Młody
mężczyzna, Norval Greenwood, po kilkudziesięcioletniej
nieobecności ojca w swoim życiu dostaje od niego list z
zaproszeniem do jego położonego w zacisznej nadmorskiej okolicy
domu. Norval przyjmuje propozycję, ale jego rodziciel, Brian, nie
jest taki, jak go sobie wyobrażał. Gospodarz wydaje się być do
niego wrogo nastawiony, a starania Norvala, by zyskać jego sympatię
tylko pogarszają sytuację. Brian jawnie kpi z tego, że jego
dorosły już syn nadal mieszka z matką i najwyraźniej jest
zniesmaczony tym, że Norval jeszcze niedawno tkwił w szponach
nałogu alkoholowego. Poza tym młody mężczyzna ma powody
przypuszczać, że ze strony ojca grozi mu poważne
niebezpieczeństwo, że człowiek, który zaprosił go do swojego
domu z jakiegoś sobie tylko znanego powodu chce wyrządzić mu
fizyczną krzywdę.
Irlandzko-kanadyjsko-nowozelandzko-amerykański
thriller komediowy „Come to Daddy” (inna pisownia: „Come To
Daddy”) to pełnometrażowy reżyserski debiut Anta Timpsona,
twórcy pochodzącego z Nowej Zelandii, który najprężniej rozwija
się jako producent filmowy. Scenariusz autorstwa Toby'ego Harvarda
powstał na podstawie pomysłu Timpsona, na który z kolei największy
wpływ miała śmierć ojca reżysera „Come to Daddy”. Timpson
wyznał, że ojciec już w dzieciństwie zaraził go swoją miłością
do kina i że prace nad fikcyjną historią Norvala Greenwooda były
dla niego katartycznym przeżyciem. Pierwszy pokaz pełnometrażowego
reżyserskiego debiutu Anta Timpsona odbył się w kwietniu 2019 roku
na Tribeca Film Festival. A to był dopiero początek długiego
tournée po festiwalach filmowych. Dystrybucja „Come to Daddy”
ograniczała się do nich aż do lutego 2020 roku, kiedy to produkcja
weszła na ekrany kin w kilku krajach świata.
Podczas
stylowego otwarcia „Come to Daddy” (plansza tytułowa przywodzi
wręcz skojarzenia z tak uwielbianym przez Anta Timpsona starszym
kinem) widzimy młodego mężczyznę z fryzurką a la Lloyd z
„Głupiego i głupszego” (1994) – nieidentyczną, ale tyle
wystarczyło by mignął mi w wyobraźni tamten bohater – przedzierającego się przez
las i skały w ponurej, iście jesiennej aurze. Nagle przed jego
oczami wyrasta samotnie stojący, drewniany dom, który jak się
okazuje należy do ojca naszego „wytrawnego podróżnika”. W
Norvala Greenwooda, bo tak się nazywa przybysz, w bardzo dobrym
stylu wcielił się Elijah Wood. Jego bohater mieszka w Los Angeles z
matką i stara się realizować w branży muzycznej. Norval dzieli
się tymi faktami ze swojego życia z mężczyzną zamieszkującym ów
odosobniony dom, do którego już na początku filmu przybył.
Mężczyzną imieniem Brian będącym ojcem Norvala, który porzucił
go w dzieciństwie i dotychczas ani razu nie próbował się z nim
skontaktować. Dopiero teraz, po trzydziestu latach, młody Greenwood
dostał od niego pierwszy list. List z zaproszeniem do jego domu,
które to chętnie przyjął. Bo od zawsze marzył o spotkaniu z
ojcem, którego jak szybko się okazuje mocno idealizował. Człowiek,
który otwiera mu drzwi (całkiem widowiskowy występ Martina
Donovana) ewidentnie nie jest kochającym tatusiem stęsknionym za
swoją latoroślą. Już pierwszy rzut oka na niego powinien
wystarczyć, by w umyśle odbiorcy odezwał się sygnał alarmowy, a
jeśli nie, to twórcy szybko to naprawią. Rzecz nie w tym, że
Brian nadużywa alkoholu, bo istotnie nie stroni od butelki. Nie
chodzi nawet o to, że naigrawa się ze swojego gościa. Sygnały
wskazujące na to, że coś z nim jest ewidentnie nie tak początkowo
są może subtelniej unaoczniane, ale za to wyraźnie odczuwalne.
Twarde spojrzenia, które Brian posyła w kierunku Norvala,
zawoalowane groźby i przede wszystkim akcja z telefonem tego
drugiego, każą sądzić, że życie młodego mężczyzny jest
zagrożone. Że najlepiej zrobiłby, gdyby natychmiast wyruszył w
drogę powrotną do Los Angeles i czekającej tam na niego matki.
Ale, jak to w kinie grozy nierzadko bywa, nawet podejrzenie
graniczące z pewnością, że ojciec właśnie rzucił w niego
niemałych rozmiarów kamieniem, nie skłania naszego protagonisty do
opuszczenia tego bądź co bądź urokliwego miejsca. Naturalny –
raz nasłoneczniony, innymi razy bardzo posępny – krajoobraz
właściwie w pojedynkę stara się tworzyć pożądany przez
miłośników tak thrillerów, jak horrorów klimat. Wybór miejsca
akcji i zdjęcia zrobione podczas mglistych dni, owszem, wprowadzają
dość silne poczucie wyobcowania i zagrożenia życia (nie mniej od
wielce podejrzanego zachowania gospodarza drewnianego domku, do
którego trafia nasz łaknący ojcowskiej akceptacji bohater), ale
poza tym twórcy celują w modny w dzisiejszych czasach plastik. Mrok
jest metaliczny i niedostatecznie zagęszczony, a podczas słonecznych
dni kolory są tak jaskrawe, a światło tak mocne, że aż musiałam
przymykać powieki. Chwilami, a w pozostałych minutach... No nie
mogę powiedzieć, że podczas tych słonecznych dni czułam
cokolwiek poza jak najbardziej niepożądanym w tym kontekście
niesmakiem. Kolejne plastikowe filmidło – ileż jeszcze? - chociaż
tak zupełnie niepozbawione smaczków atmosferycznych. Czyli: co
jakiś czas dochodząca do głosu jesienna aura i dosyć
zróżnicowana, że tak to ujmę przyjemnie drażniąca oprawa
dźwiękowa skomponowana przez Karla Stevena, który to pracował (w
mniejszym zakresie niż tutaj) między innymi nad muzyką „Aresztu domowego” Gerarda Johnstone'a, notabene przedsięwzięcia, w którym
w pewnym sensie wziął również udział Ant Timpson: jako jeden z
producentów wykonawczych. Sytuację do pewnego stopnia ratuje też
rozwój fabuły, a ściślej pierwszej partii „Come to Daddy”. Bo
im dalej w las...
Ant
Timpson powiedział, że jego pierwszy pełnometrażowy film jest
pełen szalonego humoru i dzikich postaci. Zgodzę się, że osoby
zaludniające tę historię mają, nazwijmy to, odchyły od normy, są
mniej czy bardziej osobliwe, ale dowcip... Cóż, nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że dla twórców „Come to Daddy” czarna komedia
to przede wszystkim wulgaryzmy. Te scenki, które zostały pomyślane
jako dowcipne, zasadzają się na przekleństwach. Nie wszystkie, ale
sporo tego. Więc jak kogoś bawią brzydkie słowa to spokojnie może
szukać szczerego śmiechu w „Come to Daddy”. W moje poczucie
humoru natomiast trafił zaledwie jeden moment, pożądanie
niesmaczna wymiana zdań pomiędzy dwoma mężczyznami. Taki oto
dylemat: zjeść własne ucho, czy wypić cudze nasienie? Który
wybór jest lepszy? Odpowiedź: nasienie, bo to posiłek bardziej
wartościowy. Bogaty w białko. Jak już wspomniałam pierwsza partia
„Come to Daddy” fabularnie w moich oczach się wybroniła. Motyw
delikatnie mówiąc podejrzanego, a dobitniej szalonego gospodarza
uroczego domu znacznie oddalonego od innych nieruchomości, zazwyczaj
bez problemu mnie angażuje. I podobnie było tutaj (tylko ta
atmosfera...). W sumie zaintrygowały mnie pierwsze dni pobytu
Norvala Greenwooda, można powiedzieć klasycznego maminsynka,
którego życie bynajmniej nie jest usłane różami, aczkolwiek jego
problemy nigdy nie miały podłoża finansowego. Młody mężczyzna
od lat, z raczej marnym skutkiem, działa w branży muzycznej.
Mieszka z matką w Beverly Hills (czym naraża się na odrażającą
aluzję ojca, co do charakteru ich relacji (kompleks Edypa: ot taki
złośliwy żarciki) i przeszedł już jedną próbę samobójczą, z
czego również zwierza się Brianowi (poważny błąd). Choć to
ojciec porzucił go w dzieciństwie i przez kilkadziesiąt lat nie
dawał znaku życia, to Norval stara się mu przypodobać. Brian
tymczasem nie wykazuje najmniejszej chęci naprawienia stosunków z
jedynym synem. Nie zamierza go przeprosić za krzywdę, jakiej
przysporzył jemu i jego matce, ani nawet przyjąć ręki, którą
Norval ponad wszelką wątpliwość wyciąga w jego kierunku. Brian
nie chce pojednać się ze swoją latoroślą, chociaż to on tak
naprawdę pierwszy wyszedł z inicjatywą – list z zaproszeniem do
jego domu zaadresowany do Norvala. Można więc założyć, że Brian
sprowadził swojego syna do tego odizolowanego miejsca po to, by się
go pozbyć. Tylko dlaczego miałoby mu na tym zależeć? No cóż,
jego motywacji przynajmniej przez jakiś czas nie znamy. Zresztą
celu zorganizowania owego spotkania po latach tak naprawdę tylko się
domyślamy. Wcale nie jest powiedziane, że Brian na pewno chce zabić
swojego gościa. Może chce tylko trochę uprzykrzyć mu życie albo
po prostu nie potrafi inaczej, taki już jest w kontaktach z ludźmi.
Bo jak to się mówi nie jest normalny? Bo ogłupia go alkohol? Bo
tak każą mu głosy... Tak, Brian toczy nocne rozmowy z kimś, kogo
nie widać. Norval ma więc powody przypuszczać, że jego rodziciel
tak naprawdę rozmawia z samym sobą. To by wiele wyjaśniało. A
więc główny bohater „Come to Daddy” prawdopodobnie znalazł
już odpowiedź na dziwną, wrogą wręcz postawę ojca w stosunku do
niego. Choroba psychiczna to jak najbardziej prawdopodobny motyw,
prawda? Tak czy inaczej Norval powinien niezwłocznie opuścić to
miejsce. Co do tego mamy absolutną pewność. Jego jednak coś –
pewnie ogromna potrzeba pojednania z ojcem, jaki by on nie był –
cały czas trzyma go w tym przeklętym domu. Przeklętym nie tylko w
tym sensie, że gospodarzy w nim niebezpieczny, potencjalnie chory
psychicznie człowiek, ale i może w bardziej dosłownym znaczeniu
tego słowa. To znaczy w pewnym momencie twórcy wprowadzają
elementy sugerujące skręt w stronę horroru o zjawiskach
nadprzyrodzonych. Później pojawia się nawet trochę gore –
w miarę śmiałych (ale bez przesady) mordów i okaleczeń, z
których najbardziej pomysłowe moim zdaniem jest bliskie spotkanie
gwoździa z twarzą, a najbardziej bolesne (powiedzmy z lekka
wstrząsające) nadzwyczaj długie miażdżenie ludzkiej głowy. W
„Come to Daddy”, co się chwali, nie znajdziemy choćby
najmniejszego wspomagania komputerem, bo Ant Timpson (witaj brachu!)
nie jest zwolennikiem CGI. Preferuje praktyczne efekty specjalne,
czego wyraz daje w swoim debiutanckim pełnometrażowym filmie.
Przewrotnym, zaskakującym, ale... przedobrzonym. Według mnie za
bardzo to naciągane - twórcy za daleko poszli w stronę czarnej
komedii w drugiej partii filmu, bo znacznie podkopali tym
wiarygodność wypracowaną wcześniej – i podczepili się pod
motyw, za którym delikatnie mówiąc nie przepadam. I tak oto
opowieść o groźnym pustelniku i jego z lekka ciapowatej ofierze
zamieniła się w nawiną akcyjkę o „superbohaterze” poniekąd z
przymusu. Poniekąd, bo naprawdę ciężko nadążyć za jego
motywacją, trudno przeniknąć jego myśli w tych szaleńczych
chwilach. Pozostaje chyba tylko dojść do wniosku, że kieruje nim
czysta adrenalina, chwilowa niepoczytalność wynikła z panicznego
strachu i czyjejś siły perswazji. Aha, przypomniało mi się:
rozbawił mnie też moment z łańcuchem – myślę, że każdy
odbiorca „Come to Daddy” bez trudu odgadnie, o którym konkretnie
fragmencie tu mowa. A po tym gwałtownym zwrocie akcji... No cóż,
wyróżniłabym tylko te nieliczne momenty gore. Niestety, nic
więcej. Pierwsza partia zapowiadała coś lepszego tj. bardziej
atrakcyjnego z mojego punktu widzenia, bo trzeba zaznaczyć, że
obrany przez scenarzystę kierunek trafił na dosyć szeroki podatny
grunt, na którym nie zabrakło też krytyków.
Tak
pół na pół? No, po litościwym naciągnięciu. „Come to Daddy”,
pełnometrażowy debiut reżyserski Nowozelandczyka Anta Timpsona
wprawdzie trochę mnie wymęczył, ale i nie mam wątpliwości, że
to jeden z tych filmów, który może się podobać dosyć szerokiemu
gronu filmomaniaków. Fanom trochę szalonych thrillerów, czarnych
komedii, ale i przejaskrawionych filmów akcji. Obrazów zagadkowych,
nieprzewidywalnych i umiarkowanie brutalnych, odżegnujących się od
tzw. czystości gatunkowej. To taki gatunkowy eksperymencik, bardzo
wulgarny, trochę groteskowy i... naciągany. Pewnie celowo, ale to
jakoś nie umniejszało mojego... zawodu? Tak, można powiedzieć, że
w jakimś stopniu się rozczarowałam, bo pierwsza partia zapowiadała
coś zgoła innego, dużo bardziej przystającego do moich osobistych
sympatii filmowych. Tak, „Come to Daddy” dla mnie nie okazał się
nader fortunną propozycją, ale dla innych? Dotychczasowy odzew
widzów generalne jest dobry, więc pewnie powinno się zaryzykować
spotkanie z Norvalem Greenwoodem i jego wielce podejrzanym
ojczulkiem. Jeśli, rzecz jasna, sympatyzuje się przynajmniej z
jednym z wymienionych wyżej gatunków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz