wtorek, 10 marca 2015

„Altar” (2014)


Meg Hamilton dostaje dobrze płatne zlecenie od Amerykanina, właściciela wiktoriańskiej posiadłości, niszczejącej na brytyjskich wrzosowiskach. Kobieta ma przywrócić domowi jego pierwotny wygląd. W tym celu tymczasowo wprowadza się wraz z mężem i dwójką dzieci do posiadłości, nie bacząc na jej złą sławę. Mieszkańcy okolicznego miasteczka utrzymują, że dom jest nawiedzony przez pierwotnych właścicieli domu, alchemika Radcliffe’a i jego żonę, którą jakoby zamordował. Meg początkowo lekceważy te plotki, ale niepokojące wydarzenia, którym świadkuje ona i jej rodzina wkrótce zmuszą ją do zweryfikowania swoich sceptycznych poglądów na życie pozagrobowe.

Brytyjska ghost story Nicka Willinga na podstawie jego własnego scenariusza. Film miał premierę pod koniec 2014 roku w brytyjskiej telewizji – w Stanach Zjednoczonych ukazał się na DVD w 2015 roku. Amerykanie chłodno przyjęli produkcję Willinga, zarzucając fabule między innymi zbyt dużo zapożyczeń z innych straszaków oraz irracjonalne zachowania bohaterów. Nie mogę się nie zgodzić z niektórymi krytycznymi opiniami, choć znalazłam też w niniejszej produkcji elementy warte uwagi.

Miejsce akcji – wrzosowiska rozciągające się pod zachmurzonym niebem i wielki, niszczejący wiktoriański dom, pełen ukrytych pomieszczeń i mistycznych symboli. Operatorom udało się należycie wykorzystać potencjał, drzemiący w lokacji, dzięki wyrazistym, posępnym zdjęciom uzyskanym za pomocą niespiesznych najazdów kamer na wszystkie fragmenty scenerii. Jesienna pora roku dodatkowo potęguje klimat niesamowitości, podobnie jak delikatne, nienachalne tony muzyczne. Podziwiając te posępne widoczki, aż trudno uwierzyć, że są wypadkową tak miałkiego scenariusza. Film, co prawda był wyświetlany w brytyjskiej telewizji, ale nie uświadczymy tutaj amatorskiej realizacji, czy nieznajomości Willinga reguł gatunku. Minimalizm owszem, ale nie brak profesjonalizmu w budowaniu napięcia i pracy operatorskiej. Więc co sprawiło, że tak pięknie opakowana produkcja okazała się niemalże pusta w środku? Przede wszystkim mała inwencja twórcza Willinga. Brytyjczyk wiedział, jak zbudować delikatny klimat grozy, ale brakło mu charakterystycznych pomysłów na zdynamizowanie akcji. Postawił raczej na typową brytyjską powściągliwość – groza wynika tutaj z subtelności, a nie dosłowności. Jump scen nie ma prawie wcale, a scenariusz osadzony jest w znanym wielbicielom ghost stories schemacie. Tak, więc mamy rodzinę Hamiltonów świadkującą dziwnym wydarzeniom w owianym złą sławą domostwie, mamy niechlubną historię tego miejsca sięgającą XIX wieku oraz szczerze mówiąc nudny już motyw opętania głowy rodziny przez złośliwego ducha. Willing, pewnie zdając sobie sprawę z banalności swojego scenariusza, urozmaicił go odniesieniami do alchemii i różokrzyżowców, które jednak zamiast dodawać fabule smaczku sprawiały wrażenie wtłaczania na siłę, bez dbałości o jakieś elementy zaskoczenia. Od początku wiadomo, jak to wszystko się potoczy, tajemnicą dla wprawnych w ghost stories widzów nie będzie nawet finał, więc te drobne rzadko eksponowane w kinie grozy motywy nie wywiązują się należycie ze swojego, w domyśle komplikującego akcję zadania.

Jak to zwykle w ghost stories bywa początkowo ingerencja sił nadprzyrodzonych w egzystencję rodziny Hamiltonów jest subtelna, ale co ciekawe właśnie niewyszukany, wręcz konwencjonalny wstęp jest najciekawszy. Nastoletnia córka Meg, Penny, widzi na zdjęciu ducha kobiety, która w nocy nachodzi ją w jej pokoju (znakomicie zmontowana scena z nakładającymi się na siebie obrazami). I choć zjawa oprócz bladego oblicza niczym nie różni się od żyjących mroczna kolorystyka w chwilach jej pojawiania się na ekranie całkiem przyzwoicie generuje aurę niezdefiniowanego zagrożenia. Strachu tutaj na pewno nie uświadczymy, ale napięcie przy odrobinie dobrej woli jest wyczuwalne. Tymczasem głowa rodziny, Alec, zaczyna rzeźbić podobiznę nagiej kobiety, będąc w swoistym transie mieszając glinę z własną krwią. Zagadkowe zachowanie Aleca, choć przewidywalne, jest zdecydowanie najciekawszym wątkiem pierwszej połowy seansu – wygrywa nawet w starciu ze spotkaniem Meg z człowiekiem, który z czasem okazuje się być duchem. Ale choć fabule nie brak kilku mało odkrywczych, acz interesujących scen ogólne wrażenia ciągle psuje zachowawcze podejście Willinga do scenariusza. Kiedy już myślimy, że coś przerażającego objawi swoją obecność, kiedy stopniowanie napięcia dobiega końca i następują momenty, aż proszące się o mocne kulminacje… samoistnie zamykają się drzwi, albo okazuje się, że biegnącą ku Penny postacią nie była zjawa tylko jej brat Harper. W paranormalnych horrorach takie mylące zabiegi są jak najbardziej pożądane, ale na przemian z manifestacjami przerażających wizualnie duchów. Kiedy twórcy jedynie z rzadka i to na ułamek sekundy pokazują nam nadnaturalną siłę, która w dodatku nie odznacza się zapadającą w pamięć charakteryzacją, pozostałe kulminacje oddając w tak niezadowalającym stylu to widzowie mają pełne prawo się zirytować. Mnie to zniechęciło – na tyle, abym drugą połowę projekcji przyjmowała już z całkowitą obojętnością, tym bardziej, że aktorzy nie wzbudzili mojej sympatii. Męska część obsady, Matthew Modine i młodociany Adam Thomas Wright, spisali się odrobinę bardziej przekonująco (choć na pewno nie idealnie), aniżeli „drewniana” Olivia Williams i niewyobrażalnie manieryczna Antonia Clarke.

„Altar” to typowy przeciętniak, który łatwo „wchodzi”, ale szybko się o nim zapomina. Nie ma tutaj nic, co na dłużej zapadłoby w pamięć, brakuje dosłownego straszenia i jakichś super innowacyjnych motywów. Jest prosta, niczym niewyróżniająca się historyjka, jakich wiele, która zachwyca scenerią, ale rozczarowuje fabułą. Można obejrzeć z braku innych pozycji filmowych, ale bez wygórowanych oczekiwań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz