Australia.
Dwuletni wnuk łowcy kangurów, Jake'a Cullena, zostaje porwany przez
gigantycznego dzika, gdy przebywa pod opieką dziadka. Mężczyzna
staje przed sądem pod zarzutem zabójstwa dziecka, ale z braku
dowodów zostaje uniewinniony. Nikt jednak nie wierzy w jego wersję
wydarzeń. Dwa lata później do Australii przybywają obrończyni
praw zwierząt z Nowego Jorku, dziennikarka Beth Winters i jej
kamerzysta, z zamiarem nakręcenia reportażu o masowym odstrzale
kangurów, odbywającym się w tych samych stronach, w których przed
laty zaginął wnuk Jake'a Cullena. Mężczyzna przez cały ten czas
prowadził osobistą wendetę wymierzoną przeciwko wszystkim dzikom,
przeczuwając, że jego główny cel, razorback, który zabił jego
wnuka, wcześniej czy później powróci. I nie myli się. Kolejną
ofiarą przerośniętego zwierza pada Beth Winters, ale Cullen jest
jedną z nielicznych osób zdających sobie sprawę z tego, jaki
faktycznie los ją spotkał. Niedługo potem w miasteczku pojawia się
mąż Beth, Carl Winters, pragnący dowiedzieć się co spotkało
jego żonę.
Australijski
animal attack „Razorback” powstał w oparciu o wydaną w
1981 roku powieść Petera Brennana pod tym samym tytułem i być
może z inspiracji sprawą tragicznej śmierci dwumiesięcznej
Australijki Azarii Chantel Loren Chamberlain, do której doszło w
sierpniu 1980 roku. Za zabójstwo dziecka skazano jej matkę Alice
Lynne 'Lindy' Chamberlain-Creighton. Po ponad trzech latach
spędzonych w więzieniu kobieta została uniewinniona, ponieważ
pozyskano dowody wskazujące na to, że za śmierć dziewczynki
odpowiada dingo – dowody potwierdzające zeznania Lindy i jej męża.
Scenariusz „Razorbacka” napisał Everett De Roche, a reżyserią
zajął się Russell Mulcahy. Dyrektorem zdjęć został Dean Semler,
pod wpływem wyników jego pracy nad „Mad Max 2 – Wojownikiem
czasu” George'a Millera. Budżet filmu oszacowano na pięć i pół
miliona dolarów australijskich. „Razorback” był nominowany do
Nagrody AACTA w sześciu kategoriach, zdobywając dwie statuetki: za
zdjęcia i montaż. Ponadto Dean Semler za ten wkład został
wyróżniony przez Australian Cinematographers Society.
Uważany
za jeden z reprezentantów kina ozploitation, animal attack
Russella Mulcahy'ego o wielkim złym dziku grasującym w zacisznym
zakątku Australii, obrósł względnie niemałym kultem. Ta wydana w
1984 roku adaptacja powieści Petera Brennana nadal cieszy się dosyć
sporym zainteresowaniem fanów kina grozy – tych, którzy nie
ograniczają swoich kontaktów z gatunkiem do XXI-wiecznych dzieł. W
gruncie rzeczy „Razorback” to standardowy horror ze zwierzęciem
w roli agresora. Tym razem padło na ogromnego dzika, animatroniczny
twór, który moim zdaniem nie stracił zbytnio na wiarygodności.
Nawet w dzisiejszych czasach robi wrażenie, zwłaszcza podczas
zbliżeń na jego rozwartą paszczę z wielgachnymi kłami. Prolog
tak przekonującego efektu bynajmniej nie zapowiadał – tytułowy
antybohater objawia się wówczas jako włochata plama ewidentnie
nieprzebierająca łapami, tylko sunąca po podłodze niczym
nakręcana zabawka. W każdym razie pierwsze minuty seansu poświecono
tragedii, która będzie rzutować na dalsze życie Jake'a Cullena,
łowcy kangurów mieszkającego w słabo zaludnionym regionie
Australii. Tragedii, której sprawcą jest nienaturalnych rozmiarów
dzik. Tutejsi nie dają jednak wiary słowom Cullena, a co
gorsza wielu podejrzewa, że to on splamił swoje ręce krwią. Krwią
swojego dwuletniego wnuka. Mężczyzna został uniewinniony
przez sąd, ale jak to często bywa, społeczeństwo wydaje własny
wyrok. Winny dopóki nie udowodni swojej niewinności. Jake w każdym
razie ma zamiar dowieść prawdziwości swoich słów – pokazać
wszystkim niedowiarkom zwłoki swojego największego wroga:
ogromniastego razorbacka, który zabrał mu wnuka i dom. Wcielający
się w tę postać Bill Kerr ogólnie spisuje się dobrze, ale
rozpaczliwy wrzask, który co jakiś czas dobywa się z jego gardła
odejmuje trochę wiarygodności tej kreacji. Nie tyle jest źle
zagrany, ile zdaje się być poupychany niejako na siłę w
scenariusz. Niby każdorazowo jest umotywowany, a jednak w tych
momentach czułam się trochę tak, jakby przenoszono mnie do taniego
teatru. Niepotrzebne to było. Dwa lata po nieodwracalnej stracie,
jakiej doznaje rodzina Cullenów, poznajemy amerykańską
dziennikarkę i zarazem działaczkę na rzecz ochrony zwierząt, Beth
Winters, która wraz ze swoim kamerzystą przybywa do tego feralnego
regionu Australii, w którym wciąż mieszka niegdysiejszy łowca
kangurów Jake Cullen. Ze wszystkich postaci występujących w
„Razorbacku”, Beth wzbudziła we mnie najcieplejsze uczucia. Z
racji swojego zajęcia, postawy względem stworzeń, którym ludzie
odmawiają prawa do życia. W australijskim miasteczku, do którego
dociera ta waleczna dziennikarka, próżno szukać osoby
podzielającej jej poglądy na temat polowań na dziką zwierzynę.
Tutaj zabijanie kangurów i dzików jest przednią rozrywką i
oczywiście najważniejszą gałęzią lokalnej gospodarki. Twórcy
„Razorbacka” unikają umoralniających wywodów na temat
bezrozumnej rzezi z niebywałą przyjemnością sianą przez ludzi,
przekonanych, że tylko oni są pełnoprawnymi mieszkańcami Ziemi.
To znaczy nie rozwodzą się nad tym wprost, ale łatwo wywnioskować,
że takie przesłanie „ukryto” w tym obrazie. Widać to choćby w
przedstawieniu największych zwolenników polowań mieszkających w
tym chwytliwie pustynnym rejonie Australii (poprzetykanym rzadkimi
lasami), w którym toczy się zdecydowana większość akcji
„Razorbacka”. Braci Bakerów pracujących w miejscowej rzeźni.
Jeden z nich, Dicko kreowany przez Davida Argue, stanowi swoistą nie
lada atrakcję – przygłupiasto rechoczący brutal, doprawdy
groteskowa postać, która nie dość, że dodaje temu widowisku
trochę dobrego humoru, to na dodatek rodzi większe obawy niż
tytułowe przerośnięte zwierzę. Co nie znaczy, że to dzika, w
zamiarze filmowców, nie mieliśmy obawiać się najbardziej.
Jake
Cullen po śmierci swojego dwuletniego wnuka zarzucił polowania
na kangury, w których to dotychczas się specjalizował, na rzecz
eksterminacji dzików ze swoich stron. Mężczyzna w ten sposób
odpłaca się za krzywdę doznaną przez jednego dzika. Monstrualne
zwierzę, która ma nadzieję jeszcze spotkać. To jest jego główny
cel, natomiast pomniejsze osobniki, które z przyjemnością
odstrzeliwuje stanowią dla niego coś w rodzaju drobnej rekompensaty
za niemożność odnalezienia zabójcy jego ukochanego wnuka. Twórcy
w widoczny sposób nie potępiają takiej postawy. Czyli co? Jak
człowiek zabija nam bliską osobę, to w porządku będzie zabijanie
każdego napotkanego przedstawiciela gatunku ludzkiego? Co prawda w
„Razorbacka” nie znajdziemy głośnych peanów na rzecz Jake'a
Cullena, nie znajdziemy nachalnych pochwał pod jego adresem, ale też
nie można powiedzieć, że starano się przedstawić go jako czarny
charakter. Człowiek, który bezlitośnie karze cały gatunek za
krzywdę doznaną przez dosłownie jednego jego członka, wyraźnie
miał być postacią pozytywną. Nie krystalicznie czystą, ale i
niemającą wzbudzać skrajnej niechęci u odbiorców. Jak to było w
moim przypadku, chyba nie muszę dodawać... Po śmierci
najsympatyczniejszej postaci „Razorbacka” pierwszy plan zajmuje
jej mąż, Carl Winters (przekonująca kreacja Gregory'ego
Harrisona), któremu los zwierząt też obojętny nie jest
(wstrząsające dobicie postrzelonego kangura), ale i nie można
powiedzieć, że ich dobro leży mu na sercu tak mocno, jak małżonce.
Obrończyni praw zwierząt, tak się złożyło, zabitej przez dzikie
zwierzę... Strata ukochanej kobiety to jedno, ale Carl ma jeszcze
jeden powód do rozpaczy. Powód, który dodaje tragizmu całej tej
sytuacji. Powód, który ma za zadanie między innymi jeszcze
bardziej spotwornić potwora. Zwierzę, które i tak już zapracowało
sobie na negatywne nastawienie widza (śmierć dwuletniego dziecka).
Wszystko wskazuje na to, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest
niestety upolowanie tego jednego osobnika. A najbliższy temu jest
mężczyzna, który już dwa długie lata poświęcił polowaniom na
dziki. A Carl? Cóż, Carl bardziej skupia się na badaniu sprawy
zaginięcia swojej żony, a że ściśle wiąże się ono z tytułowym
antybohaterem... Ale to potem. Najpierw Carl wniknie w szemrane
towarzystwo, które jak wiemy (on na razie może to tylko
podejrzewać) też jest zamieszane w tę sprawę. Z czasem „na
scenę” wkroczy też niejaka Sarah Cameron (w tej roli całkiem
dobrze radząca sobie Arkie Whiteley), która tylko pozornie nie
wpasowuje się w tutejsze społeczeństwo wprost rozmiłowane w
krwawych polowaniach na dziką zwierzynę. W swoich czasach
„Razorback” stanowił swego rodzaju realizatorskie novum,
ponieważ postawiono na niedawno opracowaną przez firmę Kodak
rozdzielczość zdjęć – wyższą niż dotychczasowy standard.
Obrazy te w sumie nawet dziś wpadają w oko. Czymże byłyby jednak
te głębokie, żywe barwy, gdyby nie ta lokalizacja? Według mnie to
tym, i malowniczym, i przygnębiająco ponurym, częściowo jałowym
australijskim ziemiom, klimat „Razorbacka” zawdzięcza najwięcej.
Technika filmowania i wybrany sprzęt naturalnie też generalnie
wybijają się ponad przeciętność, ale i znalazło się trochę
obrazków trącących ciężkostrawnym kiczem. Najlepszy efekt
wywarła na mnie naprawdę pomysłowo skręcona scena snu, która
podobno żywo zainteresowała samego Stevena Spielberga (ponoć
podpytał Russella Mulcahy'ego o tajniki realizatorskie odnośnie tej
sekwencji). Atakom przerośniętego dzika też niczego konkretnego
zarzucić nie mogę – no może poza niską drastycznością. Więcej
substancji, notabene udanie, imitującej krew, mogłoby drastycznie
podkopać wiarygodność, ale przydałoby się trochę dłuższych
zbliżeń na poszarpane rany zadane kłami oszalałego zwierzęcia.
Pana tych australijskich ziem, który najwidoczniej w końcu trafił
na godnego przeciwnika. Wyspecjalizowanego w zabijaniu dzikiej
zwierzyny starszego człowieka, nade wszystko pragnącego pomścić
śmierć swojego wnuka. Niezbyt to trzymające w napięciu widowisko,
niezbyt to mroczny horror z nurtu animal attack, ale mimo
wszystko ogląda się to nie najgorzej. Znośnie skonstruowane
postaci, którym pewnie nie zaszkodziłoby trochę więcej głębi
oraz niemęcząca, nienużąca zanadto prosta, konwencjonalna fabuła.
Chyba że za powiew odważniejszej kreatywności uznać wybór
antybohatera – nie wiem, czy wcześniej powstał jakiś film grozy
z przerośniętym dzikiem w roli agresora, ale tak czy inaczej nie
uważam tej koncepcji za szczególnie wyszukaną. Mordercze króliki
z „Nocy lepusa” Williama F. Claxtona albo ślimaki ze... „Ślimaków" Juana Piquera Simóna, jak najbardziej, ale dzik?
Powiedzmy sobie szczerze: te zwierzęta przez znaczą część
oświeconego społeczeństwa bynajmniej nie są uważane za milusie,
nieszkodliwe, niegroźne stworzonka. A już na pewno nie takie, które
mają takie samo prawo do życia, jak człowiek. Bo to (o zgrozo!)
szkodniki są...eh.
Filmowa
adaptacja powieści Petera Brennana w reżyserii Russella
Mulcahy'ego, nie jest animal attackiem, którego w pierwszej
kolejności poleciłabym osobom dopiero zaczynającym swoją przygodę
z tym podgatunkiem horroru. Ale myślę, że ci, którzy zapoznali
się już z paroma obrazami o morderczych zwierzętach mogą w miarę
spokojnie sięgnąć po „Razorbacka”. Pod warunkiem, że jeszcze
nie przejadł im się motyw monstrualnego zwierza polującego na
ludzi. I vice versa. Nic nadzwyczajnego, ale można zerknąć. Tym
bardziej, że ta oto australijska produkcja tak zupełnie „z afisza
nigdy nie zeszła” – grono jej fanów ciągle się rozrasta. Nie
w zastraszającym tempie, ale i nie można powiedzieć, że poniosła
sromotną porażkę w starciu z nieubłaganie upływającym czasem.
Bezsprzecznie wychodzi z tej niekończącej się próby w miarę
obronną ręką. Póki co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz