wtorek, 10 maja 2016

„Worek na zwłoki” (1993)


„Worek na zwłoki” to stworzona na potrzeby telewizji antologia, składająca się z czterech krótkich opowieści (wziąwszy pod uwagę historię spinającą) wyreżyserowanych głównie przez legendy kina grozy. John Carpenter i Tobe Hooper byli czołowymi twórcami „Worka na zwłoki”, a wspomagał ich Larry Sulkis (współscenarzysta takich filmów Carpentera jak „Duchy Marsa” i „Wioska przeklętych”), niewymieniony w czołówce, więc ciężko zgadnąć na czym dokładanie polegała jego reżyserska rola. Scenariusz autorstwa Billy’ego Browna i Dana Angela zakładał połączenie trzech tematycznie niezwiązanych ze sobą segmentów postacią mężczyzny przebywającego nocą w kostnicy i przybliżającego widzom historie trzech osób, które skończyły w czarnych foliowych workach w prosektorium. W postać tego zwichrowanego, acz nieszkodliwego indywiduum wcielił się John Carpenter i zrobił to tak dowcipnie, przyjemnie groteskowo, że przez jakiś czas planowano wykorzystać tę konstrukcję w serialu, stworzonym na modłę „Opowieści z krypty”. Jednak zamysł się nie ziścił - poprzestano na półtoragodzinnej antologii, summa summarum mogącej stanowić całkiem udaną ciekawostkę dla długoletnich wielbicieli horrorów.

Pierwsza historia zaprezentowana przez mężczyznę przebywającego w mrocznej kostnicy i wyreżyserowana przez Johna Carpentera nosi tytuł „Stacja benzynowa” i skupia się na studentce psychologii, Anne, która przybywa nocą na swoją pierwszą zmianę na stacji benzynowej. W obowiązki wtajemnicza ją stały pracownik, Bill, wykreowany przez Roberta Carradine’a kojarzącego się głównie z „Zemstą frajerów”, po czym odjeżdża zostawiając młodą kobietę zupełnie samą. Już sama odludna, cicha okolica w większości spowita w gęstych ciemnościach sprawia, że Anne czuje się wielce niekomfortowo, ale poczucie zagrożenia wzmaga również niedawna medialna informacja, że nieopodal znaleziono okaleczone zwłoki. Akcja toczy się niedaleko Haddonfield w stanie Illinois, miejsca żerowania Michaela Myersa, co poza tym, że jest bezpośrednim nawiązaniem do kultowego dzieła Johna Carpentera, pt. „Halloween” potęguje aurę niebezpieczeństwa właściwie na krok nieodstępującą głównej bohaterki. Obok ciemnej kolorystyki i złowieszczych akcentów wtłoczonych w scenariusz atmosferę zaszczucia wzmaga nastrojowa ścieżka dźwiękowa, bardzo charakterystyczna i windująca każdą sekwencję, podczas której rozlega się w tle na niebotycznie wysoki poziom podskórnego napięcia. Motywy muzyczne skomponowali John Carpenter, Jim Lang i Gary Kibbe i chociaż fabuła zasadza się na klasycznymi schemacie osaczenia młodej kobiety przez seryjnego mordercę oprawa audiowizualna sprawia, że perypetie Anne śledzi się w stanie wzmożonej czujności. W formie ciekawostki wypada wspomnieć o udziale Wesa Cravena i Sama Raimiego w tym segmencie, aczkolwiek tak epizodycznym, że dostrzegalnym jedynie przez nielicznych, bardzo spostrzegawczych odbiorców.

Drugą nowelę zatytułowaną „Włosy” również wyreżyserował John Carpenter, ale w mojej osobistej ocenie prezentuje się nieco słabiej od swojej poprzedniczki. Fabuła koncentruje się na Richardzie Cobertsie (jak zawsze w jego przypadku, zgrabna kreacja Stacy’ego Keacha), który boryka się z problemem łysienia. Jego dziewczynie to nie przeszkadza, ale mężczyzna ma swoistą obsesję na punkcie swoich włosów, wypróbowując wszystkie znane mu sposoby, które mogłoby zniwelować powiększającą się łysinę i przywrócić gęstość jego włosom. W końcu w telewizji dostrzega reklamę pewnej kuracji na porost włosów, którą opracował tajemniczy doktor Lock (w tej roli znany z między innymi „Omena” David Warner). Bez zastanowienia poddaje się zabiegowi, który okazuje się nadzwyczaj skuteczny. Ale niedługo potem odkrywa, że jego włosy żyją własnym życiem, czego twórcy nie omieszkali wizualizować z wykorzystaniem efektów komputerowych. Pomysł na scenariusz, choć prosty zaskakuje świeżością, wszak nie przypominam sobie żadnego horroru bazującego na zagrożeniu płynącym z diabolicznych włosów, poza jedną powieścią Grahama Mastertona, którą zresztą napisał dużo później. Problem tego segmentu nie zasadza się więc na tematyce, bo ta mocno intryguje tylko formie – lekko komediowym zacięciu, zamierzonej grotesce, która niszczy wszelkie zalążki klimatu grozy. Carpenter dostrzegalnie nie próbował jedynie niepokoić widza bądź tylko i wyłącznie go rozśmieszać, próbując umiejscowić się gdzieś pomiędzy, wywołując obie te reakcje. Za dużo chyba oczekiwał, bo przynajmniej w moim przypadku poza rozbudzeniem ciekawości przebiegiem akcji nie zdołał wykrzesać ze mnie żadnej ze wspomnianych emocji. 

Po obejrzeniu udanej „Stacji benzynowej” nie przypuszczałam, że w skład „Worka na zwłoki” mogła wejść historia, która jeszcze bardziej mnie ukontentuje, ale Tobe Hooper, reżyser ostatniej opowieści pod tytułem „Oko” przygotował miłą niespodziankę. Rzecz traktuje o baseballiście, Brencie Matthewsie (w tej roli Mark Hamill, ale uwagę wielbicieli kina grozy zwróci pewnie jedna z drugoplanowych postaci, w którą wcielił się niezastąpiony Roger Corman), który ma wypadek samochodowy, na skutek którego traci jedno oko. W szpitalu lekarze dokonują przeszczepu, przywracając mu tak potrzebny w jego zawodzie organ, ale nie wspominając, od kogo go pozyskali. Po powrocie do domu, do kochającej ciężarnej żony, Brent zaczyna miewać niepokojące wizje, mistrzowsko oddane na ekranie przez twórców efektów specjalnych. Ręka nagle wyłaniająca się z rozdrabniacza odpadów, trup kobiety wypełzający spod ziemi w przydomowym ogrodzie, czy wykrzywiona w paroksyzmie wściekłości twarz kobiety krzyczącej na przerażonego Brenta stanowią wspaniały popis wyczucia reguł rządzących tym gatunkiem, z idealnie wyliczonymi w czasie jump scenami i realistyczną charakteryzacją, tym bardziej wiarygodną, bo nieprzekombinowaną, nie aż tak szkaradną, żeby wywołać wrażenie przesytu. Halucynacją Brenta, które jak można się tego domyślić są projekcją przeszłych, tragicznych w skutkach wydarzeń, towarzyszą bóle głowy i atakujące wzrok przebłyski rażącego białego światła oraz najbardziej złowieszcze zmiany w jego osobowości. Całą nowelę dosłownie przeładowano gęstą atmosferą grozy, ale najwięcej korzyści dla spragnionego mocnych wrażeń widza oprawa wizualna stwarza podczas procesu popadania w szaleństwo, akcentowania coraz to bardziej niepokojącej postawy baseballisty względem jego małżonki. Hooper zepsuł jedynie zakończenie, wcześniej sugerując mocne, zapadające w pamięć zamknięcie, ale ostatecznie stawiając na coś zgoła mniej pożądanego, co zapewne wymusiły na min wymagania telewizji, bo chyba raczej nikt nie wątpi w tendencję tego reżysera do wizualizowania odważnych, bezkompromisowych pomysłów.

Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się tak dobrej rozrywki po „Worku na zwłoki”, nawet wziąwszy pod uwagę czołowych twórców niniejszej antologii. Mając na uwadze niesprostanie próbie czasu, niewielkie zainteresowanie tą pozycją wśród współczesnych odbiorców długo odkładałam seans tego obrazu. Ale jak się okazało powinnam była zaufać wrodzonym talentom Carpentera i Hoopera, którzy nawet w projekcie dostosowującym się do prawideł rządzących telewizją potrafili wykrzesać ogrom klimatu grozy, leżącego poza zasięgiem większości współczesnych reżyserów, pokazać kilka zjawiskowych praktycznych efektów, a nawet zaskoczyć mnie zwrotem akcji w finale z udziałem mężczyzny z prosektorium. Kilka rzeczy można było poprawić, ale w ogólnym rozrachunku „Worek na zwłoki” odebrałam w kategoriach bardzo przyjemnego widowiska, charakteryzującego się sporym ładunkiem grozy i ciekawymi pomysłami na fabuły, które to w głównej mierze przyczyniły się do śledzenia przeze mnie tej antologii z dużym zainteresowaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz