poniedziałek, 3 lutego 2020

„Razorback” (1984)


Australia. Dwuletni wnuk łowcy kangurów, Jake'a Cullena, zostaje porwany przez gigantycznego dzika, gdy przebywa pod opieką dziadka. Mężczyzna staje przed sądem pod zarzutem zabójstwa dziecka, ale z braku dowodów zostaje uniewinniony. Nikt jednak nie wierzy w jego wersję wydarzeń. Dwa lata później do Australii przybywają obrończyni praw zwierząt z Nowego Jorku, dziennikarka Beth Winters i jej kamerzysta, z zamiarem nakręcenia reportażu o masowym odstrzale kangurów, odbywającym się w tych samych stronach, w których przed laty zaginął wnuk Jake'a Cullena. Mężczyzna przez cały ten czas prowadził osobistą wendetę wymierzoną przeciwko wszystkim dzikom, przeczuwając, że jego główny cel, razorback, który zabił jego wnuka, wcześniej czy później powróci. I nie myli się. Kolejną ofiarą przerośniętego zwierza pada Beth Winters, ale Cullen jest jedną z nielicznych osób zdających sobie sprawę z tego, jaki faktycznie los ją spotkał. Niedługo potem w miasteczku pojawia się mąż Beth, Carl Winters, pragnący dowiedzieć się co spotkało jego żonę.

Australijski animal attack „Razorback” powstał w oparciu o wydaną w 1981 roku powieść Petera Brennana pod tym samym tytułem i być może z inspiracji sprawą tragicznej śmierci dwumiesięcznej Australijki Azarii Chantel Loren Chamberlain, do której doszło w sierpniu 1980 roku. Za zabójstwo dziecka skazano jej matkę Alice Lynne 'Lindy' Chamberlain-Creighton. Po ponad trzech latach spędzonych w więzieniu kobieta została uniewinniona, ponieważ pozyskano dowody wskazujące na to, że za śmierć dziewczynki odpowiada dingo – dowody potwierdzające zeznania Lindy i jej męża. Scenariusz „Razorbacka” napisał Everett De Roche, a reżyserią zajął się Russell Mulcahy. Dyrektorem zdjęć został Dean Semler, pod wpływem wyników jego pracy nad „Mad Max 2 – Wojownikiem czasu” George'a Millera. Budżet filmu oszacowano na pięć i pół miliona dolarów australijskich. „Razorback” był nominowany do Nagrody AACTA w sześciu kategoriach, zdobywając dwie statuetki: za zdjęcia i montaż. Ponadto Dean Semler za ten wkład został wyróżniony przez Australian Cinematographers Society.

Uważany za jeden z reprezentantów kina ozploitation, animal attack Russella Mulcahy'ego o wielkim złym dziku grasującym w zacisznym zakątku Australii, obrósł względnie niemałym kultem. Ta wydana w 1984 roku adaptacja powieści Petera Brennana nadal cieszy się dosyć sporym zainteresowaniem fanów kina grozy – tych, którzy nie ograniczają swoich kontaktów z gatunkiem do XXI-wiecznych dzieł. W gruncie rzeczy „Razorback” to standardowy horror ze zwierzęciem w roli agresora. Tym razem padło na ogromnego dzika, animatroniczny twór, który moim zdaniem nie stracił zbytnio na wiarygodności. Nawet w dzisiejszych czasach robi wrażenie, zwłaszcza podczas zbliżeń na jego rozwartą paszczę z wielgachnymi kłami. Prolog tak przekonującego efektu bynajmniej nie zapowiadał – tytułowy antybohater objawia się wówczas jako włochata plama ewidentnie nieprzebierająca łapami, tylko sunąca po podłodze niczym nakręcana zabawka. W każdym razie pierwsze minuty seansu poświecono tragedii, która będzie rzutować na dalsze życie Jake'a Cullena, łowcy kangurów mieszkającego w słabo zaludnionym regionie Australii. Tragedii, której sprawcą jest nienaturalnych rozmiarów dzik. Tutejsi nie dają jednak wiary słowom Cullena, a co gorsza wielu podejrzewa, że to on splamił swoje ręce krwią. Krwią swojego dwuletniego wnuka. Mężczyzna został uniewinniony przez sąd, ale jak to często bywa, społeczeństwo wydaje własny wyrok. Winny dopóki nie udowodni swojej niewinności. Jake w każdym razie ma zamiar dowieść prawdziwości swoich słów – pokazać wszystkim niedowiarkom zwłoki swojego największego wroga: ogromniastego razorbacka, który zabrał mu wnuka i dom. Wcielający się w tę postać Bill Kerr ogólnie spisuje się dobrze, ale rozpaczliwy wrzask, który co jakiś czas dobywa się z jego gardła odejmuje trochę wiarygodności tej kreacji. Nie tyle jest źle zagrany, ile zdaje się być poupychany niejako na siłę w scenariusz. Niby każdorazowo jest umotywowany, a jednak w tych momentach czułam się trochę tak, jakby przenoszono mnie do taniego teatru. Niepotrzebne to było. Dwa lata po nieodwracalnej stracie, jakiej doznaje rodzina Cullenów, poznajemy amerykańską dziennikarkę i zarazem działaczkę na rzecz ochrony zwierząt, Beth Winters, która wraz ze swoim kamerzystą przybywa do tego feralnego regionu Australii, w którym wciąż mieszka niegdysiejszy łowca kangurów Jake Cullen. Ze wszystkich postaci występujących w „Razorbacku”, Beth wzbudziła we mnie najcieplejsze uczucia. Z racji swojego zajęcia, postawy względem stworzeń, którym ludzie odmawiają prawa do życia. W australijskim miasteczku, do którego dociera ta waleczna dziennikarka, próżno szukać osoby podzielającej jej poglądy na temat polowań na dziką zwierzynę. Tutaj zabijanie kangurów i dzików jest przednią rozrywką i oczywiście najważniejszą gałęzią lokalnej gospodarki. Twórcy „Razorbacka” unikają umoralniających wywodów na temat bezrozumnej rzezi z niebywałą przyjemnością sianą przez ludzi, przekonanych, że tylko oni są pełnoprawnymi mieszkańcami Ziemi. To znaczy nie rozwodzą się nad tym wprost, ale łatwo wywnioskować, że takie przesłanie „ukryto” w tym obrazie. Widać to choćby w przedstawieniu największych zwolenników polowań mieszkających w tym chwytliwie pustynnym rejonie Australii (poprzetykanym rzadkimi lasami), w którym toczy się zdecydowana większość akcji „Razorbacka”. Braci Bakerów pracujących w miejscowej rzeźni. Jeden z nich, Dicko kreowany przez Davida Argue, stanowi swoistą nie lada atrakcję – przygłupiasto rechoczący brutal, doprawdy groteskowa postać, która nie dość, że dodaje temu widowisku trochę dobrego humoru, to na dodatek rodzi większe obawy niż tytułowe przerośnięte zwierzę. Co nie znaczy, że to dzika, w zamiarze filmowców, nie mieliśmy obawiać się najbardziej.

Jake Cullen po śmierci swojego dwuletniego wnuka zarzucił polowania na kangury, w których to dotychczas się specjalizował, na rzecz eksterminacji dzików ze swoich stron. Mężczyzna w ten sposób odpłaca się za krzywdę doznaną przez jednego dzika. Monstrualne zwierzę, która ma nadzieję jeszcze spotkać. To jest jego główny cel, natomiast pomniejsze osobniki, które z przyjemnością odstrzeliwuje stanowią dla niego coś w rodzaju drobnej rekompensaty za niemożność odnalezienia zabójcy jego ukochanego wnuka. Twórcy w widoczny sposób nie potępiają takiej postawy. Czyli co? Jak człowiek zabija nam bliską osobę, to w porządku będzie zabijanie każdego napotkanego przedstawiciela gatunku ludzkiego? Co prawda w „Razorbacka” nie znajdziemy głośnych peanów na rzecz Jake'a Cullena, nie znajdziemy nachalnych pochwał pod jego adresem, ale też nie można powiedzieć, że starano się przedstawić go jako czarny charakter. Człowiek, który bezlitośnie karze cały gatunek za krzywdę doznaną przez dosłownie jednego jego członka, wyraźnie miał być postacią pozytywną. Nie krystalicznie czystą, ale i niemającą wzbudzać skrajnej niechęci u odbiorców. Jak to było w moim przypadku, chyba nie muszę dodawać... Po śmierci najsympatyczniejszej postaci „Razorbacka” pierwszy plan zajmuje jej mąż, Carl Winters (przekonująca kreacja Gregory'ego Harrisona), któremu los zwierząt też obojętny nie jest (wstrząsające dobicie postrzelonego kangura), ale i nie można powiedzieć, że ich dobro leży mu na sercu tak mocno, jak małżonce. Obrończyni praw zwierząt, tak się złożyło, zabitej przez dzikie zwierzę... Strata ukochanej kobiety to jedno, ale Carl ma jeszcze jeden powód do rozpaczy. Powód, który dodaje tragizmu całej tej sytuacji. Powód, który ma za zadanie między innymi jeszcze bardziej spotwornić potwora. Zwierzę, które i tak już zapracowało sobie na negatywne nastawienie widza (śmierć dwuletniego dziecka). Wszystko wskazuje na to, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest niestety upolowanie tego jednego osobnika. A najbliższy temu jest mężczyzna, który już dwa długie lata poświęcił polowaniom na dziki. A Carl? Cóż, Carl bardziej skupia się na badaniu sprawy zaginięcia swojej żony, a że ściśle wiąże się ono z tytułowym antybohaterem... Ale to potem. Najpierw Carl wniknie w szemrane towarzystwo, które jak wiemy (on na razie może to tylko podejrzewać) też jest zamieszane w tę sprawę. Z czasem „na scenę” wkroczy też niejaka Sarah Cameron (w tej roli całkiem dobrze radząca sobie Arkie Whiteley), która tylko pozornie nie wpasowuje się w tutejsze społeczeństwo wprost rozmiłowane w krwawych polowaniach na dziką zwierzynę. W swoich czasach „Razorback” stanowił swego rodzaju realizatorskie novum, ponieważ postawiono na niedawno opracowaną przez firmę Kodak rozdzielczość zdjęć – wyższą niż dotychczasowy standard. Obrazy te w sumie nawet dziś wpadają w oko. Czymże byłyby jednak te głębokie, żywe barwy, gdyby nie ta lokalizacja? Według mnie to tym, i malowniczym, i przygnębiająco ponurym, częściowo jałowym australijskim ziemiom, klimat „Razorbacka” zawdzięcza najwięcej. Technika filmowania i wybrany sprzęt naturalnie też generalnie wybijają się ponad przeciętność, ale i znalazło się trochę obrazków trącących ciężkostrawnym kiczem. Najlepszy efekt wywarła na mnie naprawdę pomysłowo skręcona scena snu, która podobno żywo zainteresowała samego Stevena Spielberga (ponoć podpytał Russella Mulcahy'ego o tajniki realizatorskie odnośnie tej sekwencji). Atakom przerośniętego dzika też niczego konkretnego zarzucić nie mogę – no może poza niską drastycznością. Więcej substancji, notabene udanie, imitującej krew, mogłoby drastycznie podkopać wiarygodność, ale przydałoby się trochę dłuższych zbliżeń na poszarpane rany zadane kłami oszalałego zwierzęcia. Pana tych australijskich ziem, który najwidoczniej w końcu trafił na godnego przeciwnika. Wyspecjalizowanego w zabijaniu dzikiej zwierzyny starszego człowieka, nade wszystko pragnącego pomścić śmierć swojego wnuka. Niezbyt to trzymające w napięciu widowisko, niezbyt to mroczny horror z nurtu animal attack, ale mimo wszystko ogląda się to nie najgorzej. Znośnie skonstruowane postaci, którym pewnie nie zaszkodziłoby trochę więcej głębi oraz niemęcząca, nienużąca zanadto prosta, konwencjonalna fabuła. Chyba że za powiew odważniejszej kreatywności uznać wybór antybohatera – nie wiem, czy wcześniej powstał jakiś film grozy z przerośniętym dzikiem w roli agresora, ale tak czy inaczej nie uważam tej koncepcji za szczególnie wyszukaną. Mordercze króliki z „Nocy lepusa” Williama F. Claxtona albo ślimaki ze... „Ślimaków" Juana Piquera Simóna, jak najbardziej, ale dzik? Powiedzmy sobie szczerze: te zwierzęta przez znaczą część oświeconego społeczeństwa bynajmniej nie są uważane za milusie, nieszkodliwe, niegroźne stworzonka. A już na pewno nie takie, które mają takie samo prawo do życia, jak człowiek. Bo to (o zgrozo!) szkodniki są...eh.

Filmowa adaptacja powieści Petera Brennana w reżyserii Russella Mulcahy'ego, nie jest animal attackiem, którego w pierwszej kolejności poleciłabym osobom dopiero zaczynającym swoją przygodę z tym podgatunkiem horroru. Ale myślę, że ci, którzy zapoznali się już z paroma obrazami o morderczych zwierzętach mogą w miarę spokojnie sięgnąć po „Razorbacka”. Pod warunkiem, że jeszcze nie przejadł im się motyw monstrualnego zwierza polującego na ludzi. I vice versa. Nic nadzwyczajnego, ale można zerknąć. Tym bardziej, że ta oto australijska produkcja tak zupełnie „z afisza nigdy nie zeszła” – grono jej fanów ciągle się rozrasta. Nie w zastraszającym tempie, ale i nie można powiedzieć, że poniosła sromotną porażkę w starciu z nieubłaganie upływającym czasem. Bezsprzecznie wychodzi z tej niekończącej się próby w miarę obronną ręką. Póki co.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz