Rok 1941, Anglia. Eve Parkins i Jean Hogg ewakuują grupkę dzieci z Londynu,
aby uchronić je przed bombardowaniami. Zatrzymują się w Domu na Węgorzowych
Moczarach w pobliżu wsi Crythin Gifford. Od lat niezamieszkany, niszczejący
budynek niepokoi Eve. Jest przekonana, że wewnątrz zagnieździła się jakaś
zagrażająca im obecność, która szczególnie upodobała sobie niedawno
osieroconego chłopca, Edwarda.
Po kasowym sukcesie readaptacji „Kobiety w czerni” Susan Hill tylko kwestią
czasu było stworzenie kontynuacji. Producenci, co prawda zapowiedzieli, że
sequel nie będzie zbyt mocno nawiązywał do wersji z 2012 roku (w istocie
zbieżna jest jedynie postać antagonistki i miejsce akcji), ale to wcale nie przeszkodziło
im w zatytułowaniu produkcji „The Woman in Black: Angel of Death”. Ten tani
chwyt marketingowy zapewne przyciągnie fanów readaptacji książki Hill, pomimo
negatywnych opinii krytyków, ale wątpię, żeby obraz Toma Harpera dostarczył im
takich wrażeń, jak film na którego popularności żeruje.
Akcję umiejscowiono w okresie II wojny światowej, a żeby nadać
scenariuszowi więcej tragizmu bohaterami są między innymi dzieci, których
rodzice zginęli, musieli opuścić Londyn, bądź zdecydowali się oddać swoje pociechy
pod opiekę dwóch kobiet, aby uchronić je przed niebezpieczeństwami wojny. Przez
te dwa elementy (zbliżony czas akcji i młodociane postaci) początek nasuwał mi
skojarzenia z „Innymi”. Gotycki klimat odczuwany w staroświecko umeblowanym
tutaj dodatkowo mocno zniszczonym Domu na Węgorzowych Moczarach i osnute gęstą
mgłą wiejskie lokacje początkowo również silnie identyfikowałam z „Innymi”. Ale
operatorzy dodawali również coś od siebie. Szczególnie podobało mi się mocne
skontrastowanie nocy z dniem – ciemne wnętrza domostwa i nagłe przeskoki akcji
do rażąco jasnych poranków pod śnieżnobiałym niebem. Warstwa dramatyczna
również wypadła całkiem znośnie. Mamy kochającą dzieci, młodą opiekunkę, Eve,
którą dręczą koszmarne sny, koncentrujące się na porodzie. Partneruje jej
surowa Jean, którą również męczą demony przeszłości i mamy oczywiście grupkę
poszkodowanych przez wojnę dzieci. Odtwórczyni głównej roli, Phoebe Fox, nie
opanowała właściwej modulacji głosu, przez co była tak nieprzekonująca, że
wszystkimi pozytywnymi odczuciami obdarzyłam drugą kluczową dla scenariusza postać
małego Edwarda. Z uwagi na traumę tego osieroconego bohatera, która sprawiła,
że zaniemówił jego odtwórca, Oaklee Pendergast, grał głównie twarzą, ale tak
umiejętnie, że aż kłóciło się to z manierycznym warsztatem Fox. Dramatyczny
wymiar fabuły początkowo znacznie potęguje osobista tragedia Edwarda, jego
niemożność przystosowania się do reszty dzieci oraz padanie ofiarą
niewybrednych żartów złośliwego chłopca. Jako dramat, choć przewidywalny
(szczególnie łatwo odgadnąć długo utrzymywaną w tajemnicy przez twórców przeszłość
Eve) do połowy ogląda się „Anioła Śmierci” całkiem bezboleśnie. Zdecydowanie
gorzej wypada bardziej dosłowna druga część seansu, w której twórcy próbują
straszyć widzów.
Nie wiem, kto tłumaczył Harperowi zasady budowania napięcia w filmie, ale
kto by to nie był chyba sam ich nie rozumiał. Wszystkie sekwencje prowadzące do
jump scenki są tak rozwleczone w
czasie i wyjałowione z klimatu, że wręcz nie można doczekać się ostatecznego
uderzenia. A kiedy ten wreszcie następuje to jest tak nietrafiony w czasie i
delikatny, że nie miałam szansy nawet drgnąć, a cóż dopiero mówić o
podskoczeniu w fotelu. Duch kobiety w czerni był na tyle dobrze ucharakteryzowany,
a bo minimalistycznie, co wzmagało realizm, że naprawdę można było zaserwować
odbiorcom kilka prawdziwie niepokojących scen z jej udziałem. Niestety, zanim antagonistka
pojawi się na ekranie każdy obyty z ghost
stories widz zapewne będzie już przygotowany na jej migawkowy występ. W
końcu Harper każdą kulminację oddziera z jakiegokolwiek zaskoczenia, tak jakby
wyliczył sobie, kiedy najlepiej uderzyć na tym samym równaniu matematycznym. W
efekcie powstało coś, co bardzo chce straszyć, ale przez brak choćby minimalnej
dozy szaleństwa, popuszczenia wodzów wyobraźni i natchnienia poszczególnych
scen nieprzewidywalnością nie wywiązuje się ze swojego nadrzędnego zadania.
Liniowość fabuły i zaniedbanie wszystkich młodocianych bohaterów oprócz Edwarda
jeszcze wszystko pogarszają. Nie dość, że wiemy, jak akcja będzie się rozwijać,
ba wiemy nawet jak się skończy to w dodatku nie możemy całkowicie utożsamić się
z najsłabszymi bohaterami. A przynajmniej ja nie mogłam, ponieważ w przeciwieństwie
do wspomnianych „Innych” niewiele o nich wiedziałam – były tylko przemykającymi
po korytarzach Domu na Węgorzowych Moczarach postaciami bez przeszłości i charakterologicznej
indywidualności. Trzeba naprawdę się postarać, żeby uniemożliwić widzom
współczucie dzieciom, które padają ofiarami kobiety w czerni, ale scenarzyście
akurat ta sztuka udała się celująco.
W kategorii dramatu można połowę „Anioła Śmierci” obejrzeć, ale wielbicielom
ghost stories radzę nie spodziewać
się prawdziwie przerażającego, czy zaskakującego widowiska, bo niczego takiego
tutaj nie znajdą. Film niczym się nie różni od niezliczonej ilości średnich
nastrojówek nakręconych tylko po to, żeby coś nakręcić, bez pretendowania do
czegoś innowacyjnego albo chociaż umiejętnie osadzonego w konwencji filmowych
opowieści o duchach. Potencjał był, ale Harper dokumentnie go zaprzepaścił.
Widziałam pierwszą część i szczerze powiedziawszy sprawiała wiele razy, że podskakiwałam na kanapie ><. Cóż, co do drugiej części to zakładałam z góry, że będzie gorsza ( bo w końcu sequele są w większości przypadków niewypałami), szkoda że według ciebie nie ma napięcia, ponieważ tylko przez to chciałam obejrzeć Anioła śmierci :/ Jak wyjdzie na Internetach to obejrzę, ale raczej nie zmarnuję pieniędzy do kina :3
OdpowiedzUsuńBuffy,może już czas zmienić grafikę z tym zombiakiem na stronie głównej.Codziennie wchodzę na Twój blog i ten obrazek już mi się przejadł.
OdpowiedzUsuńW sumie mnie też już się znudził. Pomyślę nad czymś nowym.
UsuńMam ten film na uwadze od dniai jego zapowiedzi i pomimo tego, że nie jest być może tak dobry jak oczekiwałam, to jednak nadal mam tą ciekawosć co do niego. Spróbuje najwyżej sie zawiodę.
OdpowiedzUsuń