W przeddzień zjazdu absolwentów organizowanego dziesięć lat po ukończeniu
liceum grupka ludzi przyjaźniących się w czasach szkolnych zatrzymuje się w
położonym na uboczu domu jednego z nich. Nie zastają ani gospodarza, ani jego
dziewczyny, ale nie niepokoi ich to. W przekonaniu, że niedługo wrócą spędzają
długie godziny na rozmowach, wspominając dawne dzieje i opowiadając o swoim
obecnym życiu. Atmosferę zakłóca jedynie napięta relacja Gaby i Brada. Przed
ukończeniem liceum mężczyzna porzucił kobietę i wyjechał z miasta., w miejscu
docelowym robiąc karierę w telewizji. Gaby nie potrafi mu wybaczyć jego
ówczesnego zachowania, dlatego przez cały wieczór stara się go unikać. Bradowi
udaje się jednak namówić Gaby do wspólnych poszukiwań gospodarza i jego
dziewczyny. Kobiecie udaje się odnaleźć koleżankę kawałek od domu, a ściślej
jej potwornie okaleczone ciało. Wkrótce potem zaczynają ginąć kolejne osoby.
Sprawcą jest zamaskowany osobnik w niebieskiej todze absolwenckiej.
„Most Likely to Die” to amerykański slasher
wyreżyserowany przez Anthony’ego DiBlasiego, twórcy między innymi takich
obrazów, jak „Cassadaga – Strefa duchów”, „Last Shift” i „Dread” będącego
adaptacją opowiadania Clive’a Barkera. Jakość wymienionych obrazów w mojej ocenie
świadczy o sporym talencie DiBlasiego, problem jednak w tym, że w „Most Likely
to Die” nie widać znakomitego stylu tego reżysera. Scenariusz napisała Laura
Brennan, bazując na motywie znanym choćby ze slashera George’a Dugdale’a, Marka Ezry i Petera Mackenziego
Littena zatytułowanego „Krwawy odwet”, a premierowy pokaz odbył się w 2015 roku
na Film4 FrightFest, do szerokiego obiegu trafiając dopiero w 2016 roku.
W XXI wieku powstało niewiele naprawdę udanych slasherów. Szczyt popularności tego podgatunku przypadł na pierwszą
połowę lat 80-tych, w kolejnych latach powoli ustępując miejsca innym nurtom
horroru. Oczywiście, nadal kręci się slashery,
ale nie dominują na rynku tak jak dawniej, a i jakość większości z nich
pozostawia wiele do życzenia. W przypadku „Most Likely to Die” nie miałam
złudzeń, że sięgam po film, który przerwie tę złą passę, który udowodni mi, że
Amerykanie „nie zapomnieli”, jak kręci się rasowe slashery. Ale w swojej naiwności miałam nadzieję na znośne
patrzydło, w którym mogłabym dopatrzeć się chociażby przebłysków doskonałego
stylu Anthony’ego DiBlasiego, przejawiającego się głównie w starannym podejściu
do budowania klimatu i oczywiście zapadających w pamięć krwawych ujęciach. Już
podczas prologu widać, że twórcy „Most Likely to Die” nie dysponowali pokaźnym
budżetem, co przyjęłam z zadowoleniem, bo obcowanie z kinem grozy nauczyło
mnie, że tanie produkcje nierzadko deklasują efekciarskie hollywoodzkie twory. Szybko
jednak zweryfikowałam swoje zapatrywania na „Most Likely to Die”, właściwie to
już podczas drugiej połowy prologu, w trakcie której uraczono mnie pościgiem za
manieryczną aktoreczką, sfinalizowanym morderstwem dokonanym w małym baraku,
które w całości rozegrało się poza moim wzrokiem. Następnie akcja koncentruje
się na domniemanej final girl, Gaby,
która przyjeżdża do domu położonego z dala od cywilizacji, otoczonego jałowymi,
piaszczystymi terenami skąpanymi w gorących promieniach słonecznych, gdzie jak
wiemy z prologu niedawno miał miejsce atak na gospodarza i jego dziewczynę. Już
pierwsza konwersacja z udziałem Gaby, (z Jake'em Buseyem znanym między innymi z
sequela „Autostopowicza”) mająca miejsce przed domem udowadnia, że zdolności
aktorskie odtwórczyni tej roli, Heather Morris, są znikome – chyba, że ktoś
aprobuje zauważalnie wymuszoną sztywną postawę i toporną mimikę wyglądającą,
jakby aktorka toczyła nieustanny bój ze swoją naturalnie kamienną twarzą. Na
szczęście pozostali członkowie obsady dysponują dużo lepszym warsztatem,
zwłaszcza przystojny, niezwykle naturalny Johnny Ramey i niewymuszenie zabawny
Perez Hilton. W każdym razie, gdy wszyscy znajomi z liceum są już niemalże w
komplecie (brakuje gospodarza i jego dziewczyny) scenarzystka raczy nas ich
nudnawymi konwersacjami o czasach szkolnych i obecnym życiu. Jeśli chodzi o
przeszłe dzieje to najszerzej omawiają swoje wybryki, których ofiarą był
chłopak nazywany przez nich Johnem Doe. Dostajemy więc często pojawiający się w slasherach wątek (między innymi „Krwawy
odwet” i „Walentynki”) sugerujący, że ofiara znęcania z czasów szkolnych
postanowiła zemścić się na swoich dawnych oprawcach. UWAGA SPOILER Zbyt szybko ujawniony, przez co nabiera się
przekonania, że mordercą nie jest John Doe tylko ktoś wchodzący w skład grupki
znajomych. Potem wystarczy jedynie zapamiętać, kto nie przebywał w pobliżu
zamaskowanego oprawcy, podczas jego ataków, żeby domyślić się jego tożsamości (wybierając z tego grona najmniej podejrzaną osobę) KONIEC SPOILERA. Po wyjawieniu tej
„rewelacji” Laura Brennan zaczyna snuć obyczajową opowiastkę o niegdyś
„złamanym sercu” głównej bohaterki, wynikłych z tego problemach z obdarzeniem
kogokolwiek zaufaniem i konfliktach pomiędzy nią i jej byłym chłopakiem,
obecnie gwiazdą telewizji. A to wszystko bez choćby krztyny zwiastującego
zagrożenie, mrocznego klimatu, o pamiętnych przybrudzonych zdjęciach rodem z
XX-wiecznych slasherów już nie
wspominając. Całą warstwę obyczajową podano w pastelowych, żeby nie rzec
plastikowych barwach, które tylko podkreślały doprawdy powierzchowną warstwę
tekstową z udziałem nieciekawych postaci.
Właściwą akcję filmu zawiązuje moment odnalezienia ciała dziewczyny
gospodarza domu, w którym zatrzymali się jego znajomi – wymyślnie okaleczonego,
aczkolwiek efekt psuje rozwodniona barwa substancji imitującej krew. W
pozostałych scenach mordów mało realistyczna posoka również bardzo mi przeszkadzała,
ale muszę przyznać, że w dwóch przypadkach wynagrodziła mi to dosyć spora
brutalność – mowa o dekapitacji i pomysłowej sekwencji wbijania kija w gardło
chłopaka, zakończone podcięciem gardła i zbliżeniem na fragment narzędzia
zbrodni wystający z rany w szyi. Niejaką inwencją Brennan wykazała się również
w przypadku preferowanego przez mordercę przedmiotu służącego do zabijania –
biretu (tak, tak zabijał czapką!) oraz w kwestii jego przebrania. Fantazyjna
maska i niebieska toga absolwencka całkiem złowieszczo się prezentowały,
problem tylko w tym, że jego obecność nie generowała żadnego napięcia.
Operatorzy i oświetleniowcy postarali się, żeby absolutnie każda sekwencja, czy
to obrazująca podchodzenie upatrzonych ofiar, czy przypuszczanie zdecydowanych
ataków, była wyjałowiona z podskórnego napięcia i tak pożądanej
klaustrofobiczno-złowrogiej aury wyalienowania i zagrożenia. Nadmierne
oświetlenie i szybkie, częste ataki w drugiej połowie seansu sprawiały, że nie
byłam w stanie wczuć się w sytuację protagonistów, nie potrafiłam w stanie
wzmożonego napięcia śledzić ich rozpaczliwej walki z zamaskowanym oprawcą.
Niemalże wszystko (poza wspomnianymi dwoma ujęciami) przyjmowałam beznamiętnie,
tak jakbym nie patrzyła na serię umiarkowanie krwawych mordów tylko jakieś
wstawki z dnia codziennego. Nawet całkiem oryginalne urozmaicenie modus
operandi mordercy nawiązujące do szkolnej kroniki oraz podejrzenia jakie
protagoniści żywią do siebie nawzajem nie były w stanie wyrwać mnie z letargu,
w jaki wpadłam już na początku projekcji. To drugie powinno wnieść choćby
odrobinę paranoicznej aury, przynajmniej na początku uczulić mnie na wszystkich
bohaterów, napawać nieufnością notabene będącą główną cechą Gaby, ale pastelowa
kolorystyka i zasadzanie się głównie na dynamiczną akcję w drugiej partii filmu
(a nie mroczną atmosferę zdefiniowanego zagrożenia) odwróciły moją uwagę od
warstwy psychologicznej. A właściwie to odwróciły moją uwagę od wszystkiego, bo
prawdę powiedziawszy liczne, pozbawione napięcia pościgi i w większości mało
widowiskowe ataki mordercy szybko zaczęły mnie usypiać (skuteczniej niż
Stilnox).
Od kilku dobrych lat trwam w przekonaniu, że Amerykanie zatracili zdolność
tworzenia naprawdę wartościowych slasherów.
„Most Likely to Die” to kolejny twór, który potwierdza tę hipotezę - to kolejna
plastikowa rąbanka, która zamiast próbować wskrzesić ducha rąbanek z lat
70-tych i 80-tych serwuje wielbicielom tego podgatunku wyjałowioną z mrocznego
klimatu i podskórnego napięcia, beznamiętną rozgrywkę pomiędzy zamaskowanym
oprawcą i kompletnie nieciekawymi protagonistami. Aż trudno uwierzyć, że jest
to dzieło tak dobrego reżysera, jak Anthony DiBlasi…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz