czwartek, 8 września 2016

„Amityville Terror” (2016)


Po śmierci matki Shae znajduje dom w Amityville, do którego sprowadza się wraz z bratem, Toddem, jego żoną Jessicą i nastoletnią córką Hailey. Wszyscy, oprócz najmłodszej członkini rodziny, są zachwyceni nowym lokum z kompletnym umeblowaniem. Hailey nie podoba się małomiasteczkowe życie i niegdyś uzależniona od alkoholu ciotka Shae, z którą jest zmuszona zamieszkać. Krótko po przeprowadzce dziewczyna poznaje nastoletniego Bretta, który podobnie jak jego znajomi dziwnie reaguje na wzmiankę o domu, w którym mieszka. Początkowo Hailey nie zwraca większej uwagi na zagadkowe zachowanie rówieśników, ale irracjonalne wydarzenia mające miejsce w jej nowym domu skłaniają ją do zapoznania się z jego tragiczną historią.

„Amityville Terror” jest reżyserskim debiutem Michaela Angelo na podstawie scenariusza również początkującej w tej roli Amandy Barton. Film podpina się pod znaną (tasiemcową) serię horrorów o nawiedzonym domu w Amityville, ale tak na dobrą sprawę niewiele ma z nią wspólnego. Twórcy osadzili akcję w innym domostwie i oprócz informacji o jego lokacji nie zdecydowali się na żadne czytelne nawiązania do poprzednich odsłon serii (a przynajmniej tak wynika z fabuły tego obrazu – stuprocentowej pewności mieć nie mogę, bo nie widziałam całego cyklu spod znaku Amityville). Angelo na ten projekt mógł przeznaczyć jedynie pół miliona dolarów, a że nie jest takim talentem jak na przykład Sam Raimi („Martwe zło”), potrafiący zrobić coś wspaniałego z niemalże niczego, to niski budżet mocno rzutuje na jakość „Amityville Terror”. Zresztą to samo można powiedzieć o scenarzystce, która na szkielecie legendy Amityville postanowiła zbudować odrębną opowieść o podłożu nadprzyrodzonym, nawet nie starając się wykrzesać z tego czegoś potencjalnie interesującego dla wielbicieli kina grozy.

Podpięcie się pod znaną serię o nawiedzonym domostwie w Amityville było ewidentną próbą wypromowania niskim kosztem „Amityville Terror” – twórcy być może mieli nadzieję, że sam tytuł zachęci do seansu część opinii publicznej, ale nie sądzę, żeby szczególnie im zależało na sprostaniu wymaganiom wielbicieli cyklu (a już na pewno nie fanów wersji z 1979 roku). Historii spisanej przez Amandę Barton nie należy odbierać w kategoriach kontynuacji, lepiej jest przyjąć, że mamy do czynienia z nową opowieścią nienawiązującą do dokonań poprzedników. Sztampową historyką o zjawiskach nadprzyrodzonych mających miejsce w niewielkim domostwie usytuowanym w Amityville, która zawodzi nie tyle brakiem większej innowacyjności, ile utrudniającą dobry odbiór narracją. „Amityville Terror” rozpoczyna „nieśmiertelny motyw” kojarzony głównie z horrorami nastrojowymi ze szczególnym wskazaniem na ghost stories, a mianowicie przeprowadzka do nowego domu, którego cena jest zaskakująco niska. Następnie przez dłuższy czas widzowie są raczeni nieciekawie wyłuszczonymi wątkami obyczajowymi, koncentrującymi się na czteroosobowej rodzinie zadomawiającej się w nowym miejscu. Dowiadujemy się, że kobieta, która znalazła ten dom, siostra „głowy rodziny” Todda i zarazem ciotka głównej, nastoletniej bohaterki, Hailey, po śmierci matki wpadła w nałóg alkoholowy. Starając się jej pomóc brat zdecydował się zamieszkać z nią wraz z rodziną, co bynajmniej nie cieszy jego córki, wykreowanej przez Nicole Tompkins, jedyną osobę zasilającą grono aktorów, której warsztat w pełni nie rozczarowuje, co wcale nie znaczy, że nie wypadałoby jeszcze nad nim popracować. W każdym razie obecność Shae mającej drobne problemy emocjonalne negatywnie wpływa na życie całej rodziny Todda – jej zachowanie jest zarzewiem jego kłótni z żoną Jessicą i doprowadza do wściekłości jego córkę. Problemy Shae jawiły się całkiem obiecująco, zwłaszcza po sekwencji w wannie, raczącej widzów niezbyt realistycznie oddanymi zdjęciami skóry przeżeranej przez jakąś niezidentyfikowaną substancję. Problem jednak w tym, że Barton nie wykorzystała w pełni potencjału drzemiącego w tej postaci, aż do finału nie oferując widzom praktycznie żadnej sceny z jej udziałem, która natchnęłaby fabułę silnie odczuwalną aurą rychłej tragedii. Bo wyrastanie za placami Jessici ze skalpelem w ręku, czy obraźliwe słowa kierowane do Hailey przed makabrycznym, namalowanym przez siebie obrazem to za mało, żeby maksymalnie uczulić mnie na jej postać, a co za tym idzie zagwarantować choćby minimalne napięcie emocjonalne na widok jej poczynań sygnalizujących wpływanie domu na jej psychikę. Twórcy „Amityville Terror” nieporównanie więcej uwagi poświęcili nastoletniej, Hailey, biegle władającej kuszą wielbicielce crossów i koncertów muzycznych, wychowanej w dużym mieście dziewczynie, która nie może się przekonać do leniwego, małomiasteczkowego życia. Jej zainteresowania i nieprzejednany, twardy charakter sprawiają, że sekwencje z jej udziałem śledzi się całkiem bezboleśnie, za wyjątkiem scen z udziałem Bretta, delikatnie skłaniających się w stronę młodzieńczego romansu.

Ciężko jest mi znaleźć w „Amityville Terror” coś, co mogłabym określić mianem „horroru w najczystszej postaci”, coś nie tyle charakterystycznego, ale przynajmniej umiejętnie oddanego na ekranie. Krótkie ujęcie, mające spełniać zadanie tożsame dla standardowej jump scenki obrazujące zakrwawioną postać stojącą nad łóżkiem Hailey, tragicznie sfinalizowana próba przekształcenia jej pokoju w bezpieczną oazę z wykorzystaniem magii, czy nawet ostatni pojedynek dobra ze złem (ustęp niszczenia drzwi siekierą najprawdopodobniej nawiązuje do „Lśnienia” Stanleya Kubricka), przedstawiono bez jakiejkolwiek dbałości o sferę emocjonalną. Żadna z nielicznych tożsamych dla horrorów sekwencji nie mogła się poszczycić towarzystwem mrocznego, ponurego klimatu, o budowaniu napięcia już nie wspominając. Nawet sceny świadczące o okresowych zmianach osobowości rodziców Hailey, o zawłaszczaniu ich ciał przez jakieś byty nie niosły sobą niczego, co nadałoby akcji mocno złowieszczego charakteru. Bo rażąco sztuczny, efekciarski pożar w warsztacie samochodowym z całą pewnością takiej roli nie spełniał. Oprócz ujęć próbujących (bez powodzenia) dostosować się do prawideł rządzących horrorami nastrojowymi z zagrożeniem mającym nadprzyrodzone podłoże, Angelo miejscami zahaczał o stylistykę gore. Ale na tym polu również się nie sprawdził, „kalecząc moje oczy” w jednym ujęciu nieprzekonującymi rekwizytami imitującymi ludzkie wnętrzności, a we wszystkich czerwoną substancją, która w najmniejszym stopniu nie przypominała posoki. Wydaje się, że jedynie w warstwie erotycznej czuł się dosyć swobodnie – jak na gatunek, do którego „Amityville Terror” przynależy, aż za często pokazuje się tutaj nagie kobiece ciała i stosunki seksualne… Niejakim usprawiedliwieniem dla półamatorskiej realizacji debiutu Michaela Angelo może być niski budżet, którym dysponował, a przynajmniej jeśli chodzi o nierealistyczne efekty specjalne i niegrzeszących profesjonalizmem operatorów, oświetleniowców i dźwiękowców. Inna sprawa, że większa cierpliwość w sekwencjach poprzedzających manifestacje jakiejś złowrogiej siły, powolne najazdy kamer nie wymagały dużego talentu twórców – Angelo mógł inaczej pokierować operatorami, ale jak widać w ogóle nie był zainteresowany nawet takim prostym sposobem na budowanie napięcia. Niski budżet nie może również usprawiedliwiać miałkiego scenariusza, który chwilami jest tak „poszarpany”, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy Amanda Barton od początku wiedziała, w jakim kierunku poprowadzić akcję, czy na mało odkrywczy wątek wyjaśniający wszystkie wydarzenia mające miejsce w przeklętym domu wpadła dopiero pod koniec pracy nad scenariuszem. Patrząc na efekt jej pracy naprawdę miałam wrażenie, że „Amityville Terror” jest nieudolnym zlepkiem kilku znanych w kinie grozy motywów, które po złożeniu w jedną całość tworzą naprawdę nijaką historyjkę.

„Amityville Terror” nie polecam absolutnie nikomu – ani wielbicielom kina grozy, ani fanom serii (z którą ten obraz prawdopodobnie nie ma prawie niczego wspólnego), ani nawet masowym odbiorcom bez skonkretyzowanych preferencji gatunkowych. Moim zdaniem entuzjaści niskobudżetowych horrorów również mogą być mocno rozczarowani debiutanckim tworem Michaela Angelo, bo światowa kinematografia zdążyła już uraczyć nas mnóstwem nieporównanie zgrabniejszych, bardziej widowiskowych i klimatycznych tanich horrorów. Ale mogę być w błędzie – możliwe, że jacyś sympatycy „Amityville Terror” się znajdą, tyle, że ja nie zamierzam nikogo namawiać do podjęcia tego ryzyka i sięgnięcia po ten w moim mniemaniu nieudolny twór.

1 komentarz: