„Worek na zwłoki” to stworzona na potrzeby telewizji antologia, składająca
się z czterech krótkich opowieści (wziąwszy pod uwagę historię spinającą) wyreżyserowanych
głównie przez legendy kina grozy. John Carpenter i Tobe Hooper byli czołowymi twórcami
„Worka na zwłoki”, a wspomagał ich Larry Sulkis (współscenarzysta takich filmów
Carpentera jak „Duchy Marsa” i „Wioska przeklętych”), niewymieniony w czołówce,
więc ciężko zgadnąć na czym dokładanie polegała jego reżyserska rola. Scenariusz
autorstwa Billy’ego Browna i Dana Angela zakładał połączenie trzech tematycznie
niezwiązanych ze sobą segmentów postacią mężczyzny przebywającego nocą w
kostnicy i przybliżającego widzom historie trzech osób, które skończyły w
czarnych foliowych workach w prosektorium. W postać tego zwichrowanego, acz
nieszkodliwego indywiduum wcielił się John Carpenter i zrobił to tak dowcipnie,
przyjemnie groteskowo, że przez jakiś czas planowano wykorzystać tę konstrukcję
w serialu, stworzonym na modłę „Opowieści z krypty”. Jednak zamysł się nie
ziścił - poprzestano na półtoragodzinnej antologii, summa summarum mogącej
stanowić całkiem udaną ciekawostkę dla długoletnich wielbicieli horrorów.
Pierwsza historia zaprezentowana przez mężczyznę przebywającego w mrocznej
kostnicy i wyreżyserowana przez Johna Carpentera nosi tytuł „Stacja benzynowa”
i skupia się na studentce psychologii, Anne, która przybywa nocą na swoją
pierwszą zmianę na stacji benzynowej. W obowiązki wtajemnicza ją stały
pracownik, Bill, wykreowany przez Roberta Carradine’a kojarzącego się głównie z
„Zemstą frajerów”, po czym odjeżdża zostawiając młodą kobietę zupełnie samą.
Już sama odludna, cicha okolica w większości spowita w gęstych ciemnościach
sprawia, że Anne czuje się wielce niekomfortowo, ale poczucie zagrożenia wzmaga
również niedawna medialna informacja, że nieopodal znaleziono okaleczone
zwłoki. Akcja toczy się niedaleko Haddonfield w stanie Illinois, miejsca
żerowania Michaela Myersa, co poza tym, że jest bezpośrednim nawiązaniem do
kultowego dzieła Johna Carpentera, pt. „Halloween” potęguje aurę
niebezpieczeństwa właściwie na krok nieodstępującą głównej bohaterki. Obok
ciemnej kolorystyki i złowieszczych akcentów wtłoczonych w scenariusz atmosferę
zaszczucia wzmaga nastrojowa ścieżka dźwiękowa, bardzo charakterystyczna i
windująca każdą sekwencję, podczas której rozlega się w tle na niebotycznie
wysoki poziom podskórnego napięcia. Motywy muzyczne skomponowali John
Carpenter, Jim Lang i Gary Kibbe i chociaż fabuła zasadza się na klasycznymi
schemacie osaczenia młodej kobiety przez seryjnego mordercę oprawa
audiowizualna sprawia, że perypetie Anne śledzi się w stanie wzmożonej
czujności. W formie ciekawostki wypada wspomnieć o udziale Wesa Cravena i Sama
Raimiego w tym segmencie, aczkolwiek tak epizodycznym, że dostrzegalnym jedynie
przez nielicznych, bardzo spostrzegawczych odbiorców.
Drugą nowelę zatytułowaną „Włosy” również wyreżyserował John Carpenter, ale
w mojej osobistej ocenie prezentuje się nieco słabiej od swojej poprzedniczki.
Fabuła koncentruje się na Richardzie Cobertsie (jak zawsze w jego przypadku,
zgrabna kreacja Stacy’ego Keacha), który boryka się z problemem łysienia. Jego
dziewczynie to nie przeszkadza, ale mężczyzna ma swoistą obsesję na punkcie
swoich włosów, wypróbowując wszystkie znane mu sposoby, które mogłoby
zniwelować powiększającą się łysinę i przywrócić gęstość jego włosom. W końcu w
telewizji dostrzega reklamę pewnej kuracji na porost włosów, którą opracował
tajemniczy doktor Lock (w tej roli znany z między innymi „Omena” David Warner).
Bez zastanowienia poddaje się zabiegowi, który okazuje się nadzwyczaj
skuteczny. Ale niedługo potem odkrywa, że jego włosy żyją własnym życiem, czego
twórcy nie omieszkali wizualizować z wykorzystaniem efektów komputerowych. Pomysł
na scenariusz, choć prosty zaskakuje świeżością, wszak nie przypominam sobie
żadnego horroru bazującego na zagrożeniu płynącym z diabolicznych włosów, poza
jedną powieścią Grahama Mastertona, którą zresztą napisał dużo później. Problem
tego segmentu nie zasadza się więc na tematyce, bo ta mocno intryguje tylko
formie – lekko komediowym zacięciu, zamierzonej grotesce, która niszczy
wszelkie zalążki klimatu grozy. Carpenter dostrzegalnie nie próbował jedynie
niepokoić widza bądź tylko i wyłącznie go rozśmieszać, próbując umiejscowić się
gdzieś pomiędzy, wywołując obie te reakcje. Za dużo chyba oczekiwał, bo
przynajmniej w moim przypadku poza rozbudzeniem ciekawości przebiegiem akcji
nie zdołał wykrzesać ze mnie żadnej ze wspomnianych emocji.
Po obejrzeniu udanej „Stacji benzynowej” nie przypuszczałam, że w skład „Worka
na zwłoki” mogła wejść historia, która jeszcze bardziej mnie ukontentuje, ale
Tobe Hooper, reżyser ostatniej opowieści pod tytułem „Oko” przygotował miłą
niespodziankę. Rzecz traktuje o baseballiście, Brencie Matthewsie (w tej roli Mark
Hamill, ale uwagę wielbicieli kina grozy zwróci pewnie jedna z drugoplanowych postaci,
w którą wcielił się niezastąpiony Roger Corman), który ma wypadek samochodowy,
na skutek którego traci jedno oko. W szpitalu lekarze dokonują przeszczepu,
przywracając mu tak potrzebny w jego zawodzie organ, ale nie wspominając, od
kogo go pozyskali. Po powrocie do domu, do kochającej ciężarnej żony, Brent
zaczyna miewać niepokojące wizje, mistrzowsko oddane na ekranie przez twórców efektów
specjalnych. Ręka nagle wyłaniająca się z rozdrabniacza odpadów, trup kobiety
wypełzający spod ziemi w przydomowym ogrodzie, czy wykrzywiona w paroksyzmie
wściekłości twarz kobiety krzyczącej na przerażonego Brenta stanowią wspaniały
popis wyczucia reguł rządzących tym gatunkiem, z idealnie wyliczonymi w czasie jump scenami i realistyczną charakteryzacją,
tym bardziej wiarygodną, bo nieprzekombinowaną, nie aż tak szkaradną, żeby
wywołać wrażenie przesytu. Halucynacją Brenta, które jak można się tego
domyślić są projekcją przeszłych, tragicznych w skutkach wydarzeń, towarzyszą
bóle głowy i atakujące wzrok przebłyski rażącego białego światła oraz
najbardziej złowieszcze zmiany w jego osobowości. Całą nowelę dosłownie
przeładowano gęstą atmosferą grozy, ale najwięcej korzyści dla spragnionego
mocnych wrażeń widza oprawa wizualna stwarza podczas procesu popadania w
szaleństwo, akcentowania coraz to bardziej niepokojącej postawy baseballisty
względem jego małżonki. Hooper zepsuł jedynie zakończenie, wcześniej sugerując
mocne, zapadające w pamięć zamknięcie, ale ostatecznie stawiając na coś zgoła
mniej pożądanego, co zapewne wymusiły na min wymagania telewizji, bo chyba
raczej nikt nie wątpi w tendencję tego reżysera do wizualizowania odważnych, bezkompromisowych
pomysłów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz