sobota, 3 września 2016

„Carnage Park” (2016)


California, rok 1978. Zaprzyjaźnieni przestępcy, Scorpion Joe i Lenny, napadają na bank, kradnąc pieniądze i porywając klientkę Vivian Fontaine. Lenny zostaje ranny, na skutek czego umiera podczas ucieczki przez pustynne tereny. Joe przymusza Vivian do pomocy w ukryciu zwłok jego przyjaciela. Niedługo potem zostają zaatakowani przez uzbrojonego weterana wojennego, Wyatta Mossa, zamieszkującego te okolice. Kobiecie udaje się uciec w głąb jałowego terenu, gdzie odnajduje okaleczone ciała innych ofiar szaleńca. Tymczasem Moss podąża jej śladami.

Reżyser i scenarzysta Mickey Keating debiutował w 2011 roku niespełna godzinnym horrorem pt. „Ultra Violence”, a dwa lata później nakręcił swój pierwszy pełnometrażowy film zatytułowany „Ritual”. W ostatnim okresie (2015, 2016) uraczył widzów aż trzema obrazami, „Pod”, „Darling” i „Carnage Park”, poza tym na ten rok planując premierę kolejnego swojego filmu zatytułowanego „Psychopaths”. Krótko mówiąc Keating nie próżnuje, najwyraźniej starając się jak najszybciej stać się rozpoznawalnym twórcą kina grozy z pokaźną filmografią. Jego najnowsze dokonanie, „Carnage Park”, jak zdążyło już zauważyć wielu widzów, miało być ukłonem w stronę między innymi twórczości Quentina Tarantino, Sama Peckinpaha, Petera Watkinsa, Roba Zombie, Wesa Cravena i Tobe’a Hoopera, mieszającym stylistykę horroru z celowo przejaskrawionym kinem akcji.

Miałam nadzieję, że „Carnage Park” będzie czymś na kształt znakomitych grindhouse’ów Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza, zatytułowanych kolejno „Death Proof” i „Planet Terror”, albo przynajmniej zbliży się do poziomu „Piekielnej zemsty” i „Everly” - zamierzenie bzdurnych akcyjek, w których swego czasu się rozsmakowałam. Okazało się jednak, że przynajmniej z mojego punktu widzenia Mickey Keating póki co nie dysponuje takim wyczuciem estetyki i konwencji, jak twórcy wyżej wymienionych obrazów. Po części, bo choć warstwa tekstowa „Carnage Park” w moim odczuciu odznaczała się dużą topornością to już oprawa wizualna wprawiła mnie w iście nostalgiczny nastrój. We wszystkich zdjęciach dominują wyblakłe pomarańcze i żółcie, co w połączeniu z miejscem akcji i palącymi promieniami słonecznymi przywodzi na myśl „Wzgórza mają oczy” i „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, ale chyba w odrobinkę większym stopniu ich remake’i, bo twórcom „Carnage Park” nie udało się natchnąć zdjęć takim wyrazistym brudem, jak miało to miejsce w przypadku wspomnianych znanych dzieł Cravena i Hoopera. Jednakże pomimo tego niedostatku warstwa wizualna i tak nasuwa skojarzenia z rąbankami z lat 70-tych i 80-tych – operatorzy i oświetleniowcy zdołali w tym aspekcie przywołać ducha horrorów z tamtych lat, co było pożądane również dlatego, że akcję osadzono w 1978 roku. Jednak Keating zauważalnie nie dążył do całościowego upodobnienia swojej produkcji do starych rąbanek, rezygnując z obecnych choćby w grindhouse’ach Tarantino i Rodrigueza celowych „usterek taśmy”, przywodzących na myśl erę VHS-ów i wykorzystując nowoczesny montaż. Wyglądało to tak, jakby w „Carnage Park” zderzyły się dwie epoki i wyłączając drażniące moje uszy, jazgotliwe utwory muzyczne efekt odznaczał się dużym smakiem. Poza wspomnianymi atrakcjami technicznymi na uwagę zasługują również zakłócenia w chronologii, zwłaszcza moment mający miejsce tuż po zaatakowaniu przez Vivian jej prześladowcy, kiedy to twórcy raczą nas kompilacją płynnie przenikających się krótkich sekwencji następujących po sobie bez zachowania ciągłości czasowej, której akompaniuje jedyny utwór, jaki „wpadł mi w ucho”. Jak przystało na sensacyjną rąbankę, którą przecież „Carnage Park” miał być nie zabrakło scen mordów, przy czym ten aspekt zauważalnie miał być ukłonem w stronę przejaskrawionych filmów akcji, a nie slasherów, czy survivali z minionego wieku. Tak więc krew leje się aż za obficie, a jej barwa pozostawia wiele do życzenia, co paradoksalnie ma swój urok, zwłaszcza gdy twórcy odchodzą na chwilę od ran postrzałowych na rzecz większej dosadności, typu miażdżenie ręki trupa, czy wyciąganie stopy z wnyków.

Powyższe peany zapewne dają do zrozumienia, że byłam wprost zachwycona najnowszym dokonaniem Mickey’a Keatinga. Warstwa wizualna rzeczywiście sprostała moim wymaganiom, ale niestety nie była w stanie zrekompensować miałkiego scenariusza i topornej narracji. To drugie polegało na moim zdaniem zbyt szybkim przejściu do właściwej akcji, a właściwie to rezygnacji ze statecznego wstępu, który pozwoliłby mi dobrze zapoznać się z bohaterami. Widzowie już na początku zostają wrzuceni w sam środek akcji – krótkie retrospekcje, co prawda przybliżają nam wydarzenia, które zawiodły bohaterów filmu na pustynię z mnogością jałowych wzgórz, ale uniemożliwiają szczegółowe zapoznanie się z ich osobowościami, co jest szczególnie bolesne w przypadku domniemanej final girl, Vivian Fontaine (irytująco manierycznie wykreowanej przez Ashley Bell, co mogło być również celowym zagraniem). Przez to, że zostałam od razu wrzucona w wir dynamicznej akcji, bez stosownego wstępu warstwa tekstowa z czasem mi spowszedniała i zamiast podnosić emocje tylko je obniżała. Survivalowy schemat próbującej ujść z życiem kobiety na nieprzyjaznym, pustynnym terenie, doprawiony akcentami komediowymi (które mnie ani razu nie rozbawiły), strzelankami i krwawymi ustępami był właściwie wyjałowiony z aury zagrożenia, której przecież oczekuje się po rąbance umiejscowionej w tak wiele obiecującej scenerii. Nawet postać oprawcy, oszalałego weterana wojennego wściekłego na Amerykanów za brak szacunku dla ludzi, którzy przelewali krew za ten kraj nie odznaczała się niczym szczególnym. No może poza maską, którą Keating mógł zapożyczyć z „Mojej krwawej walentynki” George’a Mihalki, zresztą tak samo jak miejsce, w którym rozegrała się ostatnia partia „Carnage Park”. Podczas, której przymykałam już oczy, na co w sumie mogłam sobie pozwolić bez ryzyka przegapienia czegoś ważnego, bo czyniłam to głównie podczas częstych i długich całkowitych zaciemnień ekranu. Summa summarum fabuła ogromnie mnie rozczarowała, zarówno przez brak jakichś ciekawych wątków, jak i przez „liniowe emocje”, tj. rezygnację z powolnego budowania klimatu grozy i napięcia oraz zmierzania do jakichś mocnych kulminacji na rzecz właściwie nieustającej akcji.

Gdzie się podziały tamte rąbanki?- taka parafraza znanego utworu nasunęła mi się w trakcie oglądania „Carnage Park”, filmu który warstwą wizualną obiecywał powrót do korzeni krwawych horrorów, ale szybko przekształcił się on (przynajmniej dla mnie) w nudnawy spektakl pozbawiony „żonglowania emocjami”. Być może oddani wielbiciele celowo przejaskrawionych, zamierzenie bzdurnych filmów akcji będą bardziej łaskawi dla „Carnage Park”. Jak też mam dużo sympatii dla tego typu produkcji, ale w innym, bardziej wprawnym wydaniu. Scenariusz Mickey’a Keatinga mnie nie przekonał, ale to oczywiście nie znaczy, że fabuła nie znajdzie swoich zwolenników.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz