wtorek, 29 sierpnia 2017

„The Monster Project” (2017)

Devon i Jamal kręcą straszne filmiki, które następnie w celach zarobkowych wrzucają do Internetu. Ich najnowszy pomysł polega na stworzeniu programu zatytułowanego „The Monster Project”. Chcą pokazywać w nim osoby żyjące w przekonaniu, że nie są ludźmi. Zamieszczają więc w Sieci ogłoszenie skierowane do takich jednostek z propozycją wzięcia udziału w ich programie i niedługo potem zgłaszają się do nich uważająca się za wampirzycę Shayla, przekonana, że jest opętana przez demona Shiori i Steven utrzymujący, że jest skinwalkerem. Devon angażuje w projekt swoją byłą dziewczynę Murielle i podkochującego się w niej Bryana, aktualnie mieszkającego u Jamala młodego mężczyznę, który stara się uniknąć powrotu do nałogu narkotykowego. Po skompletowaniu ekipy Devon wynajmuje stary, zaniedbany dom nieopodal lasu, do którego zaprasza również Shaylę, Shiori i Stevena. Na noc, podczas której ma mieć miejsce zaćmienie Księżyca. W momencie zaistnienia tego zjawiska sytuacja domorosłych filmowców ulegnie drastycznemu pogorszeniu. Będą musieli walczyć o życie z najprawdziwszymi potworami, polującymi na nich na tym odludnym terenie.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Victora Mathieu, „The Monster Project”, to zrealizowany w technice found footage horror, którego scenariusz opracowali Corbin Billings, Shariya Lynn i właśnie Victor Mathieu. Na podstawie wypowiedzi jednego z bohaterów filmu można wysnuć wniosek, że tytuł tej produkcji w zamyśle twórców miał nasuwać skojarzenia z „The Blair Witch Project”, chociaż mamy tutaj do czynienia z zupełnie inną historią. „Kręconą z ręki” (i z czoła) opowieścią o grupie młodych Amerykanów walczących z potworami w noc zaćmienia Księżyca. I absolutnie nie radzę tutaj nastawiać się na powtórkę z „Martwego zła” Sama Raimiego, bo choć skrótowy opis fabuły „The Monster Project” może co poniektórym przypomnieć ten kultowy tytuł (motyw walki z potworami w zacisznym, zalesionym zakątku) to prawdopodobnie już po kilku minutach seansu wszelka myśl o „Martwym złu” całkowicie wyparuje im z głów.

Powrót, po dłuższej przerwie, do stylistyki found footage był dla mnie zarazem momentem, w którym postanowiłam odpocząć od tego nurtu. Ha, po jednej takowej produkcji znowu wracam do stanu błogiej ignorancji – przez jakiś czas znów będę omijać szerokim łukiem horrory kręcone kamerą / kamerami dzierżoną/ dzierżonymi przez aktorów. Tak więc dziękuję Victorowi Mathieu za przypomnienie mi za co tak nie lubię tej techniki. Powstało oczywiście kilka horrorów z tego podgatunku, które uważam za udane, ale w przeciwieństwie do tego tutaj nie wyprowadzały mnie z równowagi tak częstymi „trzęsawkami” oraz tak licznymi, „jakże zajmującymi” widokami ścian i podłóg. Wprowadzenie w fabułę „The Monster Project” sceny rozgrywające się w mieście i początek pobytu bohaterów w oddalonym od większych skupisk ludzkich, starym domostwie, tuż przed spodziewanym atakiem, nie stanowiły jeszcze prawdziwego wyzwania dla mojego zmysłu wzroku. Nie musiałam wówczas podejmować rozpaczliwych prób wyławiania czegoś ciekawego z wywołującego mdłości chaosu, co później właściwie uniemożliwiało zaangażowanie się w tę historię. Początkowo obraz rzadko był stabilny, często wpadał w drgania, ale nie aż takie, żebym miała jakiekolwiek trudności z dokładnym przyjrzeniem się prezentowanym wydarzeniom. To jest konwencjonalnemu zawiązaniu akcji, które przede wszystkim skupiało się na wzajemnych relacjach czołowych bohaterów filmu, realizacji wstępnych zadań koniecznych do stworzenia zaplanowanego projektu tj. internetowego programu pt. „The Monster Project” i manifestacjach zagadkowych mocy odnalezionych przez nich jednostek, utrzymujących, że nie należą do rasy ludzkiej. Te ostatnie zapewne nikomu w pamięć nie zapadną – ot, dostrzegamy spadający ze ściany krzyż, superszybkie przechwycenie fiolki z krwią (to znaczy samego momentu przechwycenia nie widzimy, dostajemy tylko informację o jej zniknięciu) i raptowne pojawienie się mężczyzny podającego się za skinwalkera na pustyni podane w typowy dla found footage sposób imitujący zakłócenia obrazu. Niezłym, acz nie innowacyjnym pomysłem były migawki szkaradnej twarzy wskakujące w akcję podczas paru sekwencji z młodą kobietą opętaną przez demona. Ten trik zapożyczono chyba z „Egzorcysty”, zresztą tak samo jak pojawiający się w dalszej partii filmu „pajęczy krok”. Styl był nieporównanie gorszy, ale w porównaniu do innych dosłownych zagrywek charakterystycznych dla kina grozy wymienione wstawki wypadały całkiem dobrze. UWAGA SPOILER Początkowo wszystko wskazuje na to, że rolę pierwszoplanową powierzono Justinowi Brueningowi, że to Devon będzie tutaj „grał pierwsze skrzypce”, ale z czasem w tej grupce zaczyna dominować Bryan, przekonująco kreowany przez Toby'ego Hemingwaya KONIEC SPOILERA. W sumie to żadnemu członkowi obsady nie mogę wyrzucić słabego warsztatu, ale z uwagi na charakter postaci Bryana to on niezmiennie najsilniej przyciągał mój wzrok. Mężczyzna starający się zwalczyć pragnienie sięgnięcia po narkotyki, próbujący „wyjść na prostą” po odwyku, w czym wspierają go najlepszy przyjaciel, stereotypowy, acz sympatyczny czarnoskóry wesołek Jamal, u którego obecnie mieszka i była dziewczyna Devona, Murielle, w której Bryan się podkochuje. Typ niezbyt odkrywczy, niemniej całkiem charyzmatyczny i chwilami budzący przynajmniej odrobinę współczucia, co tylko wzmocniło więź jaka zawiązała się pomiędzy tym bohaterem i mną. UWAGA SPOILER Dlatego tak ucieszył mnie przewrót zastosowany przez scenarzystów – nieoczekiwane wysunięcie go na pierwszy plan w dalszej części projekcji KONIEC SPOILERA.

Atmosfera, która spowija wynajęte przez Devona domostwo - stojącą pod lasem, starą nieruchomość - sama w sobie jest odpowiednio mroczna, ale zdecydowanie brakuje tutaj napięcia i intensywności. Jump scenki błędnie wyliczono w czasie, a sekwencje je poprzedzające podawano nazbyt pośpiesznie. Wszystkie wydarzenia rozgrywające się w tymże budynku utrzymano w ciemnych barwach, nie wpadając jednakże w taką przesadę, żeby widz musiał czynić jakiekolwiek starania przeniknięcia wzrokiem spowijających wszystko atramentowych ciemności. Oświetleniowcy nie zawiedli, ale operatorzy już tak, bo co z tego, że ciemności nie były nieprzeniknione, co z tego, że twórcom „The Monster Project” udało się wydobyć mrok bez maksymalnej minimalizacji udziału sztucznego oświetlenia, skoro latająca dookoła kamera wręcz zmuszała mnie do przemęczania oczu. Wydarzenia rozgrywające się po rozpoczęciu zaćmienia Księżyca najczęściej są rejestrowane przez kamerę umieszczoną na czole jednego z bohaterów, co miało taką korzyść, że nie nabrałam przeświadczenia, iż w tym miejscu dążenie do jak największego realizmu będące niejaką ambicją found footage zwyczajnie się sypie. Zrobienie z jednego (lub więcej) bohaterów filmu operatorów ma zapewne wzmagać wiarygodność prezentowanych historii, ale moim zdaniem uporczywe trzymanie kamery w momencie bezpośredniego zagrożenia życia, filmowanie desperackiej walki o przetrwanie realistyczne wcale nie jest. Bo ilu ludzi w takich sytuacjach myślałoby o rejestrowaniu obrazu? Chociaż z drugiej strony w czasach szalejącej mody na filmowanie wszystkiego, co się da, może i okazałoby się, że całkiem sporo... W każdym razie Victor Mathieu nie wpadł w tę pułapkę, dzięki przytwierdzeniu kamery do czoła jednego z aktorów jeszcze zanim potwory przystąpiły do zmasowanego ataku. Wampir, skinwalker i kobieta opętana przez demona, którą to protagoniści w pewnym momencie litościwie zabierają ze sobą do piwnicy. Nie dość, że decydują się ukryć w pomieszczeniu, z którego chyba najtrudniej się wydostać to jeszcze zabierają ze sobą jedną z agresorek. To pierwsze można wytłumaczyć uniemożliwiającą logiczne myślenie paniką, drugie natomiast zwykłą przyzwoitością, odruchem sumienia. O całkowitym pogwałceniu logiki nie może więc tutaj być mowy. Ale to jakoś nie powstrzymało mnie przed pukaniem się w czoło na widok owych panicznych poczynań bohaterów filmu... Pewnie dlatego, że już od jakiegoś czasu „nie wchodziłam w ich skórę”, bo byłam zajęta wypatrywaniem czegoś ciekawego w tym bezbrzeżnym realizatorskim chaosie. Potem zrezygnowałam nawet z tego, bo uznałam, że nie ma potrzeby dokładnie przypatrywać się sztucznym, przesadnie efekciarskim i przez to wręcz żenującym facjatom potworków oraz zdawać by się mogło niekończącej się bieganinie ich przerażonych ofiar. I tak aż do finału, którym twórcy bez wątpienia chcieli zaskoczyć odbiorców i na mnie ten efekt rzeczywiście wywarli. Nie było to jednak przyjemne zaskoczenie, bo równocześnie z nim ogarnęło mnie przekonanie o przekombinowaniu idącym w parze z banałem. Tak to jest jak nie ma się własnego pomysłu, a jest się opętanym pragnieniem zaserwowania widzom niespodziewanego akcentu końcowego, któremu ochoczo się folguje bez zastanowienia czy wybrany (oklepany) motyw faktycznie dobrze współgra z wcześniejszą konwencją. Bo mnie jakoś to nie grało – miałam raczej nieprzyjemne poczucie dysonansu, którego powodów nie należy upatrywać w potknięciach tekstowych gwałcących logikę (może i jakieś są, ale ja ich nie dostrzegłam) tylko w niedających się poprzeć żadnymi klarownymi argumentami emocjach.

W mojej ocenie nie wszystko w „The Monster Project” Victora Mathieu było złe, nie mogę powiedzieć, że absolutnie wszystkie składowe tego tworu wyprowadzały mnie z równowagi. Ale te lepsze (acz w żadnym razie niezachwycające) elementy niestety nie zdołały przyćmić rzeczy, które albo mnie irytowały, albo niemiłosiernie nudziły. Do końca jakoś wytrwałam, ale nie mogę sobie za to pogratulować, bo żałuję, że czasu poświęconego na ten obraz nie przeznaczyłam na jakąś inną produkcję. Choćby nawet przeciętniaka, bo wówczas nie zepsułabym sobie tak dokumentnie części wieczora. Zagorzali miłośnicy horrorów z nurtu found footage, a przynajmniej co poniektórzy z nich, pewnie będą inaczej zapatrywać się na pełnometrażowy debiut Victora Mathieu, dlatego też ludziom wchodzącym w skład tej grupy radzę nie brać sobie do serca mojej krytyki wymierzonej w tę produkcję. Ale nie będę nawet podejmować prób wyłowienia potencjalnych sympatyków tego obrazu spoza kręgu fanów horrorów „kręconych z ręki” (i z czoła), bo mogłabym wepchnąć kogoś na minę, a tego rzecz jasna wolałabym uniknąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz