Spokojny, naturalny zakątek zwany Doliną Pamięci przed paroma laty był rezerwatem,
ale postanowiono przekształcić to miejsce w teren kempingowy. Od tego czasu w
dolinie pojawiają się grupki hałasujących obozowiczów. O bezpieczeństwo
wczasowiczów dba weteran wojny wietnamskiej, George Webster, na którym ciąży
również obowiązek organizowania kempingu. W tym sezonie dołącza do niego młody
David Sangster, zatrudniony dzięki wpływom ojca, ale niezamierzający w pracy
wykorzystywać swoich koneksji. Rozentuzjazmowani obozowicze nie zdają sobie
sprawy, że w głębi lasu ukrywa się młody mężczyzna, gotowy zabijać, aby
zapewnić spokój temu miejscu.
„Strażnik doliny śmierci” to trzeci pełnometrażowy film fabularny Roberta
C. Hughesa, po „Myśliwskiej krwi” i „Zadar! Cow from Hell”. Scenariusz powstał
w wyniku współpracy Hughesa z początkującym Georgem Francesem Skrowem i bazował
na konwencji camp slasherów. Niskobudżetowy
„Strażnik doliny śmierci” nie przyciągnął przed ekrany wielu widzów, a spośród
nielicznych osób, które film obejrzały większość nie szczędziła słów krytyki
pod adresem twórców. Przedsięwzięciu Hughesa zarzucano między innymi nieudolne naśladownictwo
„Piątku trzynastego” i „Uśpionego obozu” – do zestawiania „Strażnika doliny
śmierci” z tą drugą produkcją skłonił odbiorców przede wszystkim rzekomy
nieoficjalny anglojęzyczny tytuł „Son of Sleepaway Camp”. Jeśli zaś chodzi o „Piątek
trzynastego” to cóż… tak to już jest, że niemalże każdego reprezentanta camp slasherów porównuje się do najpopularniejszego
przedstawiciela nurtu. Wbrew obiegowym opiniom jestem daleka od zajadłej krytyki
pod adresem Roberta C. Hughesa i pozostałych członków ekipy pracującej nad „Strażnikiem
doliny śmierci”, choć miana zjawiskowego dzieła również nie mogę mu przyznać.
Jednym z elementów, które mogą zniechęcić potencjalnych
odbiorców „Strażnika doliny śmierci” jest długi wstęp. Właściwie większość
seansu upływa na śledzeniu przebiegu wypoczynku kilku obozowiczów oraz pracy
personelu, morderca pojawia się wówczas jedynie sporadycznie i pozbawia życia
tylko jedną osobę. Wydawałoby się więc, że skoro scenarzyści tak długo
wprowadzali widzów w akcję to zadbali o szczegółowe rysy psychologiczne
protagonistów, ale niestety osobowości poszczególnych postaci zarysowano bardzo
pobieżnie. Być może zawiniła duża liczba bohaterów (która obiecywała mnogość
scen mordów), albo Hughesowi i Skrowowi zwyczajnie zabrakło chęci, jeśli chodzi
o sferę psychologiczną. Najwięcej miejsca poświęcili młodemu Davidowi
Sangsterowi i jego szefowi, George’owi Websterowi (zadowalające kreacje kolejno
Marka Mearsa i Johna Kerry’ego), przy czym nie powiedziano na ich temat, aż
tyle, żebym miała poczucie towarzyszenia „pełnokrwistym protagonistom”, co samo
w sobie jest częstą przypadłością slasherów,
aczkolwiek na ogół twórcy takich filmów oferują chociaż jedną postać, której
losy nie są mi obojętne nawet wówczas, gdy jej osobowość zostaje szczątkowo
zarysowana. Tutaj natomiast jakoś nie potrafiłam wykrzesać z siebie dużo
sympatii do żadnej z pozytywnych postaci. O Davidzie Sangsterze dowiedziałam
się jedynie, że właśnie skończył studia i zdecydował się podjąć pracę w Dolinie
Pamięci, a ściślej kempingu organizowanym w tym miejscu z inicjatywy jego
wpływowego ojca. Ponadto scenarzyści zdradzili, że chłopak ma dużo szacunku dla
Natury, że jest przekonany, iż organizowanie kempingu w miejscu, które niegdyś
znajdowało się pod ochroną jest czymś haniebnym. Zgoła odmienny pogląd wyznaje
jego przełożony, od kilku lat przeszukujący te terany celem odnalezienia
zaginionego chłopaka. George Webster jest weteranem wojny wietnamskiej biegłym
w sztuce tropienia i radzenia sobie w trudnych warunkach, w miejscach położonych
z dala od cywilizacji. Na początku filmu dowiadujemy się również, że nie darzy sympatią
Davida, czego powodem wnosząc z jego kąśliwych uwag najprawdopodobniej jest
jego pochodzenie – Websterowi nie podoba się nepotyzm, David bowiem dostał
pracę w Dolinie Pamięci tylko dlatego, że właścicielem kempingu jest jego
ojciec. Chłopak mógł zająć jakieś dobrze płatne kierownicze stanowisko, ale
całkowicie satysfakcjonowała go rola podwładnego Webstera na kempingu, ale w
oczach przełożonego to i tak nie przemawia na jego korzyść. Oprócz tych dwóch
czołowych bohaterów mamy masę postaci drugoplanowych, głównie obozowiczów,
wśród których znajdują się między innymi motocykliści, nastolatki, generał z
żoną i trzyosobowa rodzina złożona z dominującej kobiety, „siedzącego pod jej
pantoflem” męża i aroganckiego maminsynka. Z tej grupy na początku najbardziej
wyróżnia się młoda kobieta, którą jest zainteresowany David – wydaje się, że
będzie ona pełnić rolę standardowej final
girl, że szybko wysunie się na pierwszy plan, ale okazało się, że
scenarzyści nie zamierzali uderzać w ten schemat, główną rolę pozostawiając Sangsterowi.
Po „ciemnej stronie mocy” stoi morderca ukrywający się w lasach otaczających
pole kempingowe – mieszkający w jaskini brudny młody mężczyzna z długimi,
przetłuszczonymi włosami i nienaturalnie dużymi zębami, ubrany w stare
łachmany, który wolny czas spędza na konstruowaniu przemyślnych pułapek. Choć
wizualnie „jaskiniowiec” prezentuje się dosyć zabawnie, na niewprawną,
półamatorską charakteryzację nie da się przymknąć oczu, to charakterologicznie nieco
wyróżnia się na tle slasherowych morderców.
Antagonista bowiem jawi się niczym swoista ekstremalna forma ekologa, jednostka
zafiksowana na punkcie ochrony środowiska do tego stopnia, że nie waha się
eliminować intruzów zakłócających naturalną harmonię Doliny Pamięci. Reaguje niepohamowaną
wściekłością na każdy, nawet najmniejszy hałas i szanuje zwierzęta żyjące w
okolicznych lasach, ale chociaż wyznawane przez niego wartości są godne
pochwały to już sposoby, jakimi zwalcza lekkomyślnych intruzów są mocno
dyskusyjne. Innymi słowy dostajemy jednostkę, której nie sposób jedynie
potępiać bądź tylko podziwiać, która powinna wywołać w nas ambiwalentne
odczucia.
Niejednego odbiorcę „Strażnika doliny śmierci” zapewne
zmęczy tak długi wstęp – gdy już zostanie powiedziane wszystko, co ma jakieś
znaczenie dla fabuły, kiedy już wyłuszczy się mu ogólnikowe rysy psychologiczne
postaci można mieć wrażenie, że akcja dosłownie stanęła w miejscu, a twórcy
raczą nas niepotrzebnymi wątkami, czy to w formie schadzek paru bohaterów, czy nic
niewnoszących konwersacji. Ale jeśli chodzi o mnie, patrząc na całokształt
produkcji dużo więcej uznania mam dla jej pierwszej partii. Głównie przez
uwypuklanie owego magicznego klimaciku rąbanek z lat 80-tych – lekko
przybrudzonych zdjęć obrazujących obozowe realia i naturalne piękno scenerii,
acz odpowiednio doprawione złowieszczą nutką w formie czającego się w
okolicznych lasach niebezpiecznego osobnika. Jedyne, co zakłócało mój odbiór
warstwy wizualnej była akompaniująca jej ścieżka dźwiękowa, złożona ze
skocznych utworów niepasujących do poszczególnych wydarzeń – kompozytorowi
Jedowi Feuerowi zdecydowanie brakło talentu koniecznego do umiejętnego skontrastowania
warstwy dźwiękowej z wizualną, bo podejrzewam, że właśnie taki efekt zamierzał
osiągnąć. Jednak mimo drażniącej oprawy audio camp slasherowa aura przez całą pierwszą partię „Strażnika doliny
śmierci” jest doskonale odczuwalna, dosłownie bije z ekranu, co wielbiciele
tego nurtu powinni przyjąć z radością. Szkoda tylko, że druga, dynamiczna część
filmu została pozbawiona tej magicznej atmosfery, że camp slasherowy duch gubi się gdzieś w zalewie tych wszystkich survivalowych pościgów finalizowanych
niezbyt widowiskowymi mordami. W ruch idą siekiera, nóż, naostrzony kij i
ogień, ale pomimo zróżnicowanych narzędzi zbrodni nie dostajemy nic, co mogłoby
uzurpować sobie prawo do czegoś diablo charakterystycznego. Nawet zgony
protagonistów na skutek wpadnięcia w którąś z pułapek „jaskiniowca”, czy to dołu
najeżonego kolcami, czy analogicznej kłody nie wprawiły mnie w osłupienie, może
dlatego że kolor substancji imitującej krew mnie nie przekonała, a i sam wygląd
odniesionych ran nie odrzucał od ekranu. To wycofanie twórców można
usprawiedliwić niskim budżetem, ale nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla
niezrównoważonej narracji i przekombinowania pod koniec seansu. Wydaje mi się,
że lepiej by zrobiono, gdyby sekwencje mordów rozłożono w czasie, serwując
więcej zgonów w pierwszej partii, a nie zostawiając wszystko na koniec, bo taka
forma w drugiej części „Strażnika doliny śmierci” wywołała we mnie wrażenie
przesytu. Na miejscu scenarzystów powściągnęłabym również pragnienie odnoszenia
się do jednej ze znanych części składowych slasherów,
a mianowicie rozdzielania się protagonistów w obliczu zagrożenia. Raz, czy dwa można
było pokusić się o taki ukłonik, ale bohaterowie filmu Hughesa rozdzielali się
nazbyt często, niemalże nieustannie, co z czasem zaczęło mnie zwyczajnie bawić.
Szczególnie w scenie, w której David radzi wszystkim, aby trzymali się razem, a
niedługo potem pozwala jednej osobie oddalić się w stronę generatorów, w kompletnych
ciemnościach. Wspomniane przekombinowanie natomiast uwidacznia się w sekwencji,
w której „jaskiniowiec” siada za kierownicę spychacza, udowadniając, że pomimo
egzystowania z dala od cywilizacji potrafi obsługiwać ciężki sprzęt…
„Strażnik doliny śmierci” to typowy, mało
charakterystyczny camp slasher, o
którym szybko się zapomina. Nie ma tutaj widowiskowych, pomysłowych scen
mordów, czy zaskakujących rozwiązań fabularnych, ale klimat i rys
psychologiczny mordercy (nie jego wygląd) mają szansę zadowolić oddanych fanów
rąbanek z lat 80-tych, a to już coś. Oglądało mi się ten twór na tyle znośnie,
żebym nie miała poczucia zmarnowanego czasu - daleka jestem od zachwytów, ale
też nie sądzę, żeby „Strażnik doliny śmierci” zasłużył sobie na zjadliwą
krytykę. Parę elementów tak, ale całokształt nie wydaje mi się, aż taki mierny,
jak utrzymuje niejeden odbiorca tego camp
slashera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz