Po śmierci matki Shae znajduje dom w Amityville, do którego sprowadza się
wraz z bratem, Toddem, jego żoną Jessicą i nastoletnią córką Hailey. Wszyscy,
oprócz najmłodszej członkini rodziny, są zachwyceni nowym lokum z kompletnym
umeblowaniem. Hailey nie podoba się małomiasteczkowe życie i niegdyś uzależniona
od alkoholu ciotka Shae, z którą jest zmuszona zamieszkać. Krótko po
przeprowadzce dziewczyna poznaje nastoletniego Bretta, który podobnie jak jego
znajomi dziwnie reaguje na wzmiankę o domu, w którym mieszka. Początkowo Hailey
nie zwraca większej uwagi na zagadkowe zachowanie rówieśników, ale irracjonalne
wydarzenia mające miejsce w jej nowym domu skłaniają ją do zapoznania się z
jego tragiczną historią.
„Amityville Terror” jest reżyserskim debiutem Michaela Angelo na podstawie
scenariusza również początkującej w tej roli Amandy Barton. Film podpina się
pod znaną (tasiemcową) serię horrorów o nawiedzonym domu w Amityville, ale tak
na dobrą sprawę niewiele ma z nią wspólnego. Twórcy osadzili akcję w innym
domostwie i oprócz informacji o jego lokacji nie zdecydowali się na żadne
czytelne nawiązania do poprzednich odsłon serii (a przynajmniej tak wynika z
fabuły tego obrazu – stuprocentowej pewności mieć nie mogę, bo nie widziałam
całego cyklu spod znaku Amityville). Angelo na ten projekt mógł przeznaczyć
jedynie pół miliona dolarów, a że nie jest takim talentem jak na przykład Sam
Raimi („Martwe zło”), potrafiący zrobić coś wspaniałego z niemalże niczego, to
niski budżet mocno rzutuje na jakość „Amityville Terror”. Zresztą to samo można
powiedzieć o scenarzystce, która na szkielecie legendy Amityville postanowiła
zbudować odrębną opowieść o podłożu nadprzyrodzonym, nawet nie starając się
wykrzesać z tego czegoś potencjalnie interesującego dla wielbicieli kina grozy.
Podpięcie się pod znaną serię o nawiedzonym domostwie w Amityville było
ewidentną próbą wypromowania niskim kosztem „Amityville Terror” – twórcy być
może mieli nadzieję, że sam tytuł zachęci do seansu część opinii publicznej,
ale nie sądzę, żeby szczególnie im zależało na sprostaniu wymaganiom
wielbicieli cyklu (a już na pewno nie fanów wersji z 1979 roku). Historii
spisanej przez Amandę Barton nie należy odbierać w kategoriach kontynuacji, lepiej
jest przyjąć, że mamy do czynienia z nową opowieścią nienawiązującą do dokonań
poprzedników. Sztampową historyką o zjawiskach nadprzyrodzonych mających miejsce
w niewielkim domostwie usytuowanym w Amityville, która zawodzi nie tyle brakiem
większej innowacyjności, ile utrudniającą dobry odbiór narracją. „Amityville
Terror” rozpoczyna „nieśmiertelny motyw” kojarzony głównie z horrorami
nastrojowymi ze szczególnym wskazaniem na ghost
stories, a mianowicie przeprowadzka do nowego domu, którego cena jest
zaskakująco niska. Następnie przez dłuższy czas widzowie są raczeni nieciekawie
wyłuszczonymi wątkami obyczajowymi, koncentrującymi się na czteroosobowej
rodzinie zadomawiającej się w nowym miejscu. Dowiadujemy się, że kobieta, która
znalazła ten dom, siostra „głowy rodziny” Todda i zarazem ciotka głównej,
nastoletniej bohaterki, Hailey, po śmierci matki wpadła w nałóg alkoholowy.
Starając się jej pomóc brat zdecydował się zamieszkać z nią wraz z rodziną, co
bynajmniej nie cieszy jego córki, wykreowanej przez Nicole Tompkins, jedyną
osobę zasilającą grono aktorów, której warsztat w pełni nie rozczarowuje, co
wcale nie znaczy, że nie wypadałoby jeszcze nad nim popracować. W każdym razie
obecność Shae mającej drobne problemy emocjonalne negatywnie wpływa na życie
całej rodziny Todda – jej zachowanie jest zarzewiem jego kłótni z żoną Jessicą
i doprowadza do wściekłości jego córkę. Problemy Shae jawiły się całkiem
obiecująco, zwłaszcza po sekwencji w wannie, raczącej widzów niezbyt
realistycznie oddanymi zdjęciami skóry przeżeranej przez jakąś
niezidentyfikowaną substancję. Problem jednak w tym, że Barton nie wykorzystała
w pełni potencjału drzemiącego w tej postaci, aż do finału nie oferując widzom
praktycznie żadnej sceny z jej udziałem, która natchnęłaby fabułę silnie
odczuwalną aurą rychłej tragedii. Bo wyrastanie za placami Jessici ze skalpelem
w ręku, czy obraźliwe słowa kierowane do Hailey przed makabrycznym, namalowanym
przez siebie obrazem to za mało, żeby maksymalnie uczulić mnie na jej postać, a
co za tym idzie zagwarantować choćby minimalne napięcie emocjonalne na widok
jej poczynań sygnalizujących wpływanie domu na jej psychikę. Twórcy „Amityville
Terror” nieporównanie więcej uwagi poświęcili nastoletniej, Hailey, biegle władającej
kuszą wielbicielce crossów i koncertów muzycznych, wychowanej w dużym mieście
dziewczynie, która nie może się przekonać do leniwego, małomiasteczkowego
życia. Jej zainteresowania i nieprzejednany, twardy charakter sprawiają, że
sekwencje z jej udziałem śledzi się całkiem bezboleśnie, za wyjątkiem scen z
udziałem Bretta, delikatnie skłaniających się w stronę młodzieńczego romansu.
Ciężko jest mi znaleźć w „Amityville Terror” coś, co mogłabym określić
mianem „horroru w najczystszej postaci”, coś nie tyle charakterystycznego, ale
przynajmniej umiejętnie oddanego na ekranie. Krótkie ujęcie, mające spełniać
zadanie tożsame dla standardowej jump scenki
obrazujące zakrwawioną postać stojącą nad łóżkiem Hailey, tragicznie
sfinalizowana próba przekształcenia jej pokoju w bezpieczną oazę z
wykorzystaniem magii, czy nawet ostatni pojedynek dobra ze złem (ustęp
niszczenia drzwi siekierą najprawdopodobniej nawiązuje do „Lśnienia” Stanleya
Kubricka), przedstawiono bez jakiejkolwiek dbałości o sferę emocjonalną. Żadna
z nielicznych tożsamych dla horrorów sekwencji nie mogła się poszczycić towarzystwem
mrocznego, ponurego klimatu, o budowaniu napięcia już nie wspominając. Nawet
sceny świadczące o okresowych zmianach osobowości rodziców Hailey, o
zawłaszczaniu ich ciał przez jakieś byty nie niosły sobą niczego, co nadałoby
akcji mocno złowieszczego charakteru. Bo rażąco sztuczny, efekciarski pożar w
warsztacie samochodowym z całą pewnością takiej roli nie spełniał. Oprócz ujęć
próbujących (bez powodzenia) dostosować się do prawideł rządzących horrorami nastrojowymi
z zagrożeniem mającym nadprzyrodzone podłoże, Angelo miejscami zahaczał o
stylistykę gore. Ale na tym polu
również się nie sprawdził, „kalecząc moje oczy” w jednym ujęciu nieprzekonującymi
rekwizytami imitującymi ludzkie wnętrzności, a we wszystkich czerwoną
substancją, która w najmniejszym stopniu nie przypominała posoki. Wydaje się,
że jedynie w warstwie erotycznej czuł się dosyć swobodnie – jak na gatunek, do
którego „Amityville Terror” przynależy, aż za często pokazuje się tutaj nagie
kobiece ciała i stosunki seksualne… Niejakim usprawiedliwieniem dla
półamatorskiej realizacji debiutu Michaela Angelo może być niski budżet, którym
dysponował, a przynajmniej jeśli chodzi o nierealistyczne efekty specjalne i
niegrzeszących profesjonalizmem operatorów, oświetleniowców i dźwiękowców. Inna
sprawa, że większa cierpliwość w sekwencjach poprzedzających manifestacje
jakiejś złowrogiej siły, powolne najazdy kamer nie wymagały dużego talentu
twórców – Angelo mógł inaczej pokierować operatorami, ale jak widać w ogóle nie
był zainteresowany nawet takim prostym sposobem na budowanie napięcia. Niski
budżet nie może również usprawiedliwiać miałkiego scenariusza, który chwilami
jest tak „poszarpany”, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy Amanda Barton od
początku wiedziała, w jakim kierunku poprowadzić akcję, czy na mało odkrywczy
wątek wyjaśniający wszystkie wydarzenia mające miejsce w przeklętym domu wpadła
dopiero pod koniec pracy nad scenariuszem. Patrząc na efekt jej pracy naprawdę
miałam wrażenie, że „Amityville Terror” jest nieudolnym zlepkiem kilku znanych
w kinie grozy motywów, które po złożeniu w jedną całość tworzą naprawdę nijaką historyjkę.
„Amityville Terror” nie polecam absolutnie nikomu – ani wielbicielom kina
grozy, ani fanom serii (z którą ten obraz prawdopodobnie nie ma prawie niczego
wspólnego), ani nawet masowym odbiorcom bez skonkretyzowanych preferencji
gatunkowych. Moim zdaniem entuzjaści niskobudżetowych horrorów również mogą być
mocno rozczarowani debiutanckim tworem Michaela Angelo, bo światowa kinematografia
zdążyła już uraczyć nas mnóstwem nieporównanie zgrabniejszych, bardziej
widowiskowych i klimatycznych tanich horrorów. Ale mogę być w błędzie – możliwe,
że jacyś sympatycy „Amityville Terror” się znajdą, tyle, że ja nie zamierzam
nikogo namawiać do podjęcia tego ryzyka i sięgnięcia po ten w moim mniemaniu
nieudolny twór.
Oj kiepsko :( A plakat taki ładny...
OdpowiedzUsuń