niedziela, 11 września 2016

„Medium” (2004)


Prawniczka, Emily Parker, poznaje fotografa Billy’ego Hytnera. Po miesiącu ich znajomości mężczyzna wręcza kobiecie kupiony w antykwariacie pierścionek zaręczynowy. Krótko potem Emily zaczyna prześladować duch młodej kobiety. Prawniczka dowiaduje się, że to zaginiona w 1969 roku Marie Salinger, i że pierścionek, który dostała od Billy’ego niegdyś należał do niej. Emily podejrzewa, że duch zamordowanej kobiety zdołał nawiązać z nią kontakt, dzięki jej niezwykłym zdolnościom, które po raz pierwszy ujawniły się gdy miała osiemnaście lat, po śmierci jej rodziców. Wówczas Emily również świadkowała nadprzyrodzonym zjawiskom, ale pobyt w zakładzie psychiatrycznym i długoletnie leczenie farmakologiczne uśpiły jej zdolności, które teraz powróciły. Pomimo sprzeciwów narzeczonego Emily postanawia rozwiązać zagadkę śmierci Marie Salinger, wierząc, że tylko w taki sposób zapewni spokój jej duszy.

Film „Medium” (w Polsce znany również pod tytułem „Głos zza grobu”) to telewizyjna ghost story posiadająca w sobie zarówno cechy horroru, jak i thrillera. Za reżyserię odpowiadał Stephen Kay, późniejszy twórca między innymi „Boogeymana”, a scenariusz był wspólnym dziełem Marka Krugera, Nancy Fichman i Jennifer Hoppe. W roli głównej wystąpiła Anne Heche, która była również producentką filmu. Pomimo dwóch nominacji do Saturna „Medium” jest jednym z mniej znanych obrazów, również w Stanach Zjednoczonych – nie cieszy się dużym zainteresowaniem opinii publicznej, co jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że został nakręcony na potrzeby telewizji nie jest szczególnie zaskakujące.

Scenariusz „Medium” bazuje na popularnym w kinie grozy motywie ducha szukającego pomocy u osoby żyjącej. W tym przypadku prawniczki, Emily Parker, posiadającej zdolność nawiązywania kontaktu ze zmarłymi, którą aż do tej chwili nieświadomie tłumiła za pomocą leków. W ogólnym zarysie wątek bardzo zbliżony do tematu przewodniego „Dotyku przeznaczenia” Sama Raimiego, acz odbiegający od niego w szczegółach. Emily Parker (zadowalająco wykreowana przez Anne Heche) nie potrafi przepowiadać przyszłości, jak Annie Wilson i nie angażuje się w aktualnie toczące się śledztwo w związku z zaginięciem młodej kobiety. Zaczyna interesować się starą sprawą morderstwa dziewczyny, po której odnaleziono jedynie palec i pierścionek zaręczynowy. Ten sam, który Emily otrzymała od niedawno poznanego fotografa, Billy’ego Hytnera. Duch zmarłej Marie Salinger, jak wszystko na to wskazuje pragnie, żeby prawniczka rozwiązała zagadkę jej śmierci. Jeśli tego dokona to zapewni spokój jej duszy i przestanie być nawiedzana przez jej widmową postać. Koncepcja nie należy więc do odkrywczych, właściwie to scenarzyści chwytają się ogranych wątków i twardo przy nich trwają, ale owa prostota ma w sobie pewien urok. Widz dostaje nieskomplikowaną opowieść, przy której może odprężyć się po ciężkim dniu, bez obawy, że uraczy się go wydumaną historyjką z mnóstwem naciąganych rozwiązań fabularnych. Dostajemy spójną kompozycję, składającą się ze znanych, acz odpowiednio rozbudowanych wątków, które czerpią zarówno ze stylistyki thrillera, jak i horroru. Amatorskie śledztwo Emily Parker, wspieranej przez swoją asystentkę Jeanie (w tej roli niezastąpiona Eva Longoria, której udział, ku mojemu ubolewaniu, mocno zmarginalizowano), czyli wątek silnie egzystujący w ramach filmowego dreszczowca, pozbawiono większych niespodzianek. Nie znajdziemy tutaj porażających zwrotów akcji, czy miażdżącego napięcia – odrobinę domyślni widzowie nie powinni nawet mieć trudności z przedwczesnym rozszyfrowaniem tożsamości sprawcy zbrodni z 1969 roku – ale te braki, o dziwo, nie przeszkadzały mi w pełnym zaangażowaniu się w całą intrygę. Dużą zasługę miały w tym wstawki charakterystyczne dla filmowego horroru. Sekwencje bazujące na manifestacjach bladolicej, przemoczonej młodej kobiety z krwawiącą raną na głowie (brawa za minimalistyczną, a co za tym idzie wiarygodną charakteryzację) podano w sposób, który z całą pewnością nie zadowoli wielbicieli współczesnych horrorów głównego nurtu. W „Medium” pojawia się długi ustęp, w którym Stephen Kay, być może wzorem starszych ghost stories, bardzo dużo uwagi poświęcił budowaniu klimatu niezdefiniowanego zagrożenia, poprzedzającego manifestację kobiecej zjawy. Główna bohaterka budzi się w środku nocy i znajduje na podłodze mokre ślady, po czym rozpoczyna wędrówkę po mrocznych pomieszczeniach. Długą wędrówkę, w trakcie której twórcy filmu z rzadko spotykaną cierpliwością budują atmosferę niebezpieczeństwa, za pośrednictwem najazdów kamer na nieśpieszny spacer Emily. Sfinalizowanie tego popisu konsekwentnego stopniowania klimatu zapewne zawiedzie sympatyków jump scenek, gdyż „uderzenie dźwiękowe”, które w takich wypadkach pełni rolę straszaka wespół z nagła wskakującym w kadr szkaradnym obliczem ducha, pojawia się tuż po pokazaniu twarzy osoby zmarłej. Tak jakby zamiarem Kaya nie było podrywanie widza z fotela za sprawą tak prymitywnych chwytów, jak jump scenki, tak jakby pragnął nakręcić ghost story w klasycznym stylu, w duchu starszych obrazów, które starały się zaniepokoić odbiorcę ustępami poprzedzającymi manifestacje zjawy, a nie niespodziewanymi „uderzeniami dźwiękowymi i wizualnymi”. Widać to również w innych sekwencjach z udziałem ducha zamordowanej Marie Salinger – kiedy pojawia się na zatłoczonej ulicy, z zamiarem doprowadzenia Emily do jakiegoś miejsca, gdy wyrasta nagle na siedzeniu pasażera w jej samochodzie, czy pojawia się obok drzewa podczas przebieżki prawniczki. Również wtedy twórcy nie akcentują jej obecności głośnymi dźwiękami i szybkim montażem tylko decydują się na powolne najazdy kamery na jej postać, które nijak nie są w stanie przyczynić się do poderwania widza z fotela. Z czego byłam ogromnie zadowolona, bo nieczęsto mam okazję obejrzeć jakąś powstałą w XXI wieku ghost story, która nie uznawałaby za konieczne posiłkowanie się prymitywnymi jump scenkami, która więcej wagi przykładałaby do budowania klimatu, aniżeli najprostszych form nie tyle straszenia, co zaskakiwania odbiorców.

Klimat towarzyszący ustępom nawiązującym do estetyki horroru dosłownie deklasuje sposób budowania napięcia w sekwencjach zasadzających się na śledztwie głównej bohaterki, śladami sprawcy zbrodni sprzed lat i oczywiście w poszukiwaniu ciała Marie Salinger. Twórcy nie rozwinęli tego wątku w sposób, który sprzyjałby budowaniu pożądanego napięcia emocjonalnego – ilekroć Emily została skierowana przez ducha na jakiś nowy trop, czym prędzej ruszała we wskazanym kierunku, a twórcy nie uznali nawet za stosowne dokładnie sportretować nam jej pełnych obaw podróży, niezwłocznie przeskakując w miejsca docelowe. To nie sprzyjało podsycaniu intrygi żywszymi emocjami, zwłaszcza, że szybko domyśliłam się kto jest winny zbrodni z 1969 roku, więc sekwencje z udziałem głównego podejrzanego, narzeczonego zmarłej, nie elektryzowały mnie w takim stopniu, w jakim zapewne chcieliby tego twórcy. Jednak pomimo niedostatków w sferze emocjonalnej dochodzenie Emily Parker zainteresowało mnie warstwą tekstową. Szczególnie udany okazał się pomysł na „przeklęty przedmiot”, a ściślej pierścionek zaręczynowy niegdyś należący do Marie Salinger, który teraz należy do Emily, i który umożliwia zmarłej kontakt z medium. W zamyśle nic szczególnie innowacyjnego, nawet wziąwszy pod uwagę złowieszczy moment, w którym Emily uświadamia sobie, że gdzieś go zapodziała, a rano odkrywa, że pierścionek jakimś sposobem znalazł się na jej palcu, ale w pierwszych partiach „Medium” Kay całkiem zgrabnie buduje wokół tego przedmiotu aurę tajemniczości. Najpierw za sprawą zagadkowej reakcji asystentki głównej bohaterki na owy pierścionek, a później za pośrednictwem najbardziej pomysłowej sekwencji mającej miejsce w antykwariacie, w którym Billy nabył ten przedmiot, której finał nawet mnie zaskoczył i wprowadził swoiste dyskomfortowe poczucie zakłócenia znanej, "namacalnej" rzeczywistości.

„Medium” nie jest obrazem, który mógłby sprostać oczekiwaniom koneserów nowatorskich thrillerów i horrorów, czy też poszukiwaczy mocnych, zapadających w pamięć form straszenia. Zapewne nie spodoba się również fanom drogich efektów specjalnych, czy miłośnikom zawrotnych akcji, pełnych nieoczekiwanych rozwiązań fabularnych. Ale entuzjaści stonowanych obrazów i nieskomplikowanych, sztampowych historii o duchach mogą odnaleźć się w propozycji Stephena Kaya. Nie jest to żadne arcydzieło kina grozy, nie jest to produkcja, która mogłaby na dłużej osiąść w pamięci widzów, ale istnieje szansa, że przy odpowiednim nastawieniu co poniektórym odbiorcom seans upłynie w tak dobrym nastroju, jak miało to miejsce w moim przypadku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz