sobota, 12 sierpnia 2017

„Pierwsza potęga” (1990)

W Los Angeles grasuje seryjny morderca, któremu nadano przydomek Pentagramowy Zabójca, od jego zamiłowania do wycinania pentagramów na ciałach swoich ofiar. Dzięki pomocy anonimowej informatorki, detektywowi z wydziału zabójstw Russellowi Loganowi udaje się go schwytać. Parający się okultyzmem sprawca kilku brutalnych mordów, Patrick Channing, zostaje skazany na śmierć w komorze gazowej. Po egzekucji Logan miewa halucynacje i sporadycznie słyszy głos straconego zbrodniarza, a na domiar złego zostaje odnalezione ciało policjantki, którą ktoś potraktował w taki sam sposób, jak czynił to Patrick Channing. Niedawna informatorka Russella, którą okazuje się być jasnowidząca psychiatra Tess Seaton, próbuje przekonać go, że Pentagramowy Zabójca powrócił. Logan początkowo jest sceptycznie nastawiony do jej słów, ale wydarzenia w centrum których wkrótce się znajdzie uświadomią mu, że dusza Patricka Channinga wchodzi w ciała wybranych przez niego osób i zawłaszcza je, tym samym dając możliwość seryjnemu mordercy na kontynuowanie jego krwawego procederu. Russell i Tess będą musieli znaleźć sposób na zgładzenie Pentagramowego Zabójcy.

Zrealizowany za dziesięć milionów dolarów horror okultystyczny, „Pierwsza potęga”, został wyreżyserowany przez osobę niemającą żadnego doświadczenia w pełnym metrażu, Roberta Resnikoffa. W 1988 roku nakręcił on krótkometrażówkę pt. „The Jogger”, następnie reżyserując na podstawie swojego własnego scenariusza „Pierwszą potęgę”, po której nie stworzył już nic. Krytycy tę ostatnią przyjęli bardzo chłodno, ale to wcale nie przeszkodziło produkcji „zarobić na siebie” - film spotkał się z na tyle dużym zainteresowaniem opinii publicznej, żeby przynieść twórcom zadowalający dochód. W Polsce film był swego czasu dystrybuowany na VHS-ach. Nie wiem, jak sprawa przedstawiała się wówczas, ale obecnie „Pierwsza potęga” nie cieszy się dużym zainteresowaniem Polaków – w Stanach Zjednoczonych wygląda to lepiej, ale i tak trudno mi oprzeć się wrażeniu, że pełnometrażowy debiut Roberta Resnikoffa powoli osuwa się w kompletne zapomnienie.

Czytając skrótowy opis fabuły „Pierwszej potęgi” co poniektórzy mogą mieć wrażenie deja vu. „Shocker” Wesa Cravena i „W sieci zła” Gregory'ego Hoblita, horrory dużo bardziej znane od „Pierwszej potęgi”, koncentrowały się na zbliżonej tematyce, ale jeśli miałabym wyłonić z tej trójcy swojego faworyta to bez wahania wskazałabym obraz Roberta Resnikoffa. Wszystkie wskazane obrazy traktują o mordercy skazanym na śmierć, który po egzekucji powraca jako byt zdolny do zawłaszczania ciał wybranych osób, ale jak na moje oko to właśnie twórcy najmniej docenianego z nich stworzyli najlepszą oprawą audiowizualną. Natchnęli całość najgęściejszym klimatem grozy i poprowadzili fabułę w najatrakcyjniejszy dla mnie osobiście sposób. Scenariusz „Pierwszej potęgi” jest bardziej płynny niż w przypadku wcześniejszego „Shockera”, mniej pokombinowany i lepiej rozkładający środki ciężkości. Ponadto odnajdziemy w nim więcej wizualnych atrakcji niż w powstałym kilka lat później obrazie Gregory'ego Hoblita, więcej dodatków stricte horrorowych i zdecydowanie mniej rozwleczone wątki. Jeśli chodzi o to ostatnie to oczywiście nie rozciąga się to na całość „W sieci zła”, a i niektóre ze spowolnionych sekwencji są dostarczycielem niemałego napięcia, ale ilekroć ten film oglądam i tak nie mogę oprzeć się przeświadczeniu, że zaprezentowana historia tylko zyskałaby na okrojeniu niektórych (innych) scen. Robert Resnikoff w swojej „Pierwszej potędze” nie posuwał niczego do ekstremum, nie brutalizował swojej opowieści tak dalece, żeby można wyrobić w sobie przekonanie, że dążył do maksymalnego zniesmaczenia widza. Myślę, że przede wszystkim pragnął zelektryzować go oblepiającym dosłownie każdy kadr klimatem grozy i ciągiem trzymających w napięciu wydarzeń. Odpowiadający za zdjęcia Theo van de Sande postawił na „przybrudzoną nadnaturalność” - z oprawy wizualnej tchnie aura jakiegoś zepsucia zmiksowana z potężnym zwiastunem paranormalnego zagrożenia, którą należycie potęguje nastrojowa ścieżka dźwiękowa Stewarta Copelanda. Rzeczona nadnaturalność nie zasadza się na konwencji ghost story - „Pierwszej potędze” bliżej do horroru satanistycznego, ponieważ jak się okazuje antybohater, seryjny morderca Patrick Channing, za życia parał się okultyzmem, dzięki któremu w domyśle zawiązał pakt z Szatanem. Księcia ciemności nie zobaczymy, ale jego ingerencja w losy tzw. Pentagramowego Zabójcy wydaje się być bezsprzeczna. A więc choć niewidoczny ma swoje miejsce w tej opowieści. Powiedziałabym nawet, że bardzo istotne. W końcu to właśnie współpraca z Lucyferem zaowocowała nadaniem seryjnemu mordercy tytułowej pierwszej potęgi, tj. możliwości zawłaszczania przez jego duszę ciał osób żyjących, czyli swego rodzaju wskrzeszenia, powrotu „na stare śmieci” w nowej, potężniejszej postaci, którą o wiele trudniej jest zabić. O czym przekonuje się policjant, któremu udało się schwytać Patricka Channinga (świetna kreacja Jeffa Kobera), niedługo potem straconego w komorze gazowej. Za wcielającym się w tę pierwszoplanową postać, detektywa Russella Logana, Lou Diamondem Phillipsem, osobiście nie przepadam, dlatego wolałabym wybór jakiegoś innego aktora. Tym bardziej, że tym konkretnym występem nie udało mu się zmienić mojego niechętnego nastawienia do niego – ekspresyjnej amatorki nie pokazał, aż tak źle nie było, ale też niczym konkretnym mnie nie ujął. Lepiej odbierałam kreację partnerującej mu Tracy Griffith, której całkiem niezły warsztat dodatkowo uatrakcyjniała osobowość jej postaci, moim zdaniem dużo ciekawsza od Russella Logana. Diamond wciela się w typowego dla tego rodzaju filmów glinę, który zrobi wszystko, aby dopaść seryjnego mordercę grasującego w Los Angeles, osobę „twardo stąpającą po ziemi”, niewiernego Tomasza, który nie uwierzy dopóki nie zobaczy... Przeciwwagą dla tego konwencjonalnego sceptyka jest Tess Seaton, psychiatra obdarzona zdolnością przewidywania przyszłości i odbierania myśli innych ludzi. Te dwa przeciwstawne bieguny łączą siły w walce z seryjnym mordercą, który powinien nie żyć, podczas której jak można się tego spodziewać niedowiarek stopniowo pozbędzie się swojego sceptycznego nastawienia do zjawisk nadprzyrodzonych.

Twórcy „Pierwszej potęgi” nie szafują ujęciami gore. Krwawych scen nie ma wiele, a jak już się pojawiają to nic nie wskazuje na dążenie filmowców do wywołania w widzach skrajnego niesmaku. Myślę, że te dodatki miały pełnić rolę straszaka, a nie szokera – wprawiać widza w trwożliwy nastrój napędzany przekonaniem, że sytuacja ze sceny na scenę coraz bardziej się pogarsza, że całe miasto (a pierwszoplanowy duet pozytywnych bohaterów w szczególności) coraz ciaśniej oplata widmo bolesnej śmierci. W przypadku Russella Logana poprzedzonej swoistymi gierkami jego przeciwnika, które twórcy wizualizują z satysfakcjonującym wyczuciem gatunku, z dbałością o odpowiednio mroczną atmosferę, z której emanuje niemała dawka czystego napięcia. Po swojej śmierci Patrick Channing przypuszcza atak na prowadzącego jego sprawę detektywa Russella Logana, najpierw ograniczając się jedynie do dręczenia go halucynacjami i a la omamami słuchowymi. Z tychże zdecydowanie najlepiej prezentuje się sekwencja z zakrwawionym pomieszczeniem w domu Logana, niemalże przygniatająca upiorną atmosferą, tajemniczą i zarazem odrobinę makabryczną. Ale głos mordercy docierający do uszu Logana w kilku kolejnych scenach, nieodbierane przez towarzyszących mu policjantów słowa widmowego mordercy również osnuto należycie zagęszczoną aurą diabolicznego zagrożenia. Ale wracając do umiarkowanie krwawych aspektów „Pierwszej potęgi”, albo raczej podlanych odrobinką substancji imitującej posokę to oprócz wspomnianych zakrwawionych ścian zobaczymy ją w ujęciach portretujących owoce zbrodniczej działalności nieuchwytnego mordercy. Jego modus operandi wymyślny nie jest – ot, podrzyna gardła swoim ofiarom i wycinana na ich klatkach piersiowych pentagram, który stanowi jego podpis, i który zainspirował media do nadania mu przydomka Pentagramowy Zabójca. Widoków okaleczonych zwłok nie ma wiele, ale gdy już się pojawiają operatorzy nie rezygnują ze zbliżeń na odniesione rany, o wiarygodny wygląd których twórcy efektów specjalnych bez wątpienia zadbali. Rzeczone atrakcje wpleciono w scenariusz, który co poniektórym może się wydać nazbyt schematyczny, który przez niejednego widza może być postrzegany, jako taka mocno uproszczona historyjka o podążaniu śladami mordercy, którego dusza po unicestwieniu jego cielesnej powłoki zyskała nadnaturalną zdolność wchodzenia w ciała innych ludzi. No tak, warstwa tekstowa niczym nadzwyczajnym, niczym oryginalnym, ani choćby odrobinę skomplikowanym nas nie obdarowuje. Dostajemy racze standardowy pościg za nadnaturalnym bytem, który z kolei bacznie obserwuje (i co jakiś czas atakuje) osoby dybiące na jego istnienie wśród żywych. Ale Robert Resnikoff wyłuszczył tę schematyczną historyjkę z taką swobodą, z taką starannością rozkładając środki ciężkości, jakby intuicyjnie wyczuwając kiedy należy nieco spowolnić akcję, a kiedy nadać jej pęd, że nawet przez sekundę nie czułam się zmęczona powtarzalnością motywów, a o nudzie to już w ogóle mogłam zapomnieć.

„Pierwsza potęga” Roberta Resnikoffa, nastrojowy horror okultystyczny podejmujący dobrze znaną fanom gatunku problematykę mordercy, którego dusza po śmierci zawłaszcza ciała innych ludzi, moim zdaniem jest stanowczo niedoceniana przez opinię publiczną. Można wręcz powiedzieć, że obecnie chowa się „pod grubą warstwą kurzu”, zwłaszcza w Polsce, gdzie wydaje się być znana jedynie garstce kinomaniaków. Nie twierdzę, że to jakieś arcydzieło, którego miłośnikom horrorów wprost nie wypada nie znać, bo na taką rangę moim zdaniem sobie nie zasłużył, ale uważam, że jakość, którą nam serwuje zasłużyła sobie na coś więcej. Na więcej pozytywnych recenzji i zdecydowanie mniejszy ostracyzm współczesnych widzów. Powinno więcej się o nim mówić z użyciem większej liczby pochlebnych słów, zwłaszcza w kręgu sympatyków klimatycznych, niewyszukanych horrorów okultystycznych, bo na tle tychże w mojej ocenie wypada całkiem nieźle. No właśnie w mojej, całkowicie subiektywnej ocenie, która trzeba to zaznaczyć, wcale nie musi pokrywać się z faktyczną, obiektywną wartością „Pierwszej potęgi”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz