Młody
mężczyzna, Norval Greenwood, po kilkudziesięcioletniej
nieobecności ojca w swoim życiu dostaje od niego list z
zaproszeniem do jego położonego w zacisznej nadmorskiej okolicy
domu. Norval przyjmuje propozycję, ale jego rodziciel, Brian, nie
jest taki, jak go sobie wyobrażał. Gospodarz wydaje się być do
niego wrogo nastawiony, a starania Norvala, by zyskać jego sympatię
tylko pogarszają sytuację. Brian jawnie kpi z tego, że jego
dorosły już syn nadal mieszka z matką i najwyraźniej jest
zniesmaczony tym, że Norval jeszcze niedawno tkwił w szponach
nałogu alkoholowego. Poza tym młody mężczyzna ma powody
przypuszczać, że ze strony ojca grozi mu poważne
niebezpieczeństwo, że człowiek, który zaprosił go do swojego
domu z jakiegoś sobie tylko znanego powodu chce wyrządzić mu
fizyczną krzywdę.
Ant Timpson powiedział, że jego pierwszy pełnometrażowy film jest pełen szalonego humoru i dzikich postaci. Zgodzę się, że osoby zaludniające tę historię mają, nazwijmy to, odchyły od normy, są mniej czy bardziej osobliwe, ale dowcip... Cóż, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dla twórców „Come to Daddy” czarna komedia to przede wszystkim wulgaryzmy. Te scenki, które zostały pomyślane jako dowcipne, zasadzają się na przekleństwach. Nie wszystkie, ale sporo tego. Więc jak kogoś bawią brzydkie słowa to spokojnie może szukać szczerego śmiechu w „Come to Daddy”. W moje poczucie humoru natomiast trafił zaledwie jeden moment, pożądanie niesmaczna wymiana zdań pomiędzy dwoma mężczyznami. Taki oto dylemat: zjeść własne ucho, czy wypić cudze nasienie? Który wybór jest lepszy? Odpowiedź: nasienie, bo to posiłek bardziej wartościowy. Bogaty w białko. Jak już wspomniałam pierwsza partia „Come to Daddy” fabularnie w moich oczach się wybroniła. Motyw delikatnie mówiąc podejrzanego, a dobitniej szalonego gospodarza uroczego domu znacznie oddalonego od innych nieruchomości, zazwyczaj bez problemu mnie angażuje. I podobnie było tutaj (tylko ta atmosfera...). W sumie zaintrygowały mnie pierwsze dni pobytu Norvala Greenwooda, można powiedzieć klasycznego maminsynka, którego życie bynajmniej nie jest usłane różami, aczkolwiek jego problemy nigdy nie miały podłoża finansowego. Młody mężczyzna od lat, z raczej marnym skutkiem, działa w branży muzycznej. Mieszka z matką w Beverly Hills (czym naraża się na odrażającą aluzję ojca, co do charakteru ich relacji (kompleks Edypa: ot taki złośliwy żarciki) i przeszedł już jedną próbę samobójczą, z czego również zwierza się Brianowi (poważny błąd). Choć to ojciec porzucił go w dzieciństwie i przez kilkadziesiąt lat nie dawał znaku życia, to Norval stara się mu przypodobać. Brian tymczasem nie wykazuje najmniejszej chęci naprawienia stosunków z jedynym synem. Nie zamierza go przeprosić za krzywdę, jakiej przysporzył jemu i jego matce, ani nawet przyjąć ręki, którą Norval ponad wszelką wątpliwość wyciąga w jego kierunku. Brian nie chce pojednać się ze swoją latoroślą, chociaż to on tak naprawdę pierwszy wyszedł z inicjatywą – list z zaproszeniem do jego domu zaadresowany do Norvala. Można więc założyć, że Brian sprowadził swojego syna do tego odizolowanego miejsca po to, by się go pozbyć. Tylko dlaczego miałoby mu na tym zależeć? No cóż, jego motywacji przynajmniej przez jakiś czas nie znamy. Zresztą celu zorganizowania owego spotkania po latach tak naprawdę tylko się domyślamy. Wcale nie jest powiedziane, że Brian na pewno chce zabić swojego gościa. Może chce tylko trochę uprzykrzyć mu życie albo po prostu nie potrafi inaczej, taki już jest w kontaktach z ludźmi. Bo jak to się mówi nie jest normalny? Bo ogłupia go alkohol? Bo tak każą mu głosy... Tak, Brian toczy nocne rozmowy z kimś, kogo nie widać. Norval ma więc powody przypuszczać, że jego rodziciel tak naprawdę rozmawia z samym sobą. To by wiele wyjaśniało. A więc główny bohater „Come to Daddy” prawdopodobnie znalazł już odpowiedź na dziwną, wrogą wręcz postawę ojca w stosunku do niego. Choroba psychiczna to jak najbardziej prawdopodobny motyw, prawda? Tak czy inaczej Norval powinien niezwłocznie opuścić to miejsce. Co do tego mamy absolutną pewność. Jego jednak coś – pewnie ogromna potrzeba pojednania z ojcem, jaki by on nie był – cały czas trzyma go w tym przeklętym domu. Przeklętym nie tylko w tym sensie, że gospodarzy w nim niebezpieczny, potencjalnie chory psychicznie człowiek, ale i może w bardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. To znaczy w pewnym momencie twórcy wprowadzają elementy sugerujące skręt w stronę horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych. Później pojawia się nawet trochę gore – w miarę śmiałych (ale bez przesady) mordów i okaleczeń, z których najbardziej pomysłowe moim zdaniem jest bliskie spotkanie gwoździa z twarzą, a najbardziej bolesne (powiedzmy z lekka wstrząsające) nadzwyczaj długie miażdżenie ludzkiej głowy. W „Come to Daddy”, co się chwali, nie znajdziemy choćby najmniejszego wspomagania komputerem, bo Ant Timpson (witaj brachu!) nie jest zwolennikiem CGI. Preferuje praktyczne efekty specjalne, czego wyraz daje w swoim debiutanckim pełnometrażowym filmie. Przewrotnym, zaskakującym, ale... przedobrzonym. Według mnie za bardzo to naciągane - twórcy za daleko poszli w stronę czarnej komedii w drugiej partii filmu, bo znacznie podkopali tym wiarygodność wypracowaną wcześniej – i podczepili się pod motyw, za którym delikatnie mówiąc nie przepadam. I tak oto opowieść o groźnym pustelniku i jego z lekka ciapowatej ofierze zamieniła się w nawiną akcyjkę o „superbohaterze” poniekąd z przymusu. Poniekąd, bo naprawdę ciężko nadążyć za jego motywacją, trudno przeniknąć jego myśli w tych szaleńczych chwilach. Pozostaje chyba tylko dojść do wniosku, że kieruje nim czysta adrenalina, chwilowa niepoczytalność wynikła z panicznego strachu i czyjejś siły perswazji. Aha, przypomniało mi się: rozbawił mnie też moment z łańcuchem – myślę, że każdy odbiorca „Come to Daddy” bez trudu odgadnie, o którym konkretnie fragmencie tu mowa. A po tym gwałtownym zwrocie akcji... No cóż, wyróżniłabym tylko te nieliczne momenty gore. Niestety, nic więcej. Pierwsza partia zapowiadała coś lepszego tj. bardziej atrakcyjnego z mojego punktu widzenia, bo trzeba zaznaczyć, że obrany przez scenarzystę kierunek trafił na dosyć szeroki podatny grunt, na którym nie zabrakło też krytyków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz