sobota, 24 września 2016

„Wendigo” (2001)


George i Kim postanawiają spędzić kilka zimowych dni z dala od miasta. Wraz ze swoim synem, Milesem, wyjeżdżają w leśne tereny, planując zatrzymać się w długo niezamieszkanym domu należącym do ich znajomych. Po drodze George potrąca rannego jelenia i wdaje się w sprzeczkę z jednym z polujących na zwierzę myśliwych, Otisem. Rodzinie udaje się dotrzeć na miejsce dopiero po zapadnięciu zmroku. W nocy są obserwowani przez Otisa, a Milesa dręczą koszmary senne i przywidzenia związane z niedawnym wypadkiem. Nazajutrz chłopiec spotyka w sklepie Indianina, który wręcza mu figurkę Wendigo, zapoznając go z niepokojącym mitem na jego temat. Krótko potem dochodzi do tragicznego wydarzenia.

„Wendigo” to niskobudżetowa produkcja wyreżyserowana przez Larry’ego Fessendena (twórcy między innymi „Ostatniej zimy” i „Pod powierzchnią”) na podstawie jego własnego scenariusza, którego nie sposób wtłoczyć w ramy tylko jednego gatunku filmowego. „Wendigo” wszak łączy w sobie stylistykę dramatu i thrillera psychologicznego z elementami tożsamymi dla horroru, co powinno być niejaką zachętą dla osób wprost przepadających za odchodzeniem od tak zwanej czystości gatunkowej. Ale myślę, że nie tylko ta jedna konkretna grupa odbiorców odnajdzie się w propozycji Fessendena, bo choć film nigdy nie cieszył się dużą popularnością z mojego punktu widzenia choćby klimatem wyróżnia się na tle XXI-wiecznych filmów grozy. Mizerna dystrybucja i znikoma kampania reklamowa skrzywdziły ten obraz, sprawiając, że niewiele osób, zwłaszcza w Polsce, zdaje sobie sprawę, że taka pozycja w ogóle powstała. A tak się akurat składa, że to jeden z ciekawszych obrazów, jaki w ostatnim okresie dane mi było zobaczyć.

Dawno temu (kiedy jeszcze dinozaury chodziły po ziemi) wraz z paroma członkami mojej rodziny obejrzałam w telewizji niskobudżetowy horror Serge’a Rodnunsky’ego pod tytułem „Lęk skrada się w milczeniu” i podczas gdy moi towarzysze byli zawiedzeni jego poziomem, ja nie mogłam nacieszyć oczu duszącym klimatem, jaki udało się stworzyć twórcom tego dziełka. Wspominam o tym, bo myślę, że podobna sytuacja może mieć miejsce w przypadku „Wendigo” – mam powody sądzić, że produkcja nie sprosta oczekiwaniom szerokiej grupy odbiorców, nastawionej na dosłowne, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach formy straszenia. Już prędzej ma szansę zadowolić widzów poszukujących filmów grozy zdominowanych przez dosłownie przygniatającą, mroczną atmosferę długo niedookreślonego zagrożenia i wyalienowania. Doskonała Patricia Clarkson, mniej zadowalający, bo nazbyt sztywny Jake Weber i przyzwoity chociaż miejscami manieryczny mały Erik Per Sullivan trafiają w samo serce Catskill, do niewielkiego domku położonego kilka czy też kilkanaście kilometrów od najbliższego miasteczka w otoczeniu gęstych lasów przykrytych grubą warstwą śniegu. Co naturalną koleją rzeczy powinno nasuwać skojarzenia z kultowym „Lśnieniem” (a jedno ujęcie nasunęło mi na myśl „Ducha” Tobe’a Hoopera) i co ważniejsze momentalnie wyrobić w widzach przekonanie, że przyszło im obcować z produkcją, której jedną z czołowych części składowych jest atmosfera wyobcowania, swoistej pułapki jaką może się stać niezaludniony teren zdominowany przez Naturę. Obok osadzenia akcji w okresie zimowym w zaniedbanym domku umiejscowionym gdzieś pośrodku niczego, bardzo pomocne w budowaniu naprawdę przytłaczającego klimatu okazało się nasycenie absolutnie wszystkich zdjęć ciemną, ponurą kolorystyką z mało wyrazistymi konturami, co dosłownie deklasuje wszystkie współczesne plastikowe horrory. Nie należy zapominać o nastrojowej ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez Michelle DiBucci, a zwłaszcza kobiecych lamentów, swego rodzaju zawodzących zaśpiewów, które nadawały prezentowanym, nawet całkowicie zwyczajnym wydarzeniom jakiegoś nadnaturalnego pierwiastka. Wszystko to razem sprawia, że dostajemy potężny ładunek niezwykle mrocznego klimatu, a w połączeniu ze scenariuszem również kawałek naprawdę emocjonalnego kina. Przy czym zapewne nie takiego rodzaju, jakiego oczekiwaliby wielbiciele zapadających w pamięć scen, czy też zaskakujących rozwiązań fabularnych. Intryga zawiązuje się i rozwija w iście leniwym tempie, głównie zasadzając się na konwencji thrillera psychologicznego i dramatu, jedynie z rzadka wskakując w stylistykę kojarzoną z horrorem, nie licząc oczywiście duszącego klimatu, którym osnuto dosłownie każdy kadr. Fessenden już podczas wstępnych sekwencji sygnalizuje niebezpieczeństwo czyhające na rodzinę, która postanowiła spędzić kilka dni z dala od wielkomiejskiego zgiełku, w postaci scysji pomiędzy Georgem i jednym z tutejszych myśliwych, zaczepnym Otisem. Punktem zapalnym jest potrącenie przez tego pierwszego okaleczonego jelenia, dobitego chwilę potem przez Otisa. Jak się z czasem okazuje ten incydent (czemu trudno się dziwić) przeraził małego Milesa, do tego stopnia, że nocą już po dotarciu do niewielkiego domku, przyszło mu zmagać się z koszmarnymi snami i niepokojącymi przywidzeniami. Wówczas twórcy po raz pierwszy ocierają się o stylistykę horroru i choć wykorzystują tanie, żeby nie rzec tandetne efekty przywodzące na myśl lata 90-te paradoksalnie wypada to całkiem udanie. Niezgrabny montaż podczas prezentowania różnych postaci pojawiających się w pokoju przerażonego Milesa i zbliżenie na zakrwawiony sznurek w najmniejszym stopniu mnie nie rozczarowały, ani miernym wykonaniem, ani oszczędną formą przekazu. A wręcz przeciwnie: kiczowate efekty z łatwością obudziły we mnie poczucie obcowania z czymś nieznanym. Bo choć owa sekwencja wskazuje na rozwój scenariusza w kierunku zapożyczonym ze „Lśnienia”, a ściślej akcentowania niezwykłych zdolności małego chłopca, albo mniej wymyślnego zwiastowania jego problemów psychicznych, dalszy rozwój fabuły każe sądzić, że Fessenden w swoim scenariuszu nie zamierzał poprzestać na akcentach stricte psychologicznych.

Incydent w sklepie znajdującym się w miasteczku położonym kawałek od domu, w którym zatrzymali się protagoniści, z udziałem widmowego Indianina i Milesa wprowadza w fabułę tytułowe mityczne stworzenie, aczkolwiek przez długi czas twórcy unikają jednoznaczności w tej kwestii. Nie zdradzają widzom, czy Wendigo rzeczywiście istnieje, czy jest jedynie owocem rozbuchanej wyobraźni chłopca (który, jak dowiedzieliśmy się wcześniej posiada książkę traktującą o Indianach, skąd przecież mógł zaczerpnąć informacji o ich wierzeniach). Ponadto ze scenariusza z czasem zaczynają przebijać aluzje wskazujące na niewywiązywanie się George’a z rodzicielskich obowiązków, a wręcz zaniedbywanie całej rodziny w związku ze stresującą pracą, czym Fessenden dawał do zrozumienia, że w tej rodzinie nie dzieje się najlepiej, i że owe drobne nieporozumienia mogą z czasem eskalować niechybnie prowadząc do jakiejś katastrofy. Żeby tego było mało scenarzysta stosunkowo szybko wyjawia widzom, że trzyosobowa rodzina jest obserwowana przez agresywnego myśliwego, Otisa, a domek, w którym się zatrzymali został jakiś czas temu ostrzelany (w dwóch miejscach), co mogło być dziełem ich nemezis. Innymi słowy choć akcja rozwija się bardzo powoli, bazując głównie na mrocznym klimacie i nieustannie wzrastającym napięciu towarzyszącym w większości zwyczajnym wydarzeniom mającym miejsce w otoczeniu zimowej scenerii, scenarzysta sukcesywnie podrzuca różne subtelne wątki świadczące o niebezpieczeństwie czyhającym na protagonistów. Tyle, że aż do dynamicznej końcówki właściwie nie wiemy, co konkretnie miałoby im zagrażać. Rychłą tragedię możemy wyczuć dzięki przygniatającej atmosferze i wywnioskować z pojedynczych, niewiele mówiących ustępów zwiastujących obecność nadnaturalnego stworzenia, czy też zaistnienie jakichś poważnych problemów psychicznych oraz obecności wściekłego uzbrojonego mężczyzny. Nie sposób tylko domyślić się, którą z tych możliwości wybierze scenarzysta, co świadczy o jego biegłości w procesie dezorientowania odbiorców i rzecz jasna rozbudza ciekawość w moim przypadku w takim stopniu, że ani na ułamek sekundy nie oderwałam wzroku od ekranu.

„Wendigo” to jeden z najbardziej klimatycznych, emocjonalnych horrorów, jakie dane mi było obejrzeć w ostatnim czasie, a biorę pod uwagę również produkcje nakręcone w XX wieku, o wiele korzystniejszym dla filmowego horroru. I niech to będzie zachętą dla każdego miłośnika niskobudżetowych, nastrojowych obrazów, które poruszają się nie tylko w ramach konwencji horroru, często odchodząc w stronę dramatu i thrillera psychologicznego, acz bez szkody dla naprawdę duszącego klimatu. Wielbiciele mainstreamu zapewne zachwyceni nie będą, ale mam nadzieję, że przynajmniej długoletni fani nastrojowego kina grozy przyjmą tę pozycję z podziwem porównywalnym do mojego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz