czwartek, 26 września 2019

Christian White „Dziecko znikąd”


Mieszkająca w Melbourne trzydziestoletnia Kimberly Leamy dowiaduje się, że tak naprawdę nazywa się Sammy Went, a ludzie, których uważała za swoich krewnych nie są jej biologiczną rodziną. W wieku dwóch lat Sammy zaginęła w Manson w stanie Kentucky i przez kolejne dwadzieścia osiem lat nikt nie znał miejsca jej pobytu. Niemal cała jej rodzina z czasem straciła nadzieję na odnalezienie Sammy. Tylko jej starszy brat Stuart przez cały ten czas wierzył, że jego siostrzyczka żyje i nie ustawał w jej poszukiwaniach. Jego starania nie poszły na marne. Ale teraz Kim musi zweryfikować całą swoją wiedzę o sobie i swoich bliskich. Zmierzyć się z prawdą, która może okazać się zbyt straszna, by dało się ją znieść. Wraz ze Stuartem Kim wyrusza do Stanów Zjednoczonych, aby poznać swoich krewnych, w nadziei, że uda jej się zgłębić całą tę potworną sprawę każącą jej wątpić w osoby, które kocha. Czy kobieta, którą dotąd uważała za swoją biologiczną matkę była porywaczką? I co tak naprawdę stało się w 1990 roku w Manson? Jakie okoliczności doprowadziły do porwania, które wstrząsnęło prawie całą tą niewielką społecznością? Na te i wiele innych pytań Kim pragnie znaleźć odpowiedzi, a dostarczyć je mogą osoby, z którymi jest spokrewniona. Ludzie, o których tak naprawdę nie wie zupełnie nic.

Thriller psychologiczny „Dziecko znikąd” („The Nowhere Child”) to powieściowy debiut australijskiego scenarzysty Christiana White'a, pozostającego w związku małżeńskim z reżyserką, montażystką filmową i scenarzystką Summer DeRoche. W 2017 roku „Dziecko znikąd” zostało uhonorowane Victorian Premier's Literary Award za najlepszy nieopublikowany rękopis, a już w roku następnym książka została wydana. Christian White zdradził, że pisząc ją korzystał ze wskazówek zawartych przez Stephena Kinga w jego „Jak pisać. Pamiętniku rzemieślnika”. White jest fanem jego twórczości oraz podcastów o autentycznych zbrodniach. Interesuje się też wszystkim, co ma związek z Wielką Stopą. Na 2020 rok wstępnie zaplanowano premierę pierwszego pełnometrażowego obrazu fabularnego w jego niezbyt prężnej filmowej karierze (pracował nad kilkoma shortami i serialem „Carnivores”), horroru psychologicznego pt. „Relic” w reżyserii Natalie Eriki James, którego scenariusz współtworzył. W 2020 roku ma ukazać się też jego druga powieść, thriller psychologiczny zatytułowany „The Wife and the Widow”.

W posłowiu swojej debiutanckiej powieści Christian White wyjawił, że „Dziecko znikąd” wzięło się przede wszystkim z nieodpartej potrzeby wyrzucania z głowy pomysłu, który się w niej zrodził. Co gdybyś dowiedział się, że ludzie, których zawsze uważałeś za swoją rodzinę tak naprawdę nią nie są? Od tego się zaczęło. A potem przyszła mordęga. Bo White nie miał pojęcia o pisaniu powieści. Skorzystał więc ze wskazówek Stephena Kinga dla początkujących literatów zawartych w „Jak pisać. Pamiętniku rzemieślnika”. Nie wiem, czy człowiek zwany mistrzem literackiego współczesnego horroru, „Dziecko znikąd” przeczytał. Jeśli nie, to uważam, że powinien. Powinien sprawdzić, jak jego rady zostały wykorzystane przez Christiana White'a, Australijczyka, który bez jego pomocy może nigdy powieściopisarzem by nie został. Możliwe, ale z drugiej strony mam wrażenie, że autor „Dziecka znikąd” trochę się umniejsza. Nie docenia się. Jeśli rzeczywiście tak jest, to myślę, że raczej prędzej niż później dotrze do niego, że naprawdę posiada talent. Stephen King bez wątpienia pomógł mu go należycie wykorzystać, ale możliwe, że samemu też w końcu udałoby mu się znaleźć właściwą drogę. „Dziecko znikąd”, thriller psychologiczny, który przyszedł do nas z malowniczej Australii, to bardzo dojrzała opowieść o trzydziestoletniej kobiecie, która odkrywa, że jej życie jest zbudowane na kłamstwie. White zdawał sobie sprawę z tego, że jego pomysł trąci banałem, więc postarał się o to, by jego historia odróżniała się od niezliczonych powieści opartych na tym samym motywie. Motywie zaginięcia dziecka. Najprawdopodobniej porwania dwuletniej dziewczynki, która dowie się o tym dopiero po dwudziestu ośmiu latach. Fabuła prowadzona jest po dwóch torach. Umowna teraźniejszość (rok 2018) przeplata się w „Dziecku znikąd” z przeszłością (rok 1990). Autor naprzemiennie przedstawia wydarzenia skoncentrowane na mieszkającej w Melbourne trzydziestoletniej Kimberly Leamy, która właśnie dowiedziała się, że w dwóch pierwszych latach swojego życia nazywała się Sammy Went oraz niegdysiejsze dzieje niektórych mieszkańców małego amerykańskiego miasteczka. Miasteczka Manson w stanie Kentucky mającego iście Kingowski posmaczek. Na pozór to bardzo spokojne i malownicze miejsce. Mieścina, w której nic ciekawego się nie dzieje. Istna oaza dla ludzi niełaknących mocnych wrażeń. Ludzi lubiących rutynę, z uśmiechem na ustach toczących swoje przewidywalne żywoty, w otoczeniu osób, na których mogą polegać. Christian White wzorem Stephena Kinga niszczy ten kłamliwy wizerunek małego miasteczka. Warstwa po warstwie obdziera Manson z jego małomiasteczkowego uroku. Nieśpiesznie dociera do coraz to potworniejszych prawd o tym zakątku Stanów Zjednoczonych. I nie tylko, bo to co na kartach wielu swoich dzieł zwykł czynić między innych Stephen King, robi także Christian White. Australijczyk wzorem Kinga rozwiewa ułudę idylliczności małych miasteczek w ogóle. Zakładając oczywiście, że na świecie ostał się jeszcze ktoś, kto wierzy, że do takich miejsc żadna zgnilizna nie dociera. Tam gdzie są ludzie, jest i zgnilizna. Manson w stanie Kentucky: z zewnątrz oaza spokoju, ale wystarczy trochę tu pomieszkać, żeby uświadomić sobie, że ten płaszczyk jest z gruntu fałszywy, że nie brakuje tutaj ludzi skrywających mniej i bardziej mroczne tajemnice. Tajemnice, które jak rzekłyby Dean Koontz, gryzą z wściekłości i pragną Cię dopaść wśród nocnych ciemności. W powieściowym debiucie Christiana White'a to właśnie tajemnice są głównym narzędziem służącym do przykuwania uwagi czytelnika. Tajemnice, których siła w mojej ocenia zasadza się na ich zwyczajności. White nie stara się sprzedać nam historii, która wedle naszej wiedzy nie miałaby prawa zaistnieć w rzeczywistości. Nic nadmiernie wymyślnego, przedobrzonego, nieprawdopodobnego, ale przy tym wszystkim i nie banalnego. Podejrzewam, że historia Sammy Went alias Kimberly Leamy przez niektórych za taką zostanie uznana, bo White nie dość, że wykorzystuje pozornie do szczętu wyeksploatowane motywy, to i przekazuje powszechnie znane życiowe prawdy. Moim zdaniem rzecz jednak w tym jak to robi. Jest w tym głębia, ale i jakaś nieuchwytna magia. To tajemnicze coś, co sprawiało, że śledziłam wydarzenia przedstawione przez tego początkującego powieściopisarza z prawdziwymi wypiekami na twarzy.

Jednym z elementów, na które warto tak w horrorach, jak w thrillerach stawiać jest oczywiście sekta. Jakiegoś rodzaju hermetyczne środowisko, na które ludzie spoza niego patrzą wilkiem. Z głęboką niechęcią, podejrzliwością, ale i z niepokojem. Fundamentalistyczne grupy religijne bodaj najlepiej się sprawdzają. Kaznodzieje gromkim głosem „przekazujący słowa swojego boga” i ludzie z nabożną czcią spijający zatrute słowa z jego ust... Znamy to zarówno z życia, jak z mnóstwa fikcyjnych historii, tak filmowych, jak literackich. Christian White na dużą oryginalność się tutaj nie porwał. Ale taką mniejszego kalibru, a i owszem. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek natrafiła na fikcyjną opowieść o sekcie zielonoświątkowców. Zaryzykuję twierdzenie, że najczęściej obrywa się katolikom, ale zielonoświątkowcy? No nie. Inna sprawa, że jedna, uważam haniebna, praktyka członków Kościoła Wewnętrznej Światłości z Manson w stanie Kentucky dotyczy także Kościoła katolickiego. Według mnie jest to zmora, o której stanowczo zbyt mało się mówi. I która cieszy się dosyć dużym przyzwoleniem społecznym, pomimo tego, że pociąga za sobą ofiary. Kościół, do którego przynależy biologiczna matka dwuletniej Sammy, dziewięcioletniego Stuarta i trzynastoletniej Emmy oraz żona właściciela miejscowej apteki Jacka Wenta, zasadnicza kobieta imieniem Molly, w 1990 roku, do którego White przenosi nas równie często, co do roku 2018, jest znany z iście groźnych form okazywania swojej wiary. Jadowite węże goszczą na każdej mszy. Picie trujących substancji też jest tutaj na porządku dziennym. Ale to może być jedynie czubek góry lodowej. Ci mieszkańcy Manson, którzy nie są częścią tej wspólnoty mają prawo obawiać się również o własne bezpieczeństwo. Zwłaszcza po zniknięciu dwuletniej Sammy Went. Sekta zielonoświątkowców naturalnie wzbudza podejrzliwość również w czytelniku, ale to tylko jedna z opcji. W Manson nie brakuje ludzi, którzy uchodzą za potencjalnych porywaczy, którzy wydają się być zdolni do wyrwania bezbronnej dziewczynki z jej rodzinnego gniazdka. Ba, nawet w tym gniazdku są i tacy, którzy spokojnie mogą być w to zamieszani. Czy nastoletnia siostra Sammy, która jak wiemy przynajmniej w głębi ducha, nie życzyła jej dobrze, mogła jakoś przyczynić się do jej zniknięcia? Choćby niechcący? A co z ich rodzoną matką, fanatyczką religijną, zdającą się przez to coraz bardziej oddalać od swojej rodziny? A jej mąż? Mężczyzna ukrywający swoje preferencje seksualne, w tajemnicy spotykający się ze swoim kochankiem? Kolejnym podejrzanym, głównie dlatego, że wywodzi się z rodziny potępianej przez dużą część tego niewielkiego społeczeństwa, jakim jest Manson. Z tak zwanych nieodpowiednich kręgów – no wiecie: w ich domu panuje bieda, zdarzały się kolizje z prawem, jest zbyt duży pociąg do alkoholu... Czego chcieć więcej, żeby móc wyrobić sobie opinię, że to zła rodzina jest? Lepsze są te bogobojne familie, które napiętnują wszystko, co według nich prostą drogą prowadzi do Piekła. Homoseksualizm i innowierstwo na przykład. W takim mieście żyje dwuletnia Sammy, niewinna dziewczynka, która pewnego dnia zapada się pod ziemię. Wraca dwadzieścia osiem lat później, jako Kimberly Leamy. Kobieta, która dopiero teraz poznaje swoje korzenie. Ale czy nie lepiej dla niej byłoby żyć w błogiej niewiedzy? Odciąć się od tej mrocznej przeszłości, zostawić tamto za sobą i trzymać się osób, które zawsze uważała za swoją prawdziwą rodzinę? Albo się oszukiwać, albo o prostu zaakceptować smutną prawdę, że kobieta, którą miała za swoją rodzicielką tak naprawdę jest porywaczką. A raczej była, bo od czterech lat nie żyje. Ale jej drugi mąż żyje. I może mógłby co nieco Kim wyjaśnić, gdyby została w Melbourne zamiast czym prędzej udawać się do... gniazda żmij? My, czytelnicy, podróżujemy wraz z Kim, ale i bez niej. W retrospekcjach bowiem towarzyszymy innym postaciom w mniejszym lub większym stopniu związanym ze sprawą zaginięcia najmłodszej członkini rodziny Wentów. Jej siostrze, rodzicom, szeryfowi, sekretnemu partnerowi jej ojca. Przy okazji poznając też paru innych mieszkańców Manson, w którym powoli prawie wszystko wydaje się odwracać o sto osiemdziesiąt stopni. Ci dobrzy okazują się tymi złymi i odwrotnie? Owszem do pewnego stopnia pozory mylą, ale ta droga ku poruszającej prawdzie jest trochę bardziej wyboista. Nieprzewidywalna, a jeśli odpowiednio na nią spojrzeć to również bardzo niepokojąca i wyciskająca łzy z oczu. A przynajmniej mnie Christian White wzruszył tragedią, jaka dotknęła nie tylko główną bohaterką „Dziecka znikąd”. To opowieść o tragicznych losach wielu osób – strasznych przejściach ludzi zgotowanych im przez ludzi. Bo najgorszym potworem zawsze był, jest i będzie człowiek. Christian White doskonale o tym wie i moim zdaniem w bardzo emocjonalny sposób udało mu się to przekazać. Nie tego się spodziewałam. White jest scenarzystą, więc przewidywałam inny styl wypowiedzi – bardziej suchy, mniej szczegółowy i nie aż tak poruszający moją wyobraźnię, jak to miało miejsce w istocie. 
 
„Dziecko znikąd” to naprawdę mocno trzymający w napięciu, empatyczny thriller psychologiczny dla ludzi, którzy wprost przepadają za małomiasteczkowymi klimatami. I za opowieściami o mrocznych tajemnicach rodzinnych, zagadkowych porwaniach i groźnych sektach. Christian White, początkujący australijski powieściopisarz wręcza w nasze ręce niezbyt skomplikowaną historię, ale bez wątpienia przesyconą niebezpieczną tajemniczością, przygniatającą wręcz aurą potworności z przeszłości, ale i być może z rychłej przyszłości głównej bohaterki. Miłośniczki prozy Stephena Kinga. Takiej jak autor „Dziecka znikąd”, któremu wróżę świetlaną przyszłość. Tak, o pisarską karierę tego pana raczej martwić się nie trzeba. Christian White bez większego trudu sobie poradzi. Być może nawet zawojuje światowy rynek. Bo chłop ma talent. I nawet jeśli do końca nie przyjmuje jeszcze tego do wiadomości, to już wie, jak z niego korzystać. Jak sprawić, żeby czytelnik do szczętu zatracił się w jego opowieści. W mrocznym świecie na razie „Dziecka znikąd”, ale jakoś nie mam wątpliwości, że podobnie będzie z jego kolejnymi publikacjami. Które oczywiście w Polsce też muszą się ukazać – słyszycie Panie i Panowie wydawczynie i wydawcy?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz