sobota, 17 września 2016

„Most Likely to Die” (2015)


W przeddzień zjazdu absolwentów organizowanego dziesięć lat po ukończeniu liceum grupka ludzi przyjaźniących się w czasach szkolnych zatrzymuje się w położonym na uboczu domu jednego z nich. Nie zastają ani gospodarza, ani jego dziewczyny, ale nie niepokoi ich to. W przekonaniu, że niedługo wrócą spędzają długie godziny na rozmowach, wspominając dawne dzieje i opowiadając o swoim obecnym życiu. Atmosferę zakłóca jedynie napięta relacja Gaby i Brada. Przed ukończeniem liceum mężczyzna porzucił kobietę i wyjechał z miasta., w miejscu docelowym robiąc karierę w telewizji. Gaby nie potrafi mu wybaczyć jego ówczesnego zachowania, dlatego przez cały wieczór stara się go unikać. Bradowi udaje się jednak namówić Gaby do wspólnych poszukiwań gospodarza i jego dziewczyny. Kobiecie udaje się odnaleźć koleżankę kawałek od domu, a ściślej jej potwornie okaleczone ciało. Wkrótce potem zaczynają ginąć kolejne osoby. Sprawcą jest zamaskowany osobnik w niebieskiej todze absolwenckiej.

„Most Likely to Die” to amerykański slasher wyreżyserowany przez Anthony’ego DiBlasiego, twórcy między innymi takich obrazów, jak „Cassadaga – Strefa duchów”, „Last Shift” i „Dread” będącego adaptacją opowiadania Clive’a Barkera. Jakość wymienionych obrazów w mojej ocenie świadczy o sporym talencie DiBlasiego, problem jednak w tym, że w „Most Likely to Die” nie widać znakomitego stylu tego reżysera. Scenariusz napisała Laura Brennan, bazując na motywie znanym choćby ze slashera George’a Dugdale’a, Marka Ezry i Petera Mackenziego Littena zatytułowanego „Krwawy odwet”, a premierowy pokaz odbył się w 2015 roku na Film4 FrightFest, do szerokiego obiegu trafiając dopiero w 2016 roku.

W XXI wieku powstało niewiele naprawdę udanych slasherów. Szczyt popularności tego podgatunku przypadł na pierwszą połowę lat 80-tych, w kolejnych latach powoli ustępując miejsca innym nurtom horroru. Oczywiście, nadal kręci się slashery, ale nie dominują na rynku tak jak dawniej, a i jakość większości z nich pozostawia wiele do życzenia. W przypadku „Most Likely to Die” nie miałam złudzeń, że sięgam po film, który przerwie tę złą passę, który udowodni mi, że Amerykanie „nie zapomnieli”, jak kręci się rasowe slashery. Ale w swojej naiwności miałam nadzieję na znośne patrzydło, w którym mogłabym dopatrzeć się chociażby przebłysków doskonałego stylu Anthony’ego DiBlasiego, przejawiającego się głównie w starannym podejściu do budowania klimatu i oczywiście zapadających w pamięć krwawych ujęciach. Już podczas prologu widać, że twórcy „Most Likely to Die” nie dysponowali pokaźnym budżetem, co przyjęłam z zadowoleniem, bo obcowanie z kinem grozy nauczyło mnie, że tanie produkcje nierzadko deklasują efekciarskie hollywoodzkie twory. Szybko jednak zweryfikowałam swoje zapatrywania na „Most Likely to Die”, właściwie to już podczas drugiej połowy prologu, w trakcie której uraczono mnie pościgiem za manieryczną aktoreczką, sfinalizowanym morderstwem dokonanym w małym baraku, które w całości rozegrało się poza moim wzrokiem. Następnie akcja koncentruje się na domniemanej final girl, Gaby, która przyjeżdża do domu położonego z dala od cywilizacji, otoczonego jałowymi, piaszczystymi terenami skąpanymi w gorących promieniach słonecznych, gdzie jak wiemy z prologu niedawno miał miejsce atak na gospodarza i jego dziewczynę. Już pierwsza konwersacja z udziałem Gaby, (z Jake'em Buseyem znanym między innymi z sequela „Autostopowicza”) mająca miejsce przed domem udowadnia, że zdolności aktorskie odtwórczyni tej roli, Heather Morris, są znikome – chyba, że ktoś aprobuje zauważalnie wymuszoną sztywną postawę i toporną mimikę wyglądającą, jakby aktorka toczyła nieustanny bój ze swoją naturalnie kamienną twarzą. Na szczęście pozostali członkowie obsady dysponują dużo lepszym warsztatem, zwłaszcza przystojny, niezwykle naturalny Johnny Ramey i niewymuszenie zabawny Perez Hilton. W każdym razie, gdy wszyscy znajomi z liceum są już niemalże w komplecie (brakuje gospodarza i jego dziewczyny) scenarzystka raczy nas ich nudnawymi konwersacjami o czasach szkolnych i obecnym życiu. Jeśli chodzi o przeszłe dzieje to najszerzej omawiają swoje wybryki, których ofiarą był chłopak nazywany przez nich Johnem Doe. Dostajemy więc często pojawiający się w slasherach wątek (między innymi „Krwawy odwet” i „Walentynki”) sugerujący, że ofiara znęcania z czasów szkolnych postanowiła zemścić się na swoich dawnych oprawcach. UWAGA SPOILER Zbyt szybko ujawniony, przez co nabiera się przekonania, że mordercą nie jest John Doe tylko ktoś wchodzący w skład grupki znajomych. Potem wystarczy jedynie zapamiętać, kto nie przebywał w pobliżu zamaskowanego oprawcy, podczas jego ataków, żeby domyślić się jego tożsamości (wybierając z tego grona najmniej podejrzaną osobę) KONIEC SPOILERA. Po wyjawieniu tej „rewelacji” Laura Brennan zaczyna snuć obyczajową opowiastkę o niegdyś „złamanym sercu” głównej bohaterki, wynikłych z tego problemach z obdarzeniem kogokolwiek zaufaniem i konfliktach pomiędzy nią i jej byłym chłopakiem, obecnie gwiazdą telewizji. A to wszystko bez choćby krztyny zwiastującego zagrożenie, mrocznego klimatu, o pamiętnych przybrudzonych zdjęciach rodem z XX-wiecznych slasherów już nie wspominając. Całą warstwę obyczajową podano w pastelowych, żeby nie rzec plastikowych barwach, które tylko podkreślały doprawdy powierzchowną warstwę tekstową z udziałem nieciekawych postaci.

Właściwą akcję filmu zawiązuje moment odnalezienia ciała dziewczyny gospodarza domu, w którym zatrzymali się jego znajomi – wymyślnie okaleczonego, aczkolwiek efekt psuje rozwodniona barwa substancji imitującej krew. W pozostałych scenach mordów mało realistyczna posoka również bardzo mi przeszkadzała, ale muszę przyznać, że w dwóch przypadkach wynagrodziła mi to dosyć spora brutalność – mowa o dekapitacji i pomysłowej sekwencji wbijania kija w gardło chłopaka, zakończone podcięciem gardła i zbliżeniem na fragment narzędzia zbrodni wystający z rany w szyi. Niejaką inwencją Brennan wykazała się również w przypadku preferowanego przez mordercę przedmiotu służącego do zabijania – biretu (tak, tak zabijał czapką!) oraz w kwestii jego przebrania. Fantazyjna maska i niebieska toga absolwencka całkiem złowieszczo się prezentowały, problem tylko w tym, że jego obecność nie generowała żadnego napięcia. Operatorzy i oświetleniowcy postarali się, żeby absolutnie każda sekwencja, czy to obrazująca podchodzenie upatrzonych ofiar, czy przypuszczanie zdecydowanych ataków, była wyjałowiona z podskórnego napięcia i tak pożądanej klaustrofobiczno-złowrogiej aury wyalienowania i zagrożenia. Nadmierne oświetlenie i szybkie, częste ataki w drugiej połowie seansu sprawiały, że nie byłam w stanie wczuć się w sytuację protagonistów, nie potrafiłam w stanie wzmożonego napięcia śledzić ich rozpaczliwej walki z zamaskowanym oprawcą. Niemalże wszystko (poza wspomnianymi dwoma ujęciami) przyjmowałam beznamiętnie, tak jakbym nie patrzyła na serię umiarkowanie krwawych mordów tylko jakieś wstawki z dnia codziennego. Nawet całkiem oryginalne urozmaicenie modus operandi mordercy nawiązujące do szkolnej kroniki oraz podejrzenia jakie protagoniści żywią do siebie nawzajem nie były w stanie wyrwać mnie z letargu, w jaki wpadłam już na początku projekcji. To drugie powinno wnieść choćby odrobinę paranoicznej aury, przynajmniej na początku uczulić mnie na wszystkich bohaterów, napawać nieufnością notabene będącą główną cechą Gaby, ale pastelowa kolorystyka i zasadzanie się głównie na dynamiczną akcję w drugiej partii filmu (a nie mroczną atmosferę zdefiniowanego zagrożenia) odwróciły moją uwagę od warstwy psychologicznej. A właściwie to odwróciły moją uwagę od wszystkiego, bo prawdę powiedziawszy liczne, pozbawione napięcia pościgi i w większości mało widowiskowe ataki mordercy szybko zaczęły mnie usypiać (skuteczniej niż Stilnox).

Od kilku dobrych lat trwam w przekonaniu, że Amerykanie zatracili zdolność tworzenia naprawdę wartościowych slasherów. „Most Likely to Die” to kolejny twór, który potwierdza tę hipotezę - to kolejna plastikowa rąbanka, która zamiast próbować wskrzesić ducha rąbanek z lat 70-tych i 80-tych serwuje wielbicielom tego podgatunku wyjałowioną z mrocznego klimatu i podskórnego napięcia, beznamiętną rozgrywkę pomiędzy zamaskowanym oprawcą i kompletnie nieciekawymi protagonistami. Aż trudno uwierzyć, że jest to dzieło tak dobrego reżysera, jak Anthony DiBlasi…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz