George i Kim postanawiają
spędzić kilka zimowych dni z dala od miasta. Wraz ze swoim synem, Milesem,
wyjeżdżają w leśne tereny, planując zatrzymać się w długo niezamieszkanym domu
należącym do ich znajomych. Po drodze George potrąca rannego jelenia i wdaje
się w sprzeczkę z jednym z polujących na zwierzę myśliwych, Otisem. Rodzinie
udaje się dotrzeć na miejsce dopiero po zapadnięciu zmroku. W nocy są
obserwowani przez Otisa, a Milesa dręczą koszmary senne i przywidzenia związane
z niedawnym wypadkiem. Nazajutrz chłopiec spotyka w sklepie Indianina, który
wręcza mu figurkę Wendigo, zapoznając go z niepokojącym mitem na jego temat.
Krótko potem dochodzi do tragicznego wydarzenia.
„Wendigo” to
niskobudżetowa produkcja wyreżyserowana przez Larry’ego Fessendena (twórcy
między innymi „Ostatniej zimy” i „Pod powierzchnią”) na podstawie jego własnego
scenariusza, którego nie sposób wtłoczyć w ramy tylko jednego gatunku
filmowego. „Wendigo” wszak łączy w sobie stylistykę dramatu i thrillera
psychologicznego z elementami tożsamymi dla horroru, co powinno być niejaką zachętą
dla osób wprost przepadających za odchodzeniem od tak zwanej czystości
gatunkowej. Ale myślę, że nie tylko ta jedna konkretna grupa odbiorców
odnajdzie się w propozycji Fessendena, bo choć film nigdy nie cieszył się dużą
popularnością z mojego punktu widzenia choćby klimatem wyróżnia się na tle
XXI-wiecznych filmów grozy. Mizerna dystrybucja i znikoma kampania reklamowa skrzywdziły
ten obraz, sprawiając, że niewiele osób, zwłaszcza w Polsce, zdaje sobie
sprawę, że taka pozycja w ogóle powstała. A tak się akurat składa, że to jeden
z ciekawszych obrazów, jaki w ostatnim okresie dane mi było zobaczyć.
Dawno temu
(kiedy jeszcze dinozaury chodziły po ziemi) wraz z paroma członkami mojej
rodziny obejrzałam w telewizji niskobudżetowy horror Serge’a Rodnunsky’ego pod
tytułem „Lęk skrada się w milczeniu” i podczas gdy moi towarzysze byli zawiedzeni jego poziomem, ja nie mogłam nacieszyć oczu duszącym
klimatem, jaki udało się stworzyć twórcom tego dziełka. Wspominam o tym, bo myślę,
że podobna sytuacja może mieć miejsce w przypadku „Wendigo” – mam powody
sądzić, że produkcja nie sprosta oczekiwaniom szerokiej grupy odbiorców, nastawionej
na dosłowne, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach formy straszenia. Już prędzej
ma szansę zadowolić widzów poszukujących filmów grozy zdominowanych przez
dosłownie przygniatającą, mroczną atmosferę długo niedookreślonego zagrożenia i
wyalienowania. Doskonała Patricia Clarkson, mniej zadowalający, bo nazbyt
sztywny Jake Weber i przyzwoity chociaż miejscami manieryczny mały Erik Per
Sullivan trafiają w samo serce Catskill, do niewielkiego domku położonego kilka
czy też kilkanaście kilometrów od najbliższego miasteczka w otoczeniu gęstych
lasów przykrytych grubą warstwą śniegu. Co naturalną koleją rzeczy powinno
nasuwać skojarzenia z kultowym „Lśnieniem” (a jedno ujęcie nasunęło mi na myśl „Ducha”
Tobe’a Hoopera) i co ważniejsze momentalnie wyrobić w widzach przekonanie, że
przyszło im obcować z produkcją, której jedną z czołowych części składowych
jest atmosfera wyobcowania, swoistej pułapki jaką może się stać niezaludniony
teren zdominowany przez Naturę. Obok osadzenia akcji w okresie zimowym w
zaniedbanym domku umiejscowionym gdzieś pośrodku niczego, bardzo pomocne w
budowaniu naprawdę przytłaczającego klimatu okazało się nasycenie absolutnie wszystkich
zdjęć ciemną, ponurą kolorystyką z mało wyrazistymi konturami, co dosłownie
deklasuje wszystkie współczesne plastikowe horrory. Nie należy zapominać o
nastrojowej ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez Michelle DiBucci, a
zwłaszcza kobiecych lamentów, swego rodzaju zawodzących zaśpiewów, które
nadawały prezentowanym, nawet całkowicie zwyczajnym wydarzeniom jakiegoś nadnaturalnego
pierwiastka. Wszystko to razem sprawia, że dostajemy potężny ładunek niezwykle
mrocznego klimatu, a w połączeniu ze scenariuszem również kawałek naprawdę
emocjonalnego kina. Przy czym zapewne nie takiego rodzaju, jakiego oczekiwaliby
wielbiciele zapadających w pamięć scen, czy też zaskakujących rozwiązań
fabularnych. Intryga zawiązuje się i rozwija w iście leniwym tempie, głównie
zasadzając się na konwencji thrillera psychologicznego i dramatu, jedynie z
rzadka wskakując w stylistykę kojarzoną z horrorem, nie licząc oczywiście
duszącego klimatu, którym osnuto dosłownie każdy kadr. Fessenden już podczas
wstępnych sekwencji sygnalizuje niebezpieczeństwo czyhające na rodzinę, która
postanowiła spędzić kilka dni z dala od wielkomiejskiego zgiełku, w postaci
scysji pomiędzy Georgem i jednym z tutejszych myśliwych, zaczepnym Otisem.
Punktem zapalnym jest potrącenie przez tego pierwszego okaleczonego jelenia,
dobitego chwilę potem przez Otisa. Jak się z czasem okazuje ten incydent (czemu
trudno się dziwić) przeraził małego Milesa, do tego stopnia, że nocą już po
dotarciu do niewielkiego domku, przyszło mu zmagać się z koszmarnymi snami i
niepokojącymi przywidzeniami. Wówczas twórcy po raz pierwszy ocierają się o
stylistykę horroru i choć wykorzystują tanie, żeby nie rzec tandetne efekty
przywodzące na myśl lata 90-te paradoksalnie wypada to całkiem udanie. Niezgrabny
montaż podczas prezentowania różnych postaci pojawiających się w pokoju
przerażonego Milesa i zbliżenie na zakrwawiony sznurek w najmniejszym stopniu
mnie nie rozczarowały, ani miernym wykonaniem, ani oszczędną formą przekazu. A
wręcz przeciwnie: kiczowate efekty z łatwością obudziły we mnie poczucie
obcowania z czymś nieznanym. Bo choć owa sekwencja wskazuje na rozwój
scenariusza w kierunku zapożyczonym ze „Lśnienia”, a ściślej akcentowania niezwykłych
zdolności małego chłopca, albo mniej wymyślnego zwiastowania jego problemów
psychicznych, dalszy rozwój fabuły każe sądzić, że Fessenden w swoim scenariuszu
nie zamierzał poprzestać na akcentach stricte psychologicznych.
Incydent w
sklepie znajdującym się w miasteczku położonym kawałek od domu, w którym
zatrzymali się protagoniści, z udziałem widmowego Indianina i Milesa wprowadza
w fabułę tytułowe mityczne stworzenie, aczkolwiek przez długi czas twórcy
unikają jednoznaczności w tej kwestii. Nie zdradzają widzom, czy Wendigo
rzeczywiście istnieje, czy jest jedynie owocem rozbuchanej wyobraźni chłopca
(który, jak dowiedzieliśmy się wcześniej posiada książkę traktującą o Indianach,
skąd przecież mógł zaczerpnąć informacji o ich wierzeniach). Ponadto ze
scenariusza z czasem zaczynają przebijać aluzje wskazujące na niewywiązywanie się
George’a z rodzicielskich obowiązków, a wręcz zaniedbywanie całej rodziny w
związku ze stresującą pracą, czym Fessenden dawał do zrozumienia, że w tej
rodzinie nie dzieje się najlepiej, i że owe drobne nieporozumienia mogą z
czasem eskalować niechybnie prowadząc do jakiejś katastrofy. Żeby tego było
mało scenarzysta stosunkowo szybko wyjawia widzom, że trzyosobowa rodzina jest obserwowana
przez agresywnego myśliwego, Otisa, a domek, w którym się zatrzymali został
jakiś czas temu ostrzelany (w dwóch miejscach), co mogło być dziełem ich
nemezis. Innymi słowy choć akcja rozwija się bardzo powoli, bazując głównie na
mrocznym klimacie i nieustannie wzrastającym napięciu towarzyszącym w
większości zwyczajnym wydarzeniom mającym miejsce w otoczeniu zimowej scenerii,
scenarzysta sukcesywnie podrzuca różne subtelne wątki świadczące o
niebezpieczeństwie czyhającym na protagonistów. Tyle, że aż do dynamicznej
końcówki właściwie nie wiemy, co konkretnie miałoby im zagrażać. Rychłą tragedię
możemy wyczuć dzięki przygniatającej atmosferze i wywnioskować z pojedynczych,
niewiele mówiących ustępów zwiastujących obecność nadnaturalnego stworzenia,
czy też zaistnienie jakichś poważnych problemów psychicznych oraz obecności wściekłego
uzbrojonego mężczyzny. Nie sposób tylko domyślić się, którą z tych możliwości
wybierze scenarzysta, co świadczy o jego biegłości w procesie dezorientowania
odbiorców i rzecz jasna rozbudza ciekawość w moim przypadku w takim stopniu, że
ani na ułamek sekundy nie oderwałam wzroku od ekranu.
„Wendigo” to
jeden z najbardziej klimatycznych, emocjonalnych horrorów, jakie dane mi było
obejrzeć w ostatnim czasie, a biorę pod uwagę również produkcje nakręcone w XX
wieku, o wiele korzystniejszym dla filmowego horroru. I niech to będzie zachętą
dla każdego miłośnika niskobudżetowych, nastrojowych obrazów, które poruszają
się nie tylko w ramach konwencji horroru, często odchodząc w stronę dramatu i
thrillera psychologicznego, acz bez szkody dla naprawdę duszącego klimatu.
Wielbiciele mainstreamu zapewne zachwyceni nie będą, ale mam nadzieję, że
przynajmniej długoletni fani nastrojowego kina grozy przyjmą tę pozycję z podziwem
porównywalnym do mojego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz