Świeżo
upieczona pielęgniarka, Quinn Harris, od jednego z pacjentów
dowiaduje się o aplikacji na telefon o nazwie Countdown,
która mówi użytkownikowi, kiedy umrze. Mężczyzna jest pewny, że
dane przedstawiane przez aplikacje są prawdziwe, bo za dowód ma
tragiczną śmierć swojej dziewczyny, której pora odpowiadała
wyliczeniom programu. Quinn sceptycznie podchodzi do tej opowieści i
podobnie jak jej koleżanki i koledzy z pracy z ciekawości ściąga
popularną aplikację, która informuje ją, że zostało jej
kilkadziesiąt godzin życia. Choć wątpi w prawdziwość tych
danych trochę ją one niepokoją. Lekkie zdenerwowanie zamienia się
w czyste przerażenie, gdy w pobliżu Quinn zaczynają pojawiać się
nadnaturalne istoty. Kobieta łączy siły z nowo poznanym mężczyzną,
Mattem Monroe, któremu zgodnie z obliczeniami Countdown,
także zostało niewiele czasu. Razem próbują znaleźć sposób na
uniknięcie szybko zbliżającej się śmierci.
Zrealizowany
za mniej więcej sześć i pół miliona dolarów amerykański horror
„Countdown” w reżyserii i na podstawie scenariusza Justina Deca,
powstał w oparciu o jego nakręconą wiele lat wcześniej
krótkometrażówkę koncentrującą się na młodej parze
zderzającej się z niepokojącą mocą pewnej aplikacji na telefon.
Justina Deca ciągnie przede wszystkim w kierunku komedii (co zresztą
widać też w „Countdown”), ale mile wspomina takie filmy grozy,
jak „Szczęki” Stevena Spielberga, „Halloween” Johna
Carpentera, „Duch” Tobe'a Hoopera i „Obcy – 8. pasażer
Nostromo” Ridleya Scotta. I z niemałym zapałem podszedł
do realizacji horroru „Countdown”, do czego zresztą od lat
namawiali go koledzy z branży.
Co
powstanie z połączenia „The Ring”, „Oszukać przeznaczenie”
i „Aplik@cji” Abela i Burlee Vangów? Horror o tajemniczej
aplikacji odliczającej czas jaki pozostał jej użytkownikowi na tym
padole. Ale, ale, program ten ma jeszcze jedną nieprzyjemną
właściwość, bo w końcu nudno byłoby li tylko świadkować
próbom (tadam!) oszukania przeznaczenia. Aplikacja o nazwie
Countdown, która zresztą, w nieporównanie bardziej
przyjaznym użytkownikowi wydaniu, istnieje w rzeczywistości, staje
się istną zmorą dla świeżo upieczonej pielęgniarki Quinn Harris
(przekonujący występ Elizabeth Lail) i jej nowego przyjaciela,
Matta Monroe. Ze mną w sumie było podobnie – przebrnięcie przez
tę filmową opowieść było sporym wyzwaniem, bo jakoś nie mogłam
oprzeć się poczuciu, że twórcy tego obrazu, za punkt honoru
postawili sobie bezrefleksyjne kalkowanie aż nadto dobrze znanych
motywów i co gorsza, postanowili podać to w modnej plastikowej
oprawie. Klimatem „Countdown” upodabnia się do pierwszego
lepszego (tzn. gorszego) współczesnego teen horroru, chociaż
na pierwszym planie stawia dorosłą kobietę, która właśnie
zakończyła staż w dużym szpitalu i została pełnoprawną
pielęgniarką. Sympatyczną Quinn Harris, która szczerze troszczy
się o pacjentów, ale stanowczo zbyt mało czasu spędza ze swoją
rodziną: nastoletnią siostrą Jordan i ich ojcem. Matka zaś jakiś
czas temu zginęła w wypadku. Quinn nie może, i tak naprawdę nawet
nie próbuje, uwolnić się od wyrzutów sumienia. Obwinia się za
śmierć matki, co w istocie przekłada się na jej relacje z
pozostałymi członkami rodziny. Ewidentnie stara się spędzać jak
najmniej czasu z ojcem i młodszą siostrą, choć oni chcieliby
widywać ją częściej. W sferze zawodowej Quinn też nie układa
się najlepiej, a wszystko przez jednego z lekarzy, który mówiąc
oględnie, wzorem cnót z całą pewnością nie jest. Dodajmy do
tego wątek zawiązującej się przyjaźni Quinn z Mattem Monroe
(bardzo sympatyczna kreacja Jordana Callowaya) z widokami na coś
więcej i mamy całą obyczajową/dramatyczną otoczkę służącą
głównie przedstawieniu ważniejszych postaci. Powierzchownemu, bo
nie ma czasu na pochylanie się nad postaciami, skoro w ręku dzierży
się tak atrakcyjne dla fana gatunku narzędzie, jak śmiercionośna
telefoniczna aplikacja. Justin Dec dodał do tego przewodniego wątku
nutkę tajemnicy, która szczerze mówiąc zajmowała mnie mniej
więcej tak jak rozliczne zagrania typu: o matko, wskoczyła jakaś
kreatura! Tak, jump scenek w „Countdown” jest naprawdę
niemało, bo co to byłby za horror, gdyby ich zabrakło? Ale
wracając do meritum: tajemnica (przynajmniej na początku) tytułowej
aplikacji zasadza się na niemożności odgadnięcia skąd to to się
wzięło i czy faktycznie można powiedzieć, że zabija swoich
użytkowników. Może po prostu ujawnia tajemną informację:
dokładną, z góry ustaloną datę ich śmierci. Znaczy się
przeznaczenie. Za tym drugim świadczy to, że nie każdy, kto
ściągnie feralną aplikację niedługo już pożyje, bo twórcy
dobitnie pokazują (poczynając od prologu), że części z jej
użytkowników aplikacja wróży długi żywot. Quinn jednak to nie
dotyczy – jej zostały mniej więcej trzy dni, a jej nowemu
przyjacielowi, Mattowi, jeszcze mniej. A skoro już nabrali pewności,
że Countdown nie kłamie, to trzeba wziąć przykład z
choćby Alexa Browninga i spróbować oszukać przeznaczenie. Żeby
tego dokonać najpierw muszą „poznać swojego wroga” tj. zbadać
nieszczęsną aplikację, w czym może pomóc im właściciel sklepu
z telefonami – jeden z dwóch niskich ukłonów (jeśli chodzi o
bohaterów) Justina Deca w stronę komedii. UWAGA SPOILER
Drugim jest (jakżeby inaczej) Boży wojownik: zwariowany ksiądz
parający się demonologią KONIEC SPOILERA.
Wyskakujące
maszkary są. Tajemnica, no powiedzmy że jest. Efekty specjalne, ze
wskazaniem na komputerowe, oczywiście też obecne. Do tego
konwencjonalna fabułka z bądź co bądź dającymi się lubić
postaciami, stojącymi w centrum tej nader standardowo rozwijanej
akcji. Postaciami, które spotykają dobrze znane miłośnikom kina
grozy przeżycia natury paranormalnej. Nie tak znowu mroczne
przeżycia, bo atmosfera „Countdown”, przynajmniej w moim
poczuciu, choćby tylko nikłą groźbą nie emanuje. Ani wizualnie
(ciemności są raczej rzadkiej, niewystarczająco zagęszczone i po
hollywoodzku metaliczne), ani odczuwalnie, bo kilka/kilkanaście
dynamicznie, bez należytego wyczucia napięcia, poprowadzonych
fragmentów spod znaku kontaktów z nieznanym (najlepsze są
kiczowate chwile, w których owych istot nie widać, ale za to widać,
co robią z takim czy innym nieszczęśnikiem: jakkolwiek to zabrzmi,
efekt jest raczej niezamierzenie zabawny) nie mogło skłonić mnie
do śledzenia losów bohaterów filmu z narastającą obawą. Nie
życzyłam im źle, ale i bez większej nadziei wypatrywałam
ciekawszych ścieżek fabularnych z ich udziałem. Nie wymagałam
przemierzania dziewiczych terytoriów horroru o zjawiskach
nadprzyrodzonych, ale dużo bardziej klimatycznego, nie tak
beznamiętnego podejścia twórców do sprawdzonych motywów, już
tak. Wyglądało mi to trochę tak, jakby Justin Dec chwytał się
wszystkiego, co tylko przyszło mu na myśl w swoich rozpaczliwych
próbach ożywienia owej historyjki. Nie twierdzę, że tak to się
odbywało, po prostu tak to odbierałam. Najpierw kasandryczna
aplikacja na telefon, potem jakieś niedostrzegalne gołym okiem
nadnaturalne siły, UWAGA SPOILER następnie domniemane demony
i na dodatek domorosły egzorcysta, wielki pasjonat demonologii,
przypominający trochę wspólników Elise Rainier z filmów spod
znaku „Naznaczonego”, klątwa, religijny rytuał KONIEC
SPOILERA i po części spodziewana ostateczna konfrontacja, która
oczywiście efekciarstwem musiała przebić wszystko, co miałam
nieprzyjemność ujrzeć dotychczas. No dobrze, gwoli
sprawiedliwości, finalne starcia (swoją drogą w trakcie napisów
jest jeszcze jedna scena), jak na standardy współczesnego
amerykańskiego kina z przyzwoitym budżetem, są powiedzmy w miarę
powściągliwe. Spodziewałam się większego pola do popisu dla
twórców efektów specjalnych, aczkolwiek zaznaczam, że zwolennicy
obrazów generowanych komputerowo pominięci nie zostali. Gorzej z
osobami preferującymi minimalistyczne w formie i maksymalistyczne w
wymowie horrory o zjawiskach nadprzyrodzonych, ale kto by się nimi
przejmował? Po co komu mroczny, ponury klimat, powolne budowanie
napięcia i maksymalnie realistyczne, praktyczne efekty specjalne,
skoro może mieć „bajeranckie” CGI i dynamiczny rozwój akcji, w
którym nie ma miejsca na nudnawe pogłębione analizy bohaterów i
antybohaterów, czy paranormalnych zjawisk, z którymi się stykają.
Jeden zwariowany pomocnik Quinn i Matta trochę na ten temat nam
powie, ale w tak chaotycznym, najwidoczniej typowym dla siebie stylu
(widać, że nasz nieustraszony wojownik prowadzi nieuporządkowaną,
bałaganiarską egzystencję: żyje chwilą, można by rzec), którą
to wiedzę notabene nader szybko, bez większego pomyślunku przełoży
na praktykę. Czy dobrze oceni zagrożenie? To się okaże. A
przedtem... Justin Dec zaprasza na boleśnie wtórną przeprawę z
nie tak znowu nieznanym, której bynajmniej nie ułatwia znajomość
dokładnej daty śmierci. Czy przeznaczenie da się oszukać albo czy
można przechytrzyć tajemniczą moc wykorzystującą z pozoru
niewinną aplikację telefoniczną do dręczenia i być może
przyśpieszania śmierci niektórych z jej użytkowników? Quinn i
Matt mają nadzieję, że tak, że istnieje sposób na znaczne
odsunięcie w czasie swojej śmierci. Jakie? W sumie łatwo się
domyślić, bo i tutaj twórcy zbytnio się nie wysilali –
wykorzystali motyw, który w kinie grozy już się pojawiał. I to
nawet w pozycji fabularnie trochę zbliżonej do tego tutaj
delikatuśnego horrorku uczącego, że z telefonicznymi aplikacjami
trzeba uważać. Tak Wy wszyscy uzależnieni od tych nowoczesnych
bajerów: uważajcie co ściągacie na swoje nietanie, silnie
uzależniające urządzenia, bo przy okazji możecie ściągnąć na
siebie śmierć. A wtedy to już żadna reklamacja nie pomoże.
Wbrew
nader nieprzychylnego spojrzeniu, jakie mam na debiutancki horror
Justina Deca (tak w roli reżysera, jak scenarzysty), nie uważam
„Countdown” za obraz niegodny polecenia fanom gatunku. Tyle że
absolutnie nie wszystkim. Nawet nie wszystkim osobom preferującym
historie o zjawiskach paranormalnych, bo część z nich mroczny
i/lub ponury klimat silnie nacechowany bardziej odczuwalną, niźli
dostrzegalną groźbą nie z tego świata, uważa za najważniejszy
element tego typu horrorów. Tego przede wszystkim pożąda, a
„Countdown”, przynajmniej moim zdaniem, tego nie oferuje. Ale już
osoby mające ochotę albo wręcz preferujące lżejsze klimaty (w
stylu teen horroru podanego na nowoczesnej tacy), niezbyt
mroczne i niewyszukane opowieści o ludziach starających się
uniknąć zapowiedzianej im już nieodległej śmierci, mają sporą
szansę na niezłą rozrywkę z tym oto, bądź co bądź, nie
najgorzej przyjętym nieskomplikowanym horrorem o kasandrycznej
aplikacji na telefon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz