Ben
kupuje od znajomego duży dom nie zdając sobie sprawy, że budynek
ma tragiczną historię i jest obiektem licznych spekulacji na temat
ewentualnego nawiedzenia. Mężczyzna wprowadza się do nowego domu
wraz z żoną Carol, jej nastoletnią córką z pierwszego
małżeństwa Zoe oraz młodszą córką Alyssą, pochodzącą ze
związku Bena i Carol. Najmłodsza członkini rodziny już krótko po
przyjeździe dostrzega w oknie szkaradną kobiecą postać, a
niedługo potem zaczyna malować makabryczne obrazki, zwiastujące
przyszłe wydarzenia. Carol i Zoe również doświadczają
niepojętych zjawisk, Ben natomiast stara się trywializować skargi
żony na nowe miejsce zamieszkania. Tymczasem im dłużej
czteroosobowa rodzina przebywa w tym budynku, tym bardziej nasilają
się zjawiska, których nie sposób poddać racjonalizacji. Nie
wiedzą jeszcze, że są dręczeni przez ducha kobiety, która lata
temu, gdy jeszcze w tym miejscu funkcjonował sierociniec, była
podejrzewana o zabójstwa dzieci.
„Bind”,
rozpowszechniany również pod tytułem „American Conjuring”, to
kanadyjska niskobudżetowa ghost story w reżyserii
debiutującego w pełnym metrażu Dana Waltona i Dana Zachary'ego.
Ten pierwszy był również pomysłodawcą scenariusza, spisanego
przez Kena Kinga. Rozpowszechnianie filmu pod dwoma tytułami było
pomysłem dystrybutorów, którzy jeśli wierzyć doniesieniom
prasowym chcieli, żeby druga nazwa kojarzyła się z „Conjuring”
Jamesa Wana, co miało stanowić pewną formę reklamy. Co prawda
prymitywną, ale widać ograniczenia finansowe nie pozwalały na
„bardziej wyrafinowaną” próbę zwrócenia uwagi szerokiej
opinii publicznej na tę produkcję. Scenariusz oczywiście nijak nie
łączy się z dziełem Jamesa Wana - jest oddzielną, acz mocno
konwencjonalną historyjką o nawiedzeniu i opętaniu, w dodatku
niegodną nawet, aby stanąć w szranki z jednym z
najpopularniejszych horrorów ostatnich lat, do którego nawiązuje
drugim tytułem, nie wspominając już o zbliżeniu się do jego
poziomu.
Scenariusz
Kena Kinga zawiązuje motyw będący bodaj najczęściej
wykorzystywanym wątkiem w filmowych opowieściach o duchach, a
przynajmniej takie odnoszę wrażenie, traktujący o przeprowadzce do
nowego domu, którego cena jak to często w ghost stories bywa
wydaje się nieadekwatna do zakupu (zbyt niska). Choć identyczne
zdanie można przypisać wielu straszakom o nawiedzonych domostwach
biorąc pod uwagę dalsze wydarzenia odniosłam wrażenie, że twórcy
„Bind” największą inspirację czerpali z „Horroru Amityville”. Zanim jednak scenarzysta zacznie zawiązywać akcję
przybliży widzom makabryczny incydent, mający miejsce na terenie
przeklętej posiadłości przed kilkoma laty. Prolog, choć
sfinalizowany kiczowatymi krwawymi efektami (szczególnie sztucznie
prezentuje się jelito grube, które wypadło z rozharatanego brzucha
małej dziewczynki) i tak samo nieudolnie podchodzący do budowania
klimatu niezdefiniowanego zagrożenia, jak cały ten twór, samą
swoją warstwą tekstową, a ściślej odwagą jaką wykazują się
twórcy obrazujący krwawy koniec dzieci i swoistą świeżością,
jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w straszakach taki
makabryczny los nieczęsto spotyka małe dziewczynki, obiecuje
przynajmniej fabularne atrakcje. Bo już od pierwszych minut seansu
wiadomo, że na techniczne fajerwerki nie ma co liczyć. Później za
sprawą dziennikarki twórcy przedstawiają nam skrótową historię
feralnego domostwa, ażeby czasem zbyt długo nie trzymać nas w
niepewności. W ten oto sposób już na początku seansu zostajemy
poinformowani, że dom zbudowano w 1896 roku, a jego pierwszymi
właścicielami byli Paul i Hester Corbettowie. Z czasem budynek
przekształcono na sierociniec, aczkolwiek przyznam się, że ze
scenariusza nie udało mi się wywnioskować, czy jeszcze za życia
Corbettów. W każdym razie kobieta zaszła w ciążę, ale płód
obumarł, co doprowadziło do wyprowadzki jej męża i być może
również popchnęło ją do powieszenia się w piwnicy. Teraz, jak
można się domyślić, duch kobiety krąży po przeklętym domu
terroryzując każdego jego kolejnego mieszkańca. Innymi słowy,
dostajemy standardową nadprzyrodzoną opowiastkę o złym bycie i
pechowej rodzinie, która pada jego ofiarą, co zważywszy na moje
zamiłowanie do konwencjonalnych ghost stories niezmiernie by
mnie ucieszyło, gdyby nie ta nieszczęsna forma i nieco
niedopracowany scenariusz. Jak już wspomniałam twórcy „Bind”
nie dysponowali dużą gotówką, na domiar złego widać było, że
nie są obdarzeni takim talentem, który pozwalałby stworzyć coś
widowiskowego i różnorodnego z niczego, jak choćby Sam Raimi w
swoim „Martwym złu”, dlatego też nie mogę zrozumieć, dlaczego
nie postawili na minimalizm tylko uparli się na tak pokaźną liczbę
efektów specjalnych. Oczywiście, nie wszystkie jawiły się niczym
wizualne pomyłki, wszak chociażby takie momenty, jak wymiotowanie
robalami, czy przeciąganie ostrzem noża po ręce przez małą
Alyssę wypadły na tyle wiarygodnie, że choć w ogromny zachwyt
mnie nie wprawiły to przynajmniej nie irytowały, jak to niestety
miało miejsce w większości innych krwawo-nadprzyrodzonych ustępach.
No właśnie, Walton i Zachary zapewne dążąc do tego, żeby ich
film wyróżnił się na tle rzeszy ghost stories zalewającej
rynek uparli się zmieszać stylistykę bazującą na nastroju i
pierwiastku nadprzyrodzonym z efektami gore. A że nie
dysponowali dużym budżetem i nie współpracowali z
utalentowanymi twórcami efektów specjalnych lwia część tego
wszystkiego jawiła się tak sztucznie, że chwilami musiałam
walczyć ze sobą, aby nie przerwać seansu. Już szkaradna twarz
często pojawiającego się ducha Hester i to każdorazowo bez
uprzedniego budowania aury zbliżającego się nadnaturalnego
zagrożenia i bez towarzystwa odpowiednio mrocznego klimatu, bardziej
śmieszyła niż niepokoiła głównie dlatego, że patrząc na jej
oblicze od razu rzucało się w oczy, że jest ono efektem starań
charakteryzatorów. Sytuacja nie prezentowała się lepiej w
przypadku większości akcentów w zamyśle mających zniesmaczyć
odbiorców, głównie przez mało wiarygodną substancję imitującą
posokę, ale również w rzadkich chwilach zbliżeń na odniesione
obrażenia, zwłaszcza zmiażdżone kolana, czoło przedziurawione
wiertłem i szczątki psa. Tak, morderstwa zwierzęcia nie mogło
zabraknąć, bo przecież jeśli nie potrafi się wstrząsnąć
widzem zabójstwami ludzi na ogół porusza się wątek bestialskiego
potraktowania słodkiego zwierzaczka, wiedząc, że to zazwyczaj
dostarcza oglądającym żywszych, bulwersujących emocji. Prymitywny
chwyt, ot pójście po linii najmniejszego oporu, w dodatku zważywszy
na nierealistyczny obraz poćwiartowanego psa poczyniony niskim
nakładem pracy.
Jako,
że już dałam do zrozumienia, że warstwa stricte horrorowa w
większości została sportretowana tak nieudolnie, że musiałam
wykazać się dużym samozaparciem, aby wytrwać przed ekranem, pora
na kilka słów na temat płaszczyzny obyczajowej. Już na początku
filmu dowiadujemy się, że nastoletnia Zoe jest córką Carol z
pierwszego małżeństwa, i że nie akceptuje jej nowego związku z
Benem, którego „owocem” jest mała Alyssa. To wystarczy, żeby
wprowadzić w scenariusz swoisty konflikt, zaakcentować problem,
jaki zaistniał w rodzinie, który być może w zamyśle miał nadać
fabule jakiegoś dramatycznego posmaczku. I pewnie tak by się stało,
gdyby nie chaotyczna forma i naprawdę amatorskie aktorstwo odtwórców
dosłownie wszystkich postaci, łącznie z bohaterami pobocznymi, a
zwłaszcza zmanierowanej Zoe w wykonaniu Mackenzie Mowat,
egzaltowanej Lynn Csontos i „drewnianego” Darrena Mathesona. Mała
Eliza Faria, wcielająca się w rolę „medium przepowiadającej
przyszłość” za pośrednictwem rysunków (pomysłowy wątek, ale
niewykorzystany należycie) poradziła sobie najlepiej, ale
„konkurencja” była tak słaba, że to właściwie żaden
komplement. Jeśli zaś chodzi o rozwój warstwy obyczajowej to jak
można się tego spodziewać z czasem niesnaski w rodzinie zaognią
się za sprawą ingerencji siły nadprzyrodzonej. I w tym momencie
scenariusz „zacznie się rozjeżdżać” serwując nam
„poszatkowane”, nieudolnie zmontowane ustępy, w których
najpierw zobaczymy, jak Carol próbuje wymusić na mężu wyprowadzkę
w przekonaniu, że dom jest nawiedzony, a zaraz potem, po nagłym
przeskoku akcji zrozumie, że ją poniosło i z kolei naskoczy na
Bena za to, że upiera się, iż widział w ich sypialni jakąś
kobiecą postać (co ciekawe bardzo przywiązaną do bujanego
krzesła). Niedługo potem zaś scenarzysta zacznie sygnalizować
widzom, że z „głową rodziny” dzieje się coś złego, że
najprawdopodobniej został opętany, co jest kolejnym elementem,
który z miejsca nasunął mi na myśl „Horror Amityville”. Żeby
tego było mało pod koniec twórcy skomplikują również relację
Bena ze znajomym, który sprzedał mu dom, tak jakby czuli, że
wcześniejsze akcenty obyczajowe były na tyle mało zajmujące, że
raczej wątpliwe, aby zaintrygowały odbiorców. Jeśli tak to z
mojego punktu widzenia mieli dobre przeczucie, bo relacje
czteroosobowej rodziny przedstawiono w tak chaotyczny i mało
emocjonujący sposób, że z utęsknieniem wyczekiwałam finału.
Inna sprawa, że próba ożywienia warstwy obyczajowej kolejnym mało
zajmującym wątkiem nie uratowała nudnawej całości, a wręcz
nawet wbiła przysłowiowy gwóźdź do trumny. Za to końcowy twist
uważam za całkiem pomysłowy, więc można powiedzieć, że nie
licząc dwóch wstawek w środkowej części seansu (wymiotów i
ranienia swojej ręki) nie wkurzyły mnie jedynie prolog i epilog, co
wcale nie oznacza, że byłam nimi zachwycona.
Moim
zdaniem poziomem „Bind” jest bardzo zbliżony do innego
tegorocznego niskobudżetowego straszaka pt. „Amityville Terror”.
Innymi słowy potrzeba naprawdę sporo samozaparcia, żeby wytrwać
do napisów końcowych, bo niemalże każdy element tego tworu
przedstawiono bez poszanowania reguł, jakimi rządzi się gatunek.
Bez krztyny mrocznego, złowieszczego klimatu oraz bez zachowania
choćby minimalnego stopnia wiarygodności. Nie potrafię wskazać
ewentualnej grupy docelowej tego tworu, dlatego wstrzymam się od
rekomendacji „Bind” komukolwiek, nawet oddanym miłośnikom ghost
stories.
Masakra. Gra aktorska i muzyka to dno, w ogóle nie jest to zgrane. Motyw tej kobiety sprzed lat fajny, ale niewykorzystany w pełni. Sceny: seksu i tego śmiechu na krześle wołają o pomstę do nieba. No i ta końcówka. Naprawdę kiepścizna.
OdpowiedzUsuńBeznadziejny to za mało powiedziane. Dawno tak słabego filmu nie widziałam. W ogóle nie straszne, fabuła bezsensowna. Zaczęty I porzucony motyw kobiety sprzed lat ciekawy ale w ogóle nie rozwinięty. W ogóle o co chodziło? Strata czasu zdecydowanie.
OdpowiedzUsuńSzukałam ostatnio czegoś z motywem domu. Fajnie, że trafiłam na tę recenzję. :)
OdpowiedzUsuń