Rok
1948. Doktor Faraday zostaje wezwany do Hundreds Hall, wiekowej
rezydencji, w której jego matka przed laty pracowała jako
pokojówka. Mężczyzna ma zbadać młodą kobietę imieniem Betty,
obecnie jedyną pokojówkę w Hundreds Hall, domostwie należącym do
rodziny Ayresów, w skład której wchodzą okaleczony na wojnie
Roderick, jego siostra Caroline i ich matka. Miejsce to utraciło
dawny splendor. Jego właściciele mają tak poważne problemy
finansowe, że nie mogą mieć pewności czy uda im się zatrzymać
dom. Doktor Faraday pamięta go z dzieciństwa, z okresu, w którym
Hundreds Hall prezentował się dużo bardziej okazale. Niedługo po
odwiedzeniu niedomagającej Betty mężczyzna oferuje pomoc
Roderickowi, któremu dokucza okaleczona noga. W ten sposób Faraday
staje się częstym gościem Hundreds Hall, przyjacielem rodziny, ze
szczególnym wskazaniem na Caroline. Kobieta, tak samo jak on, nie
daje wiary Rodowi, upierającemu się, że w domostwie tym dzieje się
coś nienaturalnego. Niepełnosprawny młody człowiek jest
przekonany, że na Hundreds Hall ciąży jakaś zabójcza klątwa, że
dom ten jest opanowany przez nadnaturalną siłę, która bynajmniej
nie jest nastawiona przyjaźnie do jego mieszkańców.
Tym, co najmocniej przyciągało mnie do „Ktoś we mnie” Lenny'ego Abrahamsona wcale nie była intrygująca rozpiska doktora Faradaya i takowa kreacja Domhnalla Gleesona (swoją drogą z obsady należy wyróżnić jeszcze znakomitą Charlotte Rampling, którą to miłośnicy kina grozy mogą pamiętać z takich obrazów jak choćby „Orka – Wieloryb zabójca” i „Harry Angel”). Nie, dla mnie najsmaczniejszym elementem omawianej produkcji jest jej na wskroś gotycki klimat. Mgliste obrazy, melancholijna ścieżka dźwiękowa i oczywiście ogromne, wiekowe domostwo, któremu bardzo przydałby się remont. Na to właścicieli owej rezydencji jednak nie stać – Ayresowie znajdują się obecnie na skraju bankructwa i nic nie wskazuje na to, by ich los miał wkrótce się odmienić. Kiedyś Hundreds Hall opływał w bogactwa – na organizowane tutaj przyjęcia ściągała największa śmietanka towarzyska z tych stron (angielska prowincja), a być może i z samego Londynu. Teraz domostwo to prezentuje się nie tyle nędznie, ile po prostu dużo mniej okazale. Rodzina Ayresów nadal jest poważana w okolicy, wciąż cieszy się szacunkiem tutejszych mieszkańców, ale ich dom nie tętni już takim życiem, jak przed paroma laty. Jak u Shirley Jackson przykrywa go gruby płaszcz ciszy, od czasu do czasu urozmaicany na przykład tajemniczymi odgłosami, które budzą tak duży lęk u Roda. Mężczyzna ten jako pierwszy nabiera pewności, że źródło tych hałasów nie jest naturalne, że są one generowane przez agresywnego ducha, nadnaturalną istotę, która z jakiegoś powodu pragnie krzywdy Ayresów. Doktor Faraday, jak na umysł ścisły przystało, nie potrafi uwierzyć w te opowieści. Siostra Rodericka, Caroline, też jest nastawiona do tego sceptycznie, chociaż z pewnością nie aż tak jak nowy przyjaciel rodziny Ayresów. A co na to widz? Z jednej strony każdy, kto w swoim życiu obejrzał kilka filmów grozy z bohaterami twardo stąpającymi po ziemi, będzie czuł potrzebę potraktowania tego jak swoisty kierunkowskaz. W takich produkcjach racjonalizm zazwyczaj nie jest opłacalny, kroczenie tzw. ścieżką oświecenia prowadzi bohaterów na manowce – rację zwykle mają ci, którzy święcie wierzą w obecność różnego rodzaju sił nieczystych, istot nie z tego świata, które to dybią na życie wybranych śmiertelników. Pokusa by uwierzyć Rodowi, a później jego matce, by dać wiarę opowieściom o klątwie i/lub złośliwym duchu gnieżdżącym się w Hundreds Hall, dla osób dobrze zorientowanych w regułach, jakimi rządzą się horrory o zjawiska paranormalnych, prawdopodobnie będzie bardzo silna. Ale równie, jeśli nie bardziej, nęcąca pewnie będzie któraś z możliwości niezahaczających o sferę nadprzyrodzoną. Chociaż twórcom udało się stworzyć całkiem gęsty klimat niezdefiniowanego zagrożenia, dojmującej samotności w świecie, który wymaga noszenia przeróżnych masek, w którym dba się o pozory, bo po prostu tak wypada w prominentnym towarzystwie, choć ta magiczna, podszyta niepokojem, przepełniona niepewnością nawet względem najważniejszych postaci, podróż do lat 40-tych XX wieku, na angielską prowincję, ze szczególnym wskazaniem na ponure domostwo Ayresów – chociaż to wszystko, jak na standardy współczesnego kina grozy, prezentuje się bardzo solidnie, to sposób prowadzenia tej opowieści pozostawia wiele do życzenia. W mojej ocenie opowieść ta jest nazbyt poszarpana – wiele sekwencji wygląda tak, jakby dostały się w ręce jakiegoś maniakalnego cenzora. Tak nie było: po prostu filmowcy nie widzieli potrzeby rozbudowywania niektórych wątków, dociągania ich do końca, chociaż tak naprawdę mieli na to mnóstwo czasu. Często z nagła opuszczali bardziej interesujący wątek, po to by przystać na długie minuty, uspokoić akcję, która tak naprawdę więcej stoicyzmu nie potrzebowała. Nie chodzi mi o to, że brakowało mi niepokojących efektów specjalnych, czy o zgrozo jump scenek. Bo uciekanie od efekciarstwa, ten minimalizm, budowanie dramaturgii głównie przy pomocy stopniowo (bardzo powoli) zagęszczającego się klimatu nie do końca zdefiniowanego zagrożenia, akurat wielce mnie radowało. W konstruowaniu tej historii duży udział mieli również bohaterowie... antybohaterowie (?): te osobowości, które doprawdy ciężko zgłębić, ale co ciekawe nie towarzyszyło mi przy tym nieprzyjemne przeczucie, że „w środku tak naprawdę nic nie ma”, że mamy tutaj do czynienia z papierowymi, denerwująco powierzchownymi postaciami. Myślę po prostu, że te dynamiczniejsze momenty (nie mylić z efekciarskimi) aż prosiły się o pociągnięcie, niekoniecznie w porównywalnym tempie. Można było po prostu pozwolić poszczególnym postaciom na więcej emocjonalnych i werbalnych reakcji na wszystkie te zagadkowe, ale i pospolite (pies) wydarzenia rodzące w nich strach, wątpliwości, smutek, panikę albo bolesną samotność. O wiele bardziej dokuczliwą niż dotychczas. Zachowanie trochę większej ciągłości narracji, liniowa sekwencja zdarzeń (przyczyny i skutki, zamiast tego częstego, nie do końca przemyślanego, niezgrabnego wskakiwania w to, co niejednokrotnie już powiedziano i pokazano) nie wytrącałaby mnie tak z rytmu, jak miało to miejsce w obecnej sytuacji. Owszem, angażowałam się w tę historię. W sumie to nawet całkiem mocno, jak na współczesny film grozy, ale mogło być lepiej. Można było z łatwością zniwelować te nierówności, które z lekka dystansowały mnie od rzeczonej gotyckiej opowieści. Poza tym prawie przez cały seans dręczyła mnie obawa o zakończenie. „Ktoś we mnie” serwuje nam tego rodzaju opowieść, która może rodzić w filmowcach pokusę sfinalizowania jej w iście hollywoodzkim stylu. Czyli podania odbiorcom wszystkiego na tacy, wyjaśnienia tego w najdrobniejszych szczegółach, żeby tylko sami myśleć nie musieli. UWAGA SPOILER Przez cały film skłaniałam się ku temu, że to z głównym bohaterem dzieje się źle, że to on odpowiada za przynajmniej część nieszczęść zachodzących w domu Ayresów. I finał bynajmniej nie zmusił mnie do zmiany zdania, aczkolwiek jednoznaczny na pewno nie jest. Twórcy na szczęście nie postanowili zamknąć wszystkich pozostałych furtek, które w moim umyśle nieśmiało pootwierały się wcześniej. Ale nie na taką szerokość, jak w sumie oklepany motyw szaleństwa? wyrachowania? sadystycznej kalkulacji?... W każdym razie na pewno chorobliwej obsesji na punkcie Hundreds Hall, która to wzięła we władanie Faradaya już w dzieciństwie, a w okresie dorosłym tylko zyskiwała na sile KONIEC SPOILERA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz