środa, 14 września 2016

„Strażnik doliny śmierci” (1989)


Spokojny, naturalny zakątek zwany Doliną Pamięci przed paroma laty był rezerwatem, ale postanowiono przekształcić to miejsce w teren kempingowy. Od tego czasu w dolinie pojawiają się grupki hałasujących obozowiczów. O bezpieczeństwo wczasowiczów dba weteran wojny wietnamskiej, George Webster, na którym ciąży również obowiązek organizowania kempingu. W tym sezonie dołącza do niego młody David Sangster, zatrudniony dzięki wpływom ojca, ale niezamierzający w pracy wykorzystywać swoich koneksji. Rozentuzjazmowani obozowicze nie zdają sobie sprawy, że w głębi lasu ukrywa się młody mężczyzna, gotowy zabijać, aby zapewnić spokój temu miejscu.

„Strażnik doliny śmierci” to trzeci pełnometrażowy film fabularny Roberta C. Hughesa, po „Myśliwskiej krwi” i „Zadar! Cow from Hell”. Scenariusz powstał w wyniku współpracy Hughesa z początkującym Georgem Francesem Skrowem i bazował na konwencji camp slasherów. Niskobudżetowy „Strażnik doliny śmierci” nie przyciągnął przed ekrany wielu widzów, a spośród nielicznych osób, które film obejrzały większość nie szczędziła słów krytyki pod adresem twórców. Przedsięwzięciu Hughesa zarzucano między innymi nieudolne naśladownictwo „Piątku trzynastego” i „Uśpionego obozu” – do zestawiania „Strażnika doliny śmierci” z tą drugą produkcją skłonił odbiorców przede wszystkim rzekomy nieoficjalny anglojęzyczny tytuł „Son of Sleepaway Camp”. Jeśli zaś chodzi o „Piątek trzynastego” to cóż… tak to już jest, że niemalże każdego reprezentanta camp slasherów porównuje się do najpopularniejszego przedstawiciela nurtu. Wbrew obiegowym opiniom jestem daleka od zajadłej krytyki pod adresem Roberta C. Hughesa i pozostałych członków ekipy pracującej nad „Strażnikiem doliny śmierci”, choć miana zjawiskowego dzieła również nie mogę mu przyznać.

Jednym z elementów, które mogą zniechęcić potencjalnych odbiorców „Strażnika doliny śmierci” jest długi wstęp. Właściwie większość seansu upływa na śledzeniu przebiegu wypoczynku kilku obozowiczów oraz pracy personelu, morderca pojawia się wówczas jedynie sporadycznie i pozbawia życia tylko jedną osobę. Wydawałoby się więc, że skoro scenarzyści tak długo wprowadzali widzów w akcję to zadbali o szczegółowe rysy psychologiczne protagonistów, ale niestety osobowości poszczególnych postaci zarysowano bardzo pobieżnie. Być może zawiniła duża liczba bohaterów (która obiecywała mnogość scen mordów), albo Hughesowi i Skrowowi zwyczajnie zabrakło chęci, jeśli chodzi o sferę psychologiczną. Najwięcej miejsca poświęcili młodemu Davidowi Sangsterowi i jego szefowi, George’owi Websterowi (zadowalające kreacje kolejno Marka Mearsa i Johna Kerry’ego), przy czym nie powiedziano na ich temat, aż tyle, żebym miała poczucie towarzyszenia „pełnokrwistym protagonistom”, co samo w sobie jest częstą przypadłością slasherów, aczkolwiek na ogół twórcy takich filmów oferują chociaż jedną postać, której losy nie są mi obojętne nawet wówczas, gdy jej osobowość zostaje szczątkowo zarysowana. Tutaj natomiast jakoś nie potrafiłam wykrzesać z siebie dużo sympatii do żadnej z pozytywnych postaci. O Davidzie Sangsterze dowiedziałam się jedynie, że właśnie skończył studia i zdecydował się podjąć pracę w Dolinie Pamięci, a ściślej kempingu organizowanym w tym miejscu z inicjatywy jego wpływowego ojca. Ponadto scenarzyści zdradzili, że chłopak ma dużo szacunku dla Natury, że jest przekonany, iż organizowanie kempingu w miejscu, które niegdyś znajdowało się pod ochroną jest czymś haniebnym. Zgoła odmienny pogląd wyznaje jego przełożony, od kilku lat przeszukujący te terany celem odnalezienia zaginionego chłopaka. George Webster jest weteranem wojny wietnamskiej biegłym w sztuce tropienia i radzenia sobie w trudnych warunkach, w miejscach położonych z dala od cywilizacji. Na początku filmu dowiadujemy się również, że nie darzy sympatią Davida, czego powodem wnosząc z jego kąśliwych uwag najprawdopodobniej jest jego pochodzenie – Websterowi nie podoba się nepotyzm, David bowiem dostał pracę w Dolinie Pamięci tylko dlatego, że właścicielem kempingu jest jego ojciec. Chłopak mógł zająć jakieś dobrze płatne kierownicze stanowisko, ale całkowicie satysfakcjonowała go rola podwładnego Webstera na kempingu, ale w oczach przełożonego to i tak nie przemawia na jego korzyść. Oprócz tych dwóch czołowych bohaterów mamy masę postaci drugoplanowych, głównie obozowiczów, wśród których znajdują się między innymi motocykliści, nastolatki, generał z żoną i trzyosobowa rodzina złożona z dominującej kobiety, „siedzącego pod jej pantoflem” męża i aroganckiego maminsynka. Z tej grupy na początku najbardziej wyróżnia się młoda kobieta, którą jest zainteresowany David – wydaje się, że będzie ona pełnić rolę standardowej final girl, że szybko wysunie się na pierwszy plan, ale okazało się, że scenarzyści nie zamierzali uderzać w ten schemat, główną rolę pozostawiając Sangsterowi. Po „ciemnej stronie mocy” stoi morderca ukrywający się w lasach otaczających pole kempingowe – mieszkający w jaskini brudny młody mężczyzna z długimi, przetłuszczonymi włosami i nienaturalnie dużymi zębami, ubrany w stare łachmany, który wolny czas spędza na konstruowaniu przemyślnych pułapek. Choć wizualnie „jaskiniowiec” prezentuje się dosyć zabawnie, na niewprawną, półamatorską charakteryzację nie da się przymknąć oczu, to charakterologicznie nieco wyróżnia się na tle slasherowych morderców. Antagonista bowiem jawi się niczym swoista ekstremalna forma ekologa, jednostka zafiksowana na punkcie ochrony środowiska do tego stopnia, że nie waha się eliminować intruzów zakłócających naturalną harmonię Doliny Pamięci. Reaguje niepohamowaną wściekłością na każdy, nawet najmniejszy hałas i szanuje zwierzęta żyjące w okolicznych lasach, ale chociaż wyznawane przez niego wartości są godne pochwały to już sposoby, jakimi zwalcza lekkomyślnych intruzów są mocno dyskusyjne. Innymi słowy dostajemy jednostkę, której nie sposób jedynie potępiać bądź tylko podziwiać, która powinna wywołać w nas ambiwalentne odczucia.

Niejednego odbiorcę „Strażnika doliny śmierci” zapewne zmęczy tak długi wstęp – gdy już zostanie powiedziane wszystko, co ma jakieś znaczenie dla fabuły, kiedy już wyłuszczy się mu ogólnikowe rysy psychologiczne postaci można mieć wrażenie, że akcja dosłownie stanęła w miejscu, a twórcy raczą nas niepotrzebnymi wątkami, czy to w formie schadzek paru bohaterów, czy nic niewnoszących konwersacji. Ale jeśli chodzi o mnie, patrząc na całokształt produkcji dużo więcej uznania mam dla jej pierwszej partii. Głównie przez uwypuklanie owego magicznego klimaciku rąbanek z lat 80-tych – lekko przybrudzonych zdjęć obrazujących obozowe realia i naturalne piękno scenerii, acz odpowiednio doprawione złowieszczą nutką w formie czającego się w okolicznych lasach niebezpiecznego osobnika. Jedyne, co zakłócało mój odbiór warstwy wizualnej była akompaniująca jej ścieżka dźwiękowa, złożona ze skocznych utworów niepasujących do poszczególnych wydarzeń – kompozytorowi Jedowi Feuerowi zdecydowanie brakło talentu koniecznego do umiejętnego skontrastowania warstwy dźwiękowej z wizualną, bo podejrzewam, że właśnie taki efekt zamierzał osiągnąć. Jednak mimo drażniącej oprawy audio camp slasherowa aura przez całą pierwszą partię „Strażnika doliny śmierci” jest doskonale odczuwalna, dosłownie bije z ekranu, co wielbiciele tego nurtu powinni przyjąć z radością. Szkoda tylko, że druga, dynamiczna część filmu została pozbawiona tej magicznej atmosfery, że camp slasherowy duch gubi się gdzieś w zalewie tych wszystkich survivalowych pościgów finalizowanych niezbyt widowiskowymi mordami. W ruch idą siekiera, nóż, naostrzony kij i ogień, ale pomimo zróżnicowanych narzędzi zbrodni nie dostajemy nic, co mogłoby uzurpować sobie prawo do czegoś diablo charakterystycznego. Nawet zgony protagonistów na skutek wpadnięcia w którąś z pułapek „jaskiniowca”, czy to dołu najeżonego kolcami, czy analogicznej kłody nie wprawiły mnie w osłupienie, może dlatego że kolor substancji imitującej krew mnie nie przekonała, a i sam wygląd odniesionych ran nie odrzucał od ekranu. To wycofanie twórców można usprawiedliwić niskim budżetem, ale nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla niezrównoważonej narracji i przekombinowania pod koniec seansu. Wydaje mi się, że lepiej by zrobiono, gdyby sekwencje mordów rozłożono w czasie, serwując więcej zgonów w pierwszej partii, a nie zostawiając wszystko na koniec, bo taka forma w drugiej części „Strażnika doliny śmierci” wywołała we mnie wrażenie przesytu. Na miejscu scenarzystów powściągnęłabym również pragnienie odnoszenia się do jednej ze znanych części składowych slasherów, a mianowicie rozdzielania się protagonistów w obliczu zagrożenia. Raz, czy dwa można było pokusić się o taki ukłonik, ale bohaterowie filmu Hughesa rozdzielali się nazbyt często, niemalże nieustannie, co z czasem zaczęło mnie zwyczajnie bawić. Szczególnie w scenie, w której David radzi wszystkim, aby trzymali się razem, a niedługo potem pozwala jednej osobie oddalić się w stronę generatorów, w kompletnych ciemnościach. Wspomniane przekombinowanie natomiast uwidacznia się w sekwencji, w której „jaskiniowiec” siada za kierownicę spychacza, udowadniając, że pomimo egzystowania z dala od cywilizacji potrafi obsługiwać ciężki sprzęt…

„Strażnik doliny śmierci” to typowy, mało charakterystyczny camp slasher, o którym szybko się zapomina. Nie ma tutaj widowiskowych, pomysłowych scen mordów, czy zaskakujących rozwiązań fabularnych, ale klimat i rys psychologiczny mordercy (nie jego wygląd) mają szansę zadowolić oddanych fanów rąbanek z lat 80-tych, a to już coś. Oglądało mi się ten twór na tyle znośnie, żebym nie miała poczucia zmarnowanego czasu - daleka jestem od zachwytów, ale też nie sądzę, żeby „Strażnik doliny śmierci” zasłużył sobie na zjadliwą krytykę. Parę elementów tak, ale całokształt nie wydaje mi się, aż taki mierny, jak utrzymuje niejeden odbiorca tego camp slashera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz