piątek, 21 lutego 2020

„Come to Daddy” (2019)


Młody mężczyzna, Norval Greenwood, po kilkudziesięcioletniej nieobecności ojca w swoim życiu dostaje od niego list z zaproszeniem do jego położonego w zacisznej nadmorskiej okolicy domu. Norval przyjmuje propozycję, ale jego rodziciel, Brian, nie jest taki, jak go sobie wyobrażał. Gospodarz wydaje się być do niego wrogo nastawiony, a starania Norvala, by zyskać jego sympatię tylko pogarszają sytuację. Brian jawnie kpi z tego, że jego dorosły już syn nadal mieszka z matką i najwyraźniej jest zniesmaczony tym, że Norval jeszcze niedawno tkwił w szponach nałogu alkoholowego. Poza tym młody mężczyzna ma powody przypuszczać, że ze strony ojca grozi mu poważne niebezpieczeństwo, że człowiek, który zaprosił go do swojego domu z jakiegoś sobie tylko znanego powodu chce wyrządzić mu fizyczną krzywdę.

Irlandzko-kanadyjsko-nowozelandzko-amerykański thriller komediowy „Come to Daddy” (inna pisownia: „Come To Daddy”) to pełnometrażowy reżyserski debiut Anta Timpsona, twórcy pochodzącego z Nowej Zelandii, który najprężniej rozwija się jako producent filmowy. Scenariusz autorstwa Toby'ego Harvarda powstał na podstawie pomysłu Timpsona, na który z kolei największy wpływ miała śmierć ojca reżysera „Come to Daddy”. Timpson wyznał, że ojciec już w dzieciństwie zaraził go swoją miłością do kina i że prace nad fikcyjną historią Norvala Greenwooda były dla niego katartycznym przeżyciem. Pierwszy pokaz pełnometrażowego reżyserskiego debiutu Anta Timpsona odbył się w kwietniu 2019 roku na Tribeca Film Festival. A to był dopiero początek długiego tournée po festiwalach filmowych. Dystrybucja „Come to Daddy” ograniczała się do nich aż do lutego 2020 roku, kiedy to produkcja weszła na ekrany kin w kilku krajach świata.

Podczas stylowego otwarcia „Come to Daddy” (plansza tytułowa przywodzi wręcz skojarzenia z tak uwielbianym przez Anta Timpsona starszym kinem) widzimy młodego mężczyznę z fryzurką a la Lloyd z „Głupiego i głupszego” (1994) – nieidentyczną, ale tyle wystarczyło by mignął mi w wyobraźni tamten bohater – przedzierającego się przez las i skały w ponurej, iście jesiennej aurze. Nagle przed jego oczami wyrasta samotnie stojący, drewniany dom, który jak się okazuje należy do ojca naszego „wytrawnego podróżnika”. W Norvala Greenwooda, bo tak się nazywa przybysz, w bardzo dobrym stylu wcielił się Elijah Wood. Jego bohater mieszka w Los Angeles z matką i stara się realizować w branży muzycznej. Norval dzieli się tymi faktami ze swojego życia z mężczyzną zamieszkującym ów odosobniony dom, do którego już na początku filmu przybył. Mężczyzną imieniem Brian będącym ojcem Norvala, który porzucił go w dzieciństwie i dotychczas ani razu nie próbował się z nim skontaktować. Dopiero teraz, po trzydziestu latach, młody Greenwood dostał od niego pierwszy list. List z zaproszeniem do jego domu, które to chętnie przyjął. Bo od zawsze marzył o spotkaniu z ojcem, którego jak szybko się okazuje mocno idealizował. Człowiek, który otwiera mu drzwi (całkiem widowiskowy występ Martina Donovana) ewidentnie nie jest kochającym tatusiem stęsknionym za swoją latoroślą. Już pierwszy rzut oka na niego powinien wystarczyć, by w umyśle odbiorcy odezwał się sygnał alarmowy, a jeśli nie, to twórcy szybko to naprawią. Rzecz nie w tym, że Brian nadużywa alkoholu, bo istotnie nie stroni od butelki. Nie chodzi nawet o to, że naigrawa się ze swojego gościa. Sygnały wskazujące na to, że coś z nim jest ewidentnie nie tak początkowo są może subtelniej unaoczniane, ale za to wyraźnie odczuwalne. Twarde spojrzenia, które Brian posyła w kierunku Norvala, zawoalowane groźby i przede wszystkim akcja z telefonem tego drugiego, każą sądzić, że życie młodego mężczyzny jest zagrożone. Że najlepiej zrobiłby, gdyby natychmiast wyruszył w drogę powrotną do Los Angeles i czekającej tam na niego matki. Ale, jak to w kinie grozy nierzadko bywa, nawet podejrzenie graniczące z pewnością, że ojciec właśnie rzucił w niego niemałych rozmiarów kamieniem, nie skłania naszego protagonisty do opuszczenia tego bądź co bądź urokliwego miejsca. Naturalny – raz nasłoneczniony, innymi razy bardzo posępny – krajoobraz właściwie w pojedynkę stara się tworzyć pożądany przez miłośników tak thrillerów, jak horrorów klimat. Wybór miejsca akcji i zdjęcia zrobione podczas mglistych dni, owszem, wprowadzają dość silne poczucie wyobcowania i zagrożenia życia (nie mniej od wielce podejrzanego zachowania gospodarza drewnianego domku, do którego trafia nasz łaknący ojcowskiej akceptacji bohater), ale poza tym twórcy celują w modny w dzisiejszych czasach plastik. Mrok jest metaliczny i niedostatecznie zagęszczony, a podczas słonecznych dni kolory są tak jaskrawe, a światło tak mocne, że aż musiałam przymykać powieki. Chwilami, a w pozostałych minutach... No nie mogę powiedzieć, że podczas tych słonecznych dni czułam cokolwiek poza jak najbardziej niepożądanym w tym kontekście niesmakiem. Kolejne plastikowe filmidło – ileż jeszcze? - chociaż tak zupełnie niepozbawione smaczków atmosferycznych. Czyli: co jakiś czas dochodząca do głosu jesienna aura i dosyć zróżnicowana, że tak to ujmę przyjemnie drażniąca oprawa dźwiękowa skomponowana przez Karla Stevena, który to pracował (w mniejszym zakresie niż tutaj) między innymi nad muzyką „Aresztu domowego” Gerarda Johnstone'a, notabene przedsięwzięcia, w którym w pewnym sensie wziął również udział Ant Timpson: jako jeden z producentów wykonawczych. Sytuację do pewnego stopnia ratuje też rozwój fabuły, a ściślej pierwszej partii „Come to Daddy”. Bo im dalej w las...

Ant Timpson powiedział, że jego pierwszy pełnometrażowy film jest pełen szalonego humoru i dzikich postaci. Zgodzę się, że osoby zaludniające tę historię mają, nazwijmy to, odchyły od normy, są mniej czy bardziej osobliwe, ale dowcip... Cóż, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dla twórców „Come to Daddy” czarna komedia to przede wszystkim wulgaryzmy. Te scenki, które zostały pomyślane jako dowcipne, zasadzają się na przekleństwach. Nie wszystkie, ale sporo tego. Więc jak kogoś bawią brzydkie słowa to spokojnie może szukać szczerego śmiechu w „Come to Daddy”. W moje poczucie humoru natomiast trafił zaledwie jeden moment, pożądanie niesmaczna wymiana zdań pomiędzy dwoma mężczyznami. Taki oto dylemat: zjeść własne ucho, czy wypić cudze nasienie? Który wybór jest lepszy? Odpowiedź: nasienie, bo to posiłek bardziej wartościowy. Bogaty w białko. Jak już wspomniałam pierwsza partia „Come to Daddy” fabularnie w moich oczach się wybroniła. Motyw delikatnie mówiąc podejrzanego, a dobitniej szalonego gospodarza uroczego domu znacznie oddalonego od innych nieruchomości, zazwyczaj bez problemu mnie angażuje. I podobnie było tutaj (tylko ta atmosfera...). W sumie zaintrygowały mnie pierwsze dni pobytu Norvala Greenwooda, można powiedzieć klasycznego maminsynka, którego życie bynajmniej nie jest usłane różami, aczkolwiek jego problemy nigdy nie miały podłoża finansowego. Młody mężczyzna od lat, z raczej marnym skutkiem, działa w branży muzycznej. Mieszka z matką w Beverly Hills (czym naraża się na odrażającą aluzję ojca, co do charakteru ich relacji (kompleks Edypa: ot taki złośliwy żarciki) i przeszedł już jedną próbę samobójczą, z czego również zwierza się Brianowi (poważny błąd). Choć to ojciec porzucił go w dzieciństwie i przez kilkadziesiąt lat nie dawał znaku życia, to Norval stara się mu przypodobać. Brian tymczasem nie wykazuje najmniejszej chęci naprawienia stosunków z jedynym synem. Nie zamierza go przeprosić za krzywdę, jakiej przysporzył jemu i jego matce, ani nawet przyjąć ręki, którą Norval ponad wszelką wątpliwość wyciąga w jego kierunku. Brian nie chce pojednać się ze swoją latoroślą, chociaż to on tak naprawdę pierwszy wyszedł z inicjatywą – list z zaproszeniem do jego domu zaadresowany do Norvala. Można więc założyć, że Brian sprowadził swojego syna do tego odizolowanego miejsca po to, by się go pozbyć. Tylko dlaczego miałoby mu na tym zależeć? No cóż, jego motywacji przynajmniej przez jakiś czas nie znamy. Zresztą celu zorganizowania owego spotkania po latach tak naprawdę tylko się domyślamy. Wcale nie jest powiedziane, że Brian na pewno chce zabić swojego gościa. Może chce tylko trochę uprzykrzyć mu życie albo po prostu nie potrafi inaczej, taki już jest w kontaktach z ludźmi. Bo jak to się mówi nie jest normalny? Bo ogłupia go alkohol? Bo tak każą mu głosy... Tak, Brian toczy nocne rozmowy z kimś, kogo nie widać. Norval ma więc powody przypuszczać, że jego rodziciel tak naprawdę rozmawia z samym sobą. To by wiele wyjaśniało. A więc główny bohater „Come to Daddy” prawdopodobnie znalazł już odpowiedź na dziwną, wrogą wręcz postawę ojca w stosunku do niego. Choroba psychiczna to jak najbardziej prawdopodobny motyw, prawda? Tak czy inaczej Norval powinien niezwłocznie opuścić to miejsce. Co do tego mamy absolutną pewność. Jego jednak coś – pewnie ogromna potrzeba pojednania z ojcem, jaki by on nie był – cały czas trzyma go w tym przeklętym domu. Przeklętym nie tylko w tym sensie, że gospodarzy w nim niebezpieczny, potencjalnie chory psychicznie człowiek, ale i może w bardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. To znaczy w pewnym momencie twórcy wprowadzają elementy sugerujące skręt w stronę horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych. Później pojawia się nawet trochę gore – w miarę śmiałych (ale bez przesady) mordów i okaleczeń, z których najbardziej pomysłowe moim zdaniem jest bliskie spotkanie gwoździa z twarzą, a najbardziej bolesne (powiedzmy z lekka wstrząsające) nadzwyczaj długie miażdżenie ludzkiej głowy. W „Come to Daddy”, co się chwali, nie znajdziemy choćby najmniejszego wspomagania komputerem, bo Ant Timpson (witaj brachu!) nie jest zwolennikiem CGI. Preferuje praktyczne efekty specjalne, czego wyraz daje w swoim debiutanckim pełnometrażowym filmie. Przewrotnym, zaskakującym, ale... przedobrzonym. Według mnie za bardzo to naciągane - twórcy za daleko poszli w stronę czarnej komedii w drugiej partii filmu, bo znacznie podkopali tym wiarygodność wypracowaną wcześniej – i podczepili się pod motyw, za którym delikatnie mówiąc nie przepadam. I tak oto opowieść o groźnym pustelniku i jego z lekka ciapowatej ofierze zamieniła się w nawiną akcyjkę o „superbohaterze” poniekąd z przymusu. Poniekąd, bo naprawdę ciężko nadążyć za jego motywacją, trudno przeniknąć jego myśli w tych szaleńczych chwilach. Pozostaje chyba tylko dojść do wniosku, że kieruje nim czysta adrenalina, chwilowa niepoczytalność wynikła z panicznego strachu i czyjejś siły perswazji. Aha, przypomniało mi się: rozbawił mnie też moment z łańcuchem – myślę, że każdy odbiorca „Come to Daddy” bez trudu odgadnie, o którym konkretnie fragmencie tu mowa. A po tym gwałtownym zwrocie akcji... No cóż, wyróżniłabym tylko te nieliczne momenty gore. Niestety, nic więcej. Pierwsza partia zapowiadała coś lepszego tj. bardziej atrakcyjnego z mojego punktu widzenia, bo trzeba zaznaczyć, że obrany przez scenarzystę kierunek trafił na dosyć szeroki podatny grunt, na którym nie zabrakło też krytyków.

Tak pół na pół? No, po litościwym naciągnięciu. „Come to Daddy”, pełnometrażowy debiut reżyserski Nowozelandczyka Anta Timpsona wprawdzie trochę mnie wymęczył, ale i nie mam wątpliwości, że to jeden z tych filmów, który może się podobać dosyć szerokiemu gronu filmomaniaków. Fanom trochę szalonych thrillerów, czarnych komedii, ale i przejaskrawionych filmów akcji. Obrazów zagadkowych, nieprzewidywalnych i umiarkowanie brutalnych, odżegnujących się od tzw. czystości gatunkowej. To taki gatunkowy eksperymencik, bardzo wulgarny, trochę groteskowy i... naciągany. Pewnie celowo, ale to jakoś nie umniejszało mojego... zawodu? Tak, można powiedzieć, że w jakimś stopniu się rozczarowałam, bo pierwsza partia zapowiadała coś zgoła innego, dużo bardziej przystającego do moich osobistych sympatii filmowych. Tak, „Come to Daddy” dla mnie nie okazał się nader fortunną propozycją, ale dla innych? Dotychczasowy odzew widzów generalne jest dobry, więc pewnie powinno się zaryzykować spotkanie z Norvalem Greenwoodem i jego wielce podejrzanym ojczulkiem. Jeśli, rzecz jasna, sympatyzuje się przynajmniej z jednym z wymienionych wyżej gatunków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz