Studentka
Riley Stone jakiś czas temu została zgwałcona przez
przewodniczącego prestiżowego bractwa Briana Huntleya, ale poza jej
siostrami ze stowarzyszenia nikt w to nie wierzy. Na początku
przerwy świątecznej Riley i jej przyjaciółki narażają się
Huntley'owi i jego przyjaciołom taneczno-wokalnym występem w
siedzibie ich bractwa. Nazajutrz Riley odkrywa, że jedna z jej
sióstr zaginęła. Co więcej ona sama zaczyna odbierać niepokojące
wiadomości w aplikacji telefonicznej od kogoś posługującego się
pseudonimem Calvin Hawthorne. Podejrzewa, że za tym wszystkim stoi
Brian i jego bracia ze stowarzyszenia, ale nie dysponuje dowodami,
które mogłaby przedstawić ochronie kampusu. Kobieta jest coraz
bardziej przekonana, że jej i jej przyjaciółką grozi
niebezpieczeństwo, nie wie tylko jeszcze, jak wielkie.
W
1974 roku swoją premierę miał kulturowy slasher Boba Clarka
pod tytułem „Black Christmas” (pol. „Czarne święta”). W
roku 2006 ukazał się jego luźny remake w reżyserii Glena Morgana
pod tym samym oryginalnym tytułem (pol. „Krwawe święta”), ale
widocznie uznano, że to za mało, postanowiono bowiem nakręcić
drugi jeszcze luźniejszy remake tej dobrze znanej długoletnim fanom
horrorów pozycji. Wyprodukowane przez Blumhouse Productions nowe
„Czarne święta” (oryg. „Black Christmas”) wyreżyserowała
Sophia Takal, twórczyni „Green” (2011) i „Zawsze piękna”
(2016), która współpracowała już z założycielem Blumhouse
Productions, Jasonem Blumem, przy okazji prac nad serialem „Into
the Dark”. Budżet filmu oszacowano na pięć milionów dolarów, a
dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły osiemnaście
milionów dolarów.
Nowozelandzko-amerykański
niby remake „Czarnych świąt” Boba Clarka został pomyślany,
jako slasher feministyczny. Sophia Takal chciała zrobić
film, który dosadnie sprzeciwiałby się uprzedmiotowianiu kobiet.
Nie tylko w slasherach, a nawet nie przede wszystkim. Jej
wersja „Czarnych świąt” (scenariusz napisała wespół z April
Wolfe) nawiązuje do kampanii #MeToo i czyni to w sposób, który
praktycznie przysłania wszystko inne. Omawiana produkcja spokojnie
mogłaby uchodzić za oddzielną historię, niezwiązaną z kultowym
dziełem Clarka, bo nie ma z nim prawie nic wspólnego. Chyba że za
punkty zbieżne uznać osadzenie akcji w okresie świątecznym (tuż
przed Świętami Bożego Narodzenia), żeńskie stowarzyszenie
studenckie i kota. Około pięciu milinów dolarów, które włożono
w to przedsięwzięcie w ogóle nie widać. „Czarne święta” w
interpretacji Sophii Takal przypominają kino półamatorskie –
pierwszą lepszą (a raczej gorszą) telewizyjną rąbankę nakręconą
za góra kilkaset tysięcy dolarów i bynajmniej nieutrzymaną w
klimacie niskobudżetowych slasherów z lat 70-tych i 80-tych
XX wieku. Jarmarczna atmosfera, w której Świąt Bożego Narodzenia,
pomimo wszystkich adekwatnych ozdób i przedmiotów, jakoś nie czuć.
Aż zanadto rzuca się za to w oczy kolorystyczna tandeta –
przejaskrawienie, przesadne oświetlenie – i niewprawne, żeby nie
rzec męczące, kadrowanie. A fabuła... Tak się zastanawiam, czy to
aby nie jakiś żart. Czysta kpina z mojego ulubionego podgatunku
horroru. Wypowiedzi Sophii Takal nie sugerują świadomego dążenia
w „Czarnych świętach” do ośmieszenia nurtu slash.
Świadomego nie, ale ją i jej partnerkę w pisaniu scenariusza tak
poniosło, że naprawdę trudno nie odbierać tego w kategoriach
karykatury rzeczonego podgatunku. Najpierw jednak rzeczy mniej
istotne, które jednakowoż niektórzy mogą uznać za znaki naszych
czasów. W jej „Czarnych świętach” aktorki się nie obnażają,
ani nawet nie biegają w kusych, prześwitujących podkoszulkach, a
czarnoskóra osoba nie tylko nie ginie na początku, ale uchodzi za
najsilniejszą kobietę w żeńskim stowarzyszeniu studenckim, do
którego przynależy też domniemana final girl, Riley Stone,
w którą wcieliła się Imogen Poots, dostosowując się do
przerysowanej, patetyczno-komicznej tonacji tego filmidła. Główna
bohaterka „Czarnych świąt” jest najsilniej ukorzeniona w
konwencji slash. To praktycznie jedyny ukłon w stronę
tradycji, poza zamaskowanym mordercą, który to motyw i tak
ostatecznie jest dyskusyjny. Owszem, Riley, podobnie jak jej
poprzedniczki, początkowo jawi się jako osoba nielubiąca się
wychylać, nieśmiała obserwatorka, która zamiast zaciekle walczyć
o swoje woli zagryźć zęby i mieć nadzieję, że czas faktycznie
leczy rany. Ale z czasem odnajduje w sobie siłę niezbędną do
walki... z płcią przeciwną? Czy tylko pojedynczym oprawcą?
Pierwsze „wysunięcie głowy ze skorupy” następuje podczas
imprezy zorganizowanej przez bractwo, któremu przewodniczy człowiek,
który jakiś czas temu wykorzystał ją seksualnie. Gwałciciela nie
tylko nie spotkała zasłużona kara, ale wręcz to na jego ofiarę
spadły największe nieprzyjemności. Bo oprócz jej najbliższych
przyjaciółek nikt nie dał wiary oskarżeniom, jakie Riley rzuciła
pod adresem powszechnie szanowanego studenta, Briana Huntleya. To
rzecz jasna miało stanowić krytyczny komentarz do zjawisk
zachodzących w rzeczywistości. Do ostracyzmu społecznego, a wręcz
jawnej nienawiści, z jaką zderza się niejedna ofiara gwałtu po
wskazaniu swojego oprawcy. Posądzana o dopuszczenie się
obrzydliwego kłamstwa kobieta zostaje odtrącona przez część tzw.
praworządnego społeczeństwa. Sophia Takal w „Czarnych świętach”
wyraża głośny sprzeciw w stosunku do takich postaw. Nie
wspominając jednak o tym, że fałszywe oskarżenia o gwałt nie są
procederem tak zupełnie niespotykanym, że niejedno już życie w
ten sposób niewinnemu człowiekowi zniszczono. Czy przyjmuje się to
do wiadomości, czy nie, takie przypadki też mają miejsce. Riley
jednak nie jest osobą tego pokroju. Nie stara się zaszkodzić
niewinnemu młodzieńcowi. Sprawiedliwości w sumie też nie szuka.
Już nie. Bo środowisko studenckie, w którym się obraca dało jej
wyraźnie do zrozumienia, że lepiej zrobi, jak zamilknie. Bo Brian
Huntley nie mógł, po prostu nie mógł dopuścić się takiego
haniebnego czynu, o jaki ta bezwstydna femme fatale go
posądza... Tak myśli większość, ale na szczęście dla niej, nie
wszyscy. Na szczęście, bo bez lojalnych przyjaciółek Riley z
pewnością nie weszłaby na ścieżkę w pełni uzasadnionego buntu.
Nigdy nie stałaby się kobietą wyzwoloną.
W
„Czarnych świętach” Sophii Takal trwa zacięta wojna płci.
Niedokładnie taka jak w życiu codziennym. Na kartach scenariusza
trzeciego pełnometrażowego obrazu tej pani przybiera ona
monstrualne rozmiary. Właściwie cała fabuła jest podporządkowana
tej problematyce. Wzajemnemu okładaniu się (fizycznemu i słownemu)
pierwiastka żeńskiego i męskiego. Odwiecznej walce o władzę.
Równouprawnienie? To czysta fikcja. Bajka dla grzecznych dzieci.
Każda ze stron tej niekończącej się wojny pragnie zagarnąć całą
władzę, zamiast po prostu się tym tortem podzielić. Tak mi to
wyglądało w „Czarnych światach”, choć pewnie Sophia Takal nie
życzyłaby sobie, by w ten sposób to interpretować. Twórcy tego
niby remake'u filmu Boba Clarka robią wszystko, co w ich mocy, żeby
widz opowiedział się po stronie kobiet w tej regularnej bijatyce.
Czynią to tak nachalnie, tak się z tym odbiorcy narzucają (wygląda
to bardziej jak stanowczy nakaz niźli zachęta), że istnieje
prawdopodobieństwo, że w niektórych przypadkach odniosą skutek
odwrotny do zamierzonego. Moja przekorna natura w każdym razie
dodatkowo utrudniała mi należyty odbiór omawianego... hmm...
slashera. Wiem, jak to zabrzmi, ale jakoś nie potrafiłam
sympatyzować z tymi wojowniczymi feministkami wykreowanymi w tymże
kinematograficznym „cudeńku”. Przedstawionymi w sposób nie
tylko nader toporny, ale i w pewnym sensie w czerni i bieli. Próżno
szukać w nich odcieni szarości (może poza Riley, ale co do niej
też mam poważne wątpliwości). Różnych ambicji, celów,
światopoglądów... Nieomal wszystkie kobiece postaci zdają się
myśleć tylko o jednym: jak wbić szpilę mężczyznom? Pokazać im
na co je stać. A potem niepomiernie się zdziwić, że te łotry
kontratakują (przynajmniej w ich mniemaniu). No jak to tak? Przecież
im nie wolno! Scenariusz „Czarnych świąt” tylko raz łaskawszym
okiem spogląda na aktualną sytuację płci męskiej. Nie, nie
potępia kobiet tak zupełnie, bo jego autorki ucinają dyskusję w
sposób, który nie pozostawia wątpliwości, że mimo wszystko
kobiety walczące dobrze czynią atakując całą populację męską.
Oni powinni pokornie to znosić, bo mają władzę. W żaden sposób
nie odpowiadać na tony pomyj, którymi w dzisiejszej rzeczywistości
ciągle się ich oblewa. Jak obrazisz kobietę to obwołają cię
szowinistą, a jak ona cię obrazi to duża część społeczeństwa
jej przyklaśnie. Nie można powiedzieć, że ta krótka wymiana zdań
sprawia, że „Czarne święta” nie są już tak stronnicze, jak
dotychczas. Jedni nazwą to cichutkim głosem rozsądku w
ultrafeministycznym szaleństwie, a inni bezpodstawną obelgą
wymierzoną biednym, uciśnionym kobietom. A jeszcze inni szczyptą
obiektywizmu, faktem, który dobrze by było mieć na uwadze w wojnie
damsko-męskiej, ażeby nie obudzić się nagle w nadal uciążliwym
świecie, tyle że teraz dla mężczyzn. Szkoda, że scenarzystki
omawianego obrazu nie uznały za stosowne dosadniej wyartykułować
owej przestrogi dla tych wszystkich, którzy nie pragną
równouprawnienia tylko matriarchatu. Racji ich obserwacjom nie
zamierzam odmawiać, bo faktem jest, że na świecie nie brakuje
kobiet, które dokładnie wiedzą, jak czuje się Riley, bo też
takie potworności przeżyły; faktem jest, że mężczyźni nadal
mogą liczyć na wsparcie dużej części społeczeństwa nawet
wówczas, gdy jakaś kobieta opowie o niewyobrażalnych krzywdach,
jakie doznała ze strony któregoś z nich; faktem jest też to, że
szanse nadal się są wyrównane, że wciąż większą władzę (w
ujęciu globalnym) dzierżą mężczyźni i na dodatek nadal panuje
archaiczne przekonanie, że panie są słabe i zdecydowanie mniej
inteligentne od mężczyzn. Można to jednak było przedstawić w
subtelniejszy, mniej agresywny sposób, zrównoważony z pozostałymi
składowymi fabuły. Bo w tym slasherze zdecydowanie za mało
slashera jest. Tajemniczy morderca (bądź mordercy) nie
wkracza wprawie z rzadka, ale jego występy... Aż do ostatniej
partii „Czarne święta” są praktycznie bezkrwawe (pierwsza
wersja tego obrazu była śmielsza, ale co nieco wycięto, żeby
dostosować obraz do wymogów takiej kategorii wiekowej jaką
filmowcy sobie umyślili: PG-13). Później troszkę ciemnoczerwonej
substancji rozchlapano (nie liczcie jednak na wiele, a o zbliżeniach
na różnego rodzaju obrażenia cielesne to już w ogóle
zapomnijcie), ale szczerze mówiąc niespecjalnie się temu
przyglądałam, bo byłam zajęta wychodzeniem z szoku. Tak,
przeżyłam najprawdziwszy wstrząs w reakcji na tę doprawdy
bezwstydną groteskę slashera, jaką zaserwowano mi w trakcie
spodziewanej, nazwijmy to, rzezi urządzonej na terenie uczelni. Nie
dowierzałam własnym oczom – gdy człowiek już myśli, że
większych głupot na ekranie nie zobaczy, to pojawia się taki twór
jak ten tutaj i udowadnia, że się mylił, że może być jeszcze
bardziej absurdalnie niż dotychczas. No dobrze, trochę przesadzam,
bo z łatwością można by wskazać bardziej niedorzeczne horrory,
ale ośmielę się wysnuć przypuszczenie, że „Czarne święta”
Sophii Takal u niejednego fana horrorów uplasują się w pierwszej
dziesiątce tej niechlubnej klasyfikacji. Historia kinematografii
pokazuje, że absurd też może być wartością jak najbardziej
dodatnią, ale w mojej ocenie drugi luźny remake „Czarnych świąt”
absolutnie do tego szacownego grona się nie wpisuje. Ciężkostrawny
kicz i porażające wręcz przekombinowanie. Takie, które
przynajmniej wieloletnich fanów nurtu slash mogą doprowadzić
do szewskiej pasji. Jeśli uwierzą w to, co widzą...
Cóż
to była za jazda. Jeśli Sophia Takal chciała, by jej trzeci
pełnometrażowy film potraktowano jako jeden z cenniejszych horrorów
feministycznych w historii kina, to cel nie został osiągnięty.
Reżyserka utrzymuje, że kierowała nią głównie potrzeba
włączenia się w ten sposób do chóry osób głośno potępiających
gwałcicieli i słusznie oburzających się na bezkarność
niejednego z nich, nierzadko idącą w parze z potępieniem ofiar. I
faktycznie to pokazała. A czy stanęła w opozycji do wszystkich
mężczyzn? Takal twierdzi, że nie taki był jej cel, ale efekt...?
W sumie różnie można to odczytywać, zakładając oczywiście, że
komuś będzie chciało się to robić. I że w ogóle wytrwa do
napisów końcowych (które na moment przerywa jedna dla mnie bardzo
istotna sekwencja), czego raczej mu nie życzę. Tak, tak, wiem,
sympatyków drugi swobodny remake kultowego slashera Boba
Clarka pod tym samym tytułem też znajduje, ale ja jakoś wolę
przestrzegać przed tym pokracznym tworem. Zwłaszcza oddanych
miłośników filmów slash.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz