środa, 20 kwietnia 2016

„Porywacz ciał” (1945)


Edynburg, 1831 rok. Wybitny lekarz, Wolfe ‘Toddy’ MacFarlane, przygotowuje studentów medycyny do zawodu. Jego nowym asystentem zostaje najlepszy uczeń, Donald Fettes, który szybko odkrywa odrażający proceder z udziałem swojego mentora. MacFarlane zleca dorożkarzowi Johnowi Gray’owi wykopywanie z cmentarzy świeżych zwłok i transportowanie ich na uczelnię, gdyż tylko w ten sposób może pozyskać materiał dydaktyczny dla swoich studentów. Fettes daje się jednak przekonać MacFarlane’owi, że to wyższa konieczność, która w przyszłości może uratować życie wielu ludziom. Sytuacja komplikuje się, gdy kontrola na cmentarzach zostaje wzmożona. Wówczas John Gray postanawia zarabiać na życie dostarczając MacFarlane’owi zwłoki zamordowanych przez siebie ludzi.

Robert Wise skradł moje serce „Nawiedzonym domem”, prawdziwą perłą kinematografii grozy, godną swojego literackiego pierwowzoru, wspaniałej powieści Shirley Jackson. „Porywacz ciał” powstał dużo wcześniej, ale już wówczas reżyser błysnął ogromnym talentem, niejako wyprzedzając swoją epokę. Scenariusz autorstwa Philipa MacDonalda i Vala Lewtona oparto na opowiadaniu Roberta Louisa Stevensona pod tym samym tytułem, z odniesieniami do rzeczywistych wydarzeń – sprawy Williama Burke’a i Williama Hare’a, którzy w 1828 roku w Edynburgu mordowali ludzi i sprzedawali ciała doktorowi Robertowi Knoxowi, który korzystał z nich podczas swoich wykładów z anatomii. Jak można się domyślać problematyka horroru Wise’a zaszokowała ówczesną opinię publiczną, nienawykłą do poruszania na ekranie takich odrażających tematów tabu. Ekspansja szokujących horrorów miała miejsce w latach 70-tych i 80-tych XX wieku, ale już wcześniej nieliczni, odważniejsi twórcy podejmowali się owych kontrowersyjnych wyzwań (np. „Dziwolągi” i „Psychoza”) – bardzo rzadko, przez co można wysunąć śmiały wniosek, że Robert Wise zasilił grono twórców wyprzedzających swoją epokę. W „Porywaczu ciał” widzowie po raz ostatni zobaczyli na ekranie legendarnych aktorów, którzy zasłynęli niezapomnianymi rolami w horrorach, zwłaszcza Draculi i potwora Frankensteina. Beli Lugosiemu przypadła w udziale mała rólka (zbyt mała!) Josepha, członka personelu problematycznej uczelni, który przypadkiem odkrywa tajemnicę Johna Gray’a. Borisowi Karloffowi bardziej się poszczęściło, bo powierzono mu tytułową rolę, dzięki której mógł udowodnić wszystkim niedowiarkom, że nawet bez przerażającego makijażu potrafi wykreować naprawdę demoniczną jednostkę.

Scenariusz „Porywacza ciał” porusza ważne, uniwersalne zagadnienie natury moralnej, przeciwstawiające sferę duchową nauce. Doktor MacFarlane (genialna kreacja Henry’ego Daniella) wychodzi z założenia, że podtrzymywana przez władzę tradycja pochówku w obliczu niedostatecznych materiałów niezbędnych w nauce trudnej sztuki medycznej jest zwykłym marnotrawstwem. Studenci medycyny jego zdaniem lepiej wykształcą się na prawdziwych zwłokach, aniżeli manekinach, dlatego w obliczu zmniejszającej się liczby legalnie pozyskanych ciał decyduje się zawiązać współpracę z dorożkarzem Johnem Gray’em, „hieną cmentarną”, która wykopuje dla niego zwłoki z cmentarzy. Scenarzyści zauważalnie opowiedzieli się po stronie duchowości i pielęgnowania tradycji, która przecież wielu krewnym ukochanych zmarłych przynosi pociechę. Jeśli chodzi o moją własną osobę to jestem zdecydowana wziąć udział w świadomej donacji zwłok, bo podzielam pogląd MacFarlane’a, ale równocześnie w przeciwieństwie do niego szanuję wybór innych ludzi. Dlatego też konsekwencje jego zmowy z Johnem Gray’em dalece mnie oburzyły, czyli w moim przypadku Robert Wise’a osiągnął swój główny cel. Twórcy „Porywacza ciał” najdobitniej akcentują bezduszność pierwszoplanowego duetu historią ubogiej staruszki, której zmarł ukochany syn. Jego pies z tęsknoty za panem nie opuszcza miejsca pochówku chłopaka, z czego kobieta jest wielce rada, gdyż nie stać jej na stróża, który strzegłby grobu przed „hienami cmentarnymi”. Robert Wise z przeogromnym uczuciem portretuje tragedię starowinki, zaznaczając, jaką pociechę czerpie z możliwości odwiedzania grobu syna i w niezwykle wzruszającej sekwencji obrazując odebranie jej miejsca, które nieco łagodziło przytłaczające poczucie straty. Po interwencji Gray’a widzimy zalaną łzami starowinkę wynoszącą z cmentarza zwłoki psa jej syna i łamiącym się głosem wyznającą obserwującemu to Fettesowi, że nie oszczędzili nawet zwierzęcia. Całą swoją postawą kobieta daje odczuć widzowi ciężar swojej straty, dając do zrozumienia, że nie zostało jej już nic, dla czego warto by żyć. Popłakałam się, jak na to patrzyłam i zapewne zgodnie z zamysłem scenarzystów znienawidziłam Gray’a i MacFarlane’a, jednocześnie całkowicie opowiadając się za strzeżeniem tradycji pochówku dla ludzi, którym jest to nieodzowne do poradzenia sobie z nieodwracalną stratą bliskiej osoby, nawet kosztem nauki.

Żeby nieco złagodzić demoniczną stronę kalania wszelkich świętości w imię nauki scenarzyści wtłoczyli we właściwą akcję wątek niemogącej chodzić małej dziewczynki, rezolutnej Georginy Marsh, której matka skłania Fettesa, aby namówił doktora MacFarlane’a do przeprowadzenia zabiegu, który może przywrócić jej czucie w nogach. Wybitny lekarz dawno nie praktykował i zauważalnie nie czuje się pewnie, jeśli chodzi o ten konkretny przypadek, ale w końcu ulega, dając dowód na konieczność jak najlepszego kształcenia studentów medycyny, którzy przecież w przyszłości dzięki temu mogą dokonać jeszcze wspanialszych cudów. To usprawiedliwienie jego czynów nie przykrywa losów nieszczęsnej staruszki, która straciła syna – a przynajmniej w moim odbiorze nie było w stanie zniwelować złych stron wykradania ludzkich zwłok z cmentarzy. O morderstwach już nie wspominając, gdyż z czasem John Gray zostaje zmuszony do takich skrajności, w jego przypadku nie w imię nauki tylko z czystej chciwości i z potrzeby pognębienia sławnego lekarza. W ten oto sposób i tak już napięta relacja pomiędzy doktorem MacFarlanem i dorożkarzem jeszcze bardziej się zagęszcza i na pierwszy plan wysuwa się warstwa psychologiczna scenariusza. Niezwykle realistyczna scenografia, pełna zacienionych, działających na wyobraźnię kątów przy akompaniamencie niezmiennie potęgującej dramaturgię ścieżki dźwiękowej w dalszych partiach filmu zostaje wzbogacona o przemyślne triki Wise’a mające na celu nieco zaniepokoić widza. Z nagła wyłaniające się z cienia kamienne oblicze Henry’ego Daniella, bladolica twarz zanurzonego w zbiorniku z wodą trupa, czy wreszcie niezwykle nastrojowa końcówka, obrazująca osuwanie się w otchłań szaleństwa ze złowieszczym szeptem Gray’a w tle – to wszystko i jeszcze więcej miało za zadanie i to z pozytywnym skutkiem, oddziaływać na widza aurą nieustannego zagrożenia, wymuszając na nim ciągłą czujność w przeczuciu rychłej wizualizacji niebezpieczeństwa, czy zdecydowanych form straszenia. Znamy źródło zagrożenia, ale nie sposób przewidzieć momentu, w którym się ujawni, a sytuację dodatkowo ubarwia wewnętrzny konflikt MacFarlane’a, który sprawia, że tak naprawdę nie wiemy, czego się po nim spodziewać. Wszak lekarz zauważalnie uzależnił się od Gray’a – zdaje sobie sprawę, że dorożkarz ma na niego niszczący wpływ, ale czy to z poczucia obowiązku odwdzięczenia się za dawną przysługę, czy z czystej trwogi zaciera ślady jego zbrodni, przyjmując zwłoki pozyskane z aktów morderstwa. Najbardziej charakterystyczne w tym konflikcie są sekwencje burzliwych konwersacji pomiędzy dwoma znakomitymi aktorami: Borisem Karloffem i Henrym Daniellem, pełne takie ekspresji, rozbuchanej emocjonalności, że wprost nie sposób „nie utonąć” w ich retoryce. Rozchwiany jest również Donald Fettes (nieco egzaltowana kreacja Russella Wade’a), który tak samo, jak jego mentor musi wybierać pomiędzy dobrem medycyny a poszanowaniem praw społeczeństwa i duchowym wymiarem tradycji, ale u niego dodatkowo dochodzi do głosu zwykła lojalność względem szanowanego wykładowcy, od którego przecież jeszcze wiele może się nauczyć oraz pragnienie wymuszenia na nim pomocy małej Georginie, do której zapałał wielką sympatią, podobnie zresztą, jak do jej matki. Wszystkie te wątki Robert Wise z właściwą sobie błyskotliwością, empatią i wyczuciem prawideł, jakimi rządzi się kino grozy oddał na ekranie w sposób wręcz niepowtarzalny i diablo angażujący uwagę widza. Moim zdaniem twórcy popełnili błąd jedynie w finale, niepotrzebnie rozwiązując zagadkę. Problematyka scenariusza pozostawiała pole do dwojakiej interpretacji: szaleństwo bądź ingerencja sił nadprzyrodzonych, ale nie uznano za konieczne pozostawić widza w niepewności, co do właściwej natury zagrożenia. A szkoda, bo przecież kilka lat później Robert Wise dobitnie udowodni, że czuje się znakomicie w niejednoznacznościach, tworząc „Nawiedzony dom”.

„Porywacz ciał” to solidny horror, którego nie sposób przyjąć beznamiętnie. Poza finałem wszystko tutaj znajduje się na swoim miejscu, każdy element jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a dostarczający różnych emocji scenariusz, opowiadający naprawdę interesującą historię z wykorzystaniem paru utalentowanych aktorów wciąga już od pierwszego ujęcia, zmuszając do głębokich przemyśleń i dostarczając elektryzującej rozrywki, aż do napisów końcowych. Arcydzieło kina grozy? Moim zdaniem tak!

1 komentarz: