piątek, 27 stycznia 2017

„The Rezort” (2015)

Pandemia i wojna z ofiarami zarazy, żywymi trupami, które przyniosły dwa miliardy ofiar niedawno dobiegły końca. Ludzkości udaje się wyjść zwycięsko z tej próby, ale Ziemia nie zostaje całkowicie oczyszczona z agresywnych zombie. Ci którzy przetrwali wojnę zostają umieszczeni na wyspie Rezort, na której organizuje się odpłatne polowania. Śmiałkowie mogą w kontrolowanych warunkach zabijać nieumarłych i zrelaksować się w ośrodku wypoczynkowym. Borykająca się ze wspomnieniami tragicznej śmierci ojca, Melanie, ma nadzieję, że pobyt na wyspie w towarzystwie ukochanego Lewisa, pomoże jej odzyskać równowagę wewnętrzną. Jednak gdy wraz z pozostałymi członkami najnowszej grupy zostają wysłani w głąb wyspy w system wkrada się błąd, co skutkuje uwolnieniem żywych trupów, które szybko opanowują teren. Melanie i jej towarzysze nie tylko będą musieli stanąć do walki z mięsożernymi nieumarłymi, ale również znaleźć sposób na szybkie wydostanie się z wyspy, która ze względów bezpieczeństwa za parę godzin zostanie zniszczona.

Wydawać by się mogło, że po zombie movie produkcji brytyjsko-hiszpańsko-belgijskiej można spodziewać się czegoś nieco odstającego od tego, do czego przyzwyczaili nas Amerykanie. A przynajmniej ja miałam nadzieję, że „The Rezort” (znany też pod tytułem „Generación Z”) w reżyserii Steve'a Barkera (który do tej pory miał na swoim koncie dwie pełnometrażowe produkcje, „Eksperyment SS” i jego sequel) będzie taką w miarę przyjemną odskocznią od amerykańskiego spojrzenia na ten nurt kina grozy (tego najbardziej rozpowszechnianego). Ale najwidoczniej scenarzysta Paul Gerstenberger uznał, że schematyczny rozwój akcji przysłuży się produkcji, a reżyser doszedł do wniosku, że fani tego typu obrazów oczekują przede wszystkim dynamicznej narracji, wyjałowionej z klimatu grozy, ale za to tchnącej atmosferą rodem z filmów akcji. A szkoda, bo pomysł wyjściowy obiecywał widowisko w nieporównanie bardziej klimatycznym wydaniu.

Malownicza wyspa, na której czai się jakieś zagrożenie to zdecydowanie jedna z najbardziej atrakcyjnych scenerii dla filmowego horroru. Wybór takiego miejsca akcji gwarantuje twórcom wprowadzenie aury wyalienowania i swoistego pozostawania protagonistów w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, z której nie sposób szybko się wydostać. Istnieją artyści, którym to nie wystarczy, którzy zamiast obarczać całym „atmosferycznym ciężarem” chwytliwe miejsce akcji pilnują, aby zdjęcia emanowały przygniatającą mrocznością, a oprawa dźwiękowa szarpała nerwy widza mocnymi tonami, podkreślającymi tragizm sytuacyjny i odgrywającymi ważną rolę w stopniowaniu napięcia w sekwencjach poprzedzających rychłą manifestację zagrożenia. Steve Barker nie miał takich ambicji – jemu w pełni wystarczyła aura wyobcowania i zaszczucia wprowadzona poprzez wykorzystanie minimalnych środków tj. wspomnianego miejsca akcji i żywych trupów, które nieoczekiwanie uwalniają się spod kontroli ludzi. W dodatku w bardzo delikatnym wydaniu, bo w końcu ze zdjęć nieustannie przebija plastik, czyli istne przekleństwo niezliczonych reprezentantów współczesnego kina grozy. Pomimo tych utrudnień natury realizacyjnej sceny zawiązujące akcję „The Rezort” dają nadzieję na historię nieco odstającą od wyświechtanego schematu zombie movies, uderzającą w rzadziej spotykany przekaz, choć jestem daleka od nazywania tego nowatorskim. Paul Gerstenberger już na początku swojego scenariusza daje odbiorcom do zrozumienia, że w „The Rezort” to rasa ludzka zasłużyła sobie na miano potworów. Nie mięsożerne żywe trupy, odizolowane od społeczeństwa poprzez umieszczenie ich na niewielkiej wyspie. Niejaka Valerie Wilton dostrzegła w tym sposób na biznes – świadoma traumy, jaką przeżyli członkowie jej gatunku, kobieta doszła do wniosku, że wielu z nich chętnie zapłaci za możliwość strzelania do osobników, którzy zgotowali im ten koszmar. Wraz z zatrudnionymi pracownikami przystosowała wyspę Rezort do potrzeb owych śmiałków, gwarantując im w pełni skomputeryzowany system bezpieczeństwa i ekskluzywny ośrodek wypoczynkowy. Spotkałam się z opiniami forsującymi pogląd, że „The Rezort” to taki „Park Jurajski” w zombiastycznej odsłonie, w recenzjach często przewija się zwrot „zombie safari” i w pewnym stopniu rzeczywiście z czymś takim mamy tu do czynienia – w myśliwskich nie turystycznych realiach. W świecie stworzonym przez twórców „The Rezort” ludzkość zatraciła proporcje. Po wyniszczającej wojnie z żywymi trupami wielu przedstawicieli naszej rasy zapomniała o wartościach, które powinny przyświecać osobnikom, którzy uważają się za tych dobrych. Po zażegnaniu kryzysu wielu z nich oddało się niemoralnej rozrywce organizowanej na wyspie pełnej rozkładających się żywych trupów, które prezentują się tak samo plastikowo, jak i cała praca operatorów oraz oświetleniowców. Jedni, jak na przykład główna bohaterka Melanie (zadowalająco wykreowana przez Jessicę De Gouw, choć bez zapadających w pamięć rewelacji), decydują się na polowanie w nadziei, że dzięki temu pozbędą się traumy, wywołanej koszmarami niedawnej wojny z nieumarłymi. Inni pragną zemsty, a jeszcze inni dobrej zabawy, bo przecież nic nie dostarcza takiej uciechy, jak strzelanie do ruchomych celów... „The Rezort” nie poprzestaje na półśrodkach, twórcy nie pozostawiają widzom pola do namysłu, do własnej interpretacji prezentowanych wydarzeń, do samodzielnego wyłapywania przesłań. Wręcz przeciwnie: jak przystało na efekciarski, niewymagający myślenia twór wtłaczają w usta protagonistów kwestie, które nie pozostawiają absolutnie żadnej wątpliwości co do tego, kto zasługuje na większe potępienie widzów. Żeby tego było mało dają nam one do zrozumienia, w jakim kierunku zmierza niniejszy proceder, a nawet pozwalają bez jakiegokolwiek wysiłku rozszyfrować dwie zagadki zawarte w scenariuszu. I to już w trakcie wstępnych scen.

Po obiecującym początku (choć bez przesady) przychodzi pora na właściwą akcję „The Rezort”, czyli utrzymaną w survivalowej konwencji przeprawę przez wyspę pełną łaknących ludzkiego mięsa, bezrozumnych istot i niebywale nudnych strzelanek. Lwia część akcji rozgrywa się za dnia, dzięki czemu możemy skupić się na malowniczych widoczkach rozpościerających się za plecami bohaterów, którzy akurat ścierają się z hordą zombie. A przynajmniej mnie to uradowało, bo mam wątpliwości, czy udałoby mi się wytrwać do końca seansu, gdybym była zmuszona przyglądać się tym wszystkim pojedynkom i strzelaninom, gdybym nie miała możliwości zawieszania oka na czymś mniej usypiającym. Senności oczywiście nie udało mi się tak do końca odpędzić, bo jednak byłabym bardziej kontenta, gdyby zdjęcia choćby odrobinę przybrudzono (pastelowe barwy uważam za zgoła mniej atrakcyjne od przygniatających szarości), ale jak to mówią „na bezrybiu i rak ryba”, więc starałam się zadowolić tym, co dostałam. Do fabuły nawet nie próbowałam się przekonać, bo stosunkowo szybko uświadomiłam sobie, że Steve Barker nakręcił film nijak nieprzystający do mojego gustu filmowego. Miałką akcyjkę pełną szybko zmontowanych ujęć eliminacji tak żywych trupów, jak i niezarażonych osobników (którzy nagle przestali być myśliwymi, a stali się zwierzyną), podczas których nie sposób dokładnie przyjrzeć się odniesionym obrażeniom, a co za tym idzie docenić wkładu twórców krwawych efektów specjalnych. Zamiast długich zbliżeń na odstręczające dodatki wizualne dostajemy wydawać by się mogło niekończącą się serię pościgów i strzelanek, urozmaiconą właściwie dwoma zwrotami akcji, których charakter nawet najmniej domyślny widz powinien rozszyfrować dużo wcześniej. Niemniej jeden z tych motywów zasługuje na pochwałę, nawet biorąc pod uwagę jego mocno przewidywalny wymiar, bo nie dość że odnosi się do aktualnego problemu społecznego to w dodatku czyni to w całkiem błyskotliwy sposób. Na wyznanie kolegi, że nie ujdzie im to na sucho, Melanie ze smutkiem stwierdza, że już uszło, bo tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Ta konstatacja w moim pojęciu stanowi trafne podsumowanie zapatrywań niezliczonych przedstawicieli tak zwanego cywilizowanego świata na jeden z problemów, z którym obecnie się borykają. Pytanie tylko, czy owe przekonania doprowadzą ludzkość do punktu, w którym znaleźli się bohaterowie „The Rezort”, tj. całkowitego wyparcia się humanizmu z potrzeby zysku i/lub zażegnania kryzysu? Zdaniem twórców „The Rezort” istnieje dużo prawdopodobieństwo, że tak będzie, z czym zresztą nie mogę się nie zgodzić.

Miejsce akcji i przesłanie to w sumie jedyne elementy „The Rezort”, na które udało mi się spojrzeć „łaskawszym okiem”. Ale to niestety za mało, abym mogła dopisać tę produkcję przynajmniej do grona przeciętniaków. Wynudziłam się niemiłosiernie, ale pewnie dlatego, że dynamiczna akcja, zasadzająca się na długich pościgach i strzelaninach nie jest tym, czego oczekuję od kina grozy. Po współczesnym zombie movies pewnie powinnam się tego spodziewać, ale przyznam się, że w swojej naiwności miałam nadzieję, że Steve Barker odetnie się od tego efekciarskiego sznytu, którym raczy nas tylu współczesnych twórców owego nurtu horroru. Zdążyłam się już bowiem nauczyć, że filmy o żywych trupach powstałe poza Stanami Zjednoczonymi częściej od tychże odstępują od wyświechtanych, nużących mnie zagrywek, zwłaszcza na płaszczyźnie technicznej. Ale jak się okazało, ku mojemu ubolewaniu, projekt Barkera do tego grona się nie wpisuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz