rozpowszechniona od spuścizny Williama Petera Blatty'ego i Williama Friedkina (popularyzacja konwencji ludzi mniejszej i większej wiary stawiających czoła piekielnym porywaczom ciał, oczywiście z zakusami na nieśmiertelne dusze) KONIEC SPOILERA.

Kadr z filmu. „The Puppetman” 2023, AMP International, Not the Funeral Home, Shudder

To mógł być całkiem niezły film... Mógł. Intrygująca myśl pogrzebana mechanicznym małpowaniem. Pomysł wyjściowy poszkodowany przez „kserokopiarkę” obsługiwaną bez widocznego przekonania. W każdym razie mnie nie udało się zarazić ewentualną pasją zespołu nierówno kroczącego po ubitej ścieżce między rzędami;) Nie jestem uprzedzona (znudzona, zniechęcona) do gatunkowych schematów, ale jeśli z ekranu bije taka beznamiętność... Tchnijcie w to trochę emocji! To nie powinno być trudne z taką oprawą audiowizualną. Witamy w Strefie Zgnilizny! W funeralnej rzeczywistości dziewczyny nieufającej sobie. Obskurne zdjęcia Claytona Moore'a (nie pierwsze zawodowe spotkanie z Brandonem Christensenem, patrz: „Krew na piasku”, „Superhost”), idealnie pasujące do ciasnych wnętrz i fenomenalna ścieżka dźwiękowa (szczególnie mam tutaj na myśli melancholijne wokalizy) zespołu Blitz/Berlin. Coś poszło nie tak na etapie montażu, za który odpowiadał sam Brandon Christensen? W przestrzeni publicznej reżyser „The Puppetman” dał do zrozumienia, że zaistniała konieczność odejścia od pierwotnego zamysłu – rezygnacja z części pozyskanego materiału wymuszająca zmiany w łączeniu co poniektórych ujęć. Dobrze, że „pod nóż” nie poszła niesamowicie nastrojowa scenka z ostrzegającymi(?) krukowatymi. Zwiastuny śmierci wokół samotnie przedzierającej się przez „gotyckie pole” zrozpaczonej studentki. Tragiczny finał szampańskiej zabawy na dachu akademika. Właściwie nastrój zepsuł się chwilkę przed miażdżącym uderzeniem – katastrofalny obrót wydarzeń następstwem nieprzyjemnej wymiany zdań. Śmiercionośna kłótnia. Widok z przeszłości, boleśnie znane diabelskie igraszki, które czołowa postać „The Puppetman” chyba niepotrzebnie próbowała zracjonalizować. Przekonać samą siebie, że wszystkie jej problemy miały zupełnie przyziemny charakter, że jej życie w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z kiczowatymi horrorami o wrzeszczących wniebogłosy przypadkowych badaczkach zjawisk paranormalnych. À propos badaczek, okazuje się (też mi niespodzianka), że nieopodal kampusu mieszka prawdziwa specjalistka, albo zwyczajna oszustka, która sporo wie o naszej biednej Michal. Duchowa przewodniczka przedstawiająca się jako Ruby (w tej stereotypowej roli Caryn Richman, która, muszę przyznać, w moim odczuciu najmocniej wczuła się w postać). Prezentacja dla zdezorientowanych gości nietaktowanie rozdzielonych. Michal musi poczekać w innym pokoju, gdy ona będzie przekazywać jej rzekomym przyjaciołom niezwykle ważne informacje. Nałogowa palaczka Jo (taki sobie występ Anny Telfer), która później przypomniała mi jedną z bohaterek „Łowców umysłów” Renny'ego Harlina, wredny sportowiec Glenn (mniej więcej tej sam poziom gry aktorskiej Camerona Wonga) i jedyny najpoważniejszy kandydat na prawdziwego przyjaciela Michal w tym gronie, szarmancki Danny (stopień wyżej Kio Cyr). Uwaga na znaki, wskazówki naumyślnie zostawione przez autorów „The Puppetman”, omeny śmierci nastolatków z posępnej krainy. Minorowy nastrój małą rekompensatą za trud włożony w odkrywanie historii dziewczynki z ciemnicy. UWAGA SPOILER Swoją drogą ciekawe, czy scenarzyści widzieli „Przypadek 39” Christiana Alvarta, bo jakoś nie mogłam opędzić się od skojarzeń KONIEC SPOILERA. Pustawej historii, co zasmuciło mnie tym bardziej, że widziałam ogromny potencjał w studentce grającej pierwsze skrzypce w tutejszym Teatrze Marionetek. Niewykorzystana szansa na wstrząsającą przeprawę dziecka, ścinającą krew w żyłach gehennę bezbronnej istoty - skażonej przez własnych rodziców? - i emocjonujące zmagania młodej kobiety mocno hipotetycznie walczącej ze sobą. W pułapce umysłu z niewidzialną bestią. Wydłużyłabym pierwszą partię – autoagresja Michal i przynajmniej częściowo chwalebny upór Charlie – i skróciła środkową. Niektórzy mogą uznać, że twórcy niepotrzebnie sobie utrudnili takim, a nie innym „rozstawieniem pionków na dachu” (ofiara), ale ja akurat tego bym nie ruszała. Ulubiona scenka Brandona Christensena i jeden z moich lepszych momentów w świecie Władcy Marionetek, który przy okazji, pewnie niechcący, przywiódł wspomnienie pewnego arcydzieła Alfreda Hitchcocka. Wykazali się też twórcy maleńką inwencją w procesie eliminacji, ubolewam tylko nad tym, że zabrakło pieniędzy (tak podejrzewam) na efekty specjalne. Akcja w bibliotece uniwersyteckiej trąci cyfrową tandetą, ale to jeszcze bym wybaczyła, gdyby nie zamazano na pewno paskudnego obrazka w siłowni. Wyobraźnia zadziałała, wolałabym jednak sobie popatrzeć:) Jest jeszcze niezamierzenie komiczny incydent na moście (jedna z najtrudniej kręcących się scen dla „The Puppetman”, a wszystko przez pogodę: ulewny deszcz, porywisty wiatr, przenikliwy chłód) i bezpardonowa „nawalanka” w samochodzie. Jest też prymitywny akcent na sam koniec albo inaczej: takie zagrania wyszły z mody najdalej na przełomie XX i XXI wieku. Ale czego innego spodziewać się po takiej fabułce? Po tak ogranej sekwencji zdarzeń? Przejrzystej opowieści drętwej.

Brandona Christensena stać na więcej. Na dopisanie ciekawszej historii do fartownie pozyskanego pomysłu i przede wszystkim wypracowanie intensywniejszego przekazu emocjonalnego. Atmosferą „The Puppetman” chwalić się może, ale cóż z tego, skoro niewiele z niej wynika? A przynajmniej mnie nie udzieliły się emocje targające fikcyjnymi postaciami sztampowymi, uwikłanymi w typową sytuację (para)nienormalną. Abstrahując od modus operandi osobowości sadystycznej. Kreatury niezupełnie jak z powieści Roberta A. Heinleina:) I nie, nie zalecam kontaktu z nią - z tanią „produkcją kukiełkową” starym szlagierem muzycznym natchnioną.