Po
śmierci męża Beth, za radą matki, udaje się wraz z dwuletnim
synem Lowenem do jej starego nadmorskiego domku. Niedługo potem
poznaje mieszkającego nieopodal Josepha, który budzi jej niepokój.
Poza tym zdarza jej się lunatykować i niemalże każdej nocy w domu
najprawdopodobniej samoistnie uruchamia się dzwonek do drzwi. Beth
nie przywiązuje większej wagi do tych incydentów. Oddaje się
swojej pasji, marmurkowaniu i zabawia swojego synka, który
najbardziej lubi wspólne wypady na plażę. Plażę, na której
można natknąć się na niekoniecznie przyjaźnie nastawione istoty.
Kanadyjski
horror „The Crescent” to drugi pełnometrażowy film w reżyserii
Setha A. Smitha, po „Lowlife”, którego scenariusz napisał
wspólnie z Darcym Spidle'em - tym samym, który później stworzył
scenariusz „The Crescent”. Nie wszystko jednak udało się
przełożyć na ekran, bo warunki dyktował dwuletni wówczas syn
reżysera wcielający się w rolę Lowena. Smith zapewnia jednak, że
produkt końcowy nie odbiega zbytnio od scenariusza. Podczas prac nad
omawianym filmem reżyser czerpał z marynarskiego folkloru (duchy
morza, wraki statków). Przydatne było też to, że dorastał w
nadmorskiej społeczności, choć niezupełnie takiej, do jakiej
trafiają bohaterowie jego drugiego pełnometrażowego obrazu. „The
Crescent” gościł na wielu festiwalach filmowych, poczynając od
Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto (premierowy pokaz) we
wrześniu 2017 roku. Na Atlantic International Film Festival otrzymał
trzy nagrody: za najlepszy występ aktorski, pomysł oryginalny i
scenariusz. Poza tym był nominowany do Discovery Award przyznawanej
przez Directors Guild of Canada.
Do
seansu „The Crescent” Setha A. Smitha zachęciła mnie negatywna
opinia, wedle której film ten miał być bardzo powolny. I
faktycznie przedsięwzięcie to nie jest ukierunkowane na osoby
preferujące dynamicznie rozwijające się opowieści grozy. Liczne
zwroty akcji, multum efektów specjalnych, jump scenki: tego
tu nie znajdziecie. Ale za to możecie przygotować się na
konsekwentnie zagęszczającą się atmosferę tajemniczości. Mocno
odczuwalną, acz niezdefiniowaną groźbę czyhającą na Beth i jej
dwuletniego syna Lowena w nadmorskiej okolicy. Surowe, ponure zdjęcia
Craiga Buckleya i nastrojowa muzyka skomponowana przez samego Setha
A. Smitha (melancholijny motyw przewodni to jedno, ale wrażenie
robią też alarmistyczne efekty dźwiękowe) doskonale współgrają
z powolną narracją i oczywiście tworzą chwytliwą aurę mrocznej,
nadnaturalnej tajemniczości. Bo bez względu na to, jak rozwiąże
się ta historia - bez względu na to, czy „The Crescent” podąży
w stronę horroru o zjawiskach paranormalnych, czy nie – to klimat
bezsprzecznie jest utrzymany w duchu opowieści, w których
zagrożenie ma podłoże nadprzyrodzone. Wielce problematyczne dla
myślę dużej części odbiorców omawianej produkcji będzie jednak
to, że przez zdecydowaną większość czasu twórcy „każą”
obawiać się tego, czego nie widać. W dobie wymyślnych efektów
komputerowych i wszędobylskich jump scenek, takie bardziej
klasyczne podejście do filmowego horroru jest dosyć ryzykowne. Ale
na szczęście dla mnie coraz więcej twórców, można powiedzieć,
idzie pod ten prąd. Skutek raz jest lepszy, raz gorszy, ale żadnemu
z nich nie można odmówić odwagi. Bo przecież muszą wiedzieć, że
w dzisiejszych czasach szansę na komercyjny sukces diametralnie
zwiększa zgoła odmienna stylistyka. Chyba można więc założyć,
że Smith i jego ekipa na uwadze mieli przede wszystkim oczekiwania
raczej wąskiej grupy odbiorców – ludzi, którzy od
hollywoodzkiego przepychu wolą minimalizm. Ale nie w warstwie
atmosferycznej. Bo „The Crescent” głównie na atmosferze bazuje.
Chociaż pod koniec... Ale to potem. Najpierw poznamy niezwykły
duet, bo w pewnym sensie napędzany przez dwulatka. Smith nie
ukrywał, że obsadzenie w jednej z kluczowych ról tak młodej osoby
było niemałym wyzwaniem. Wyzwaniem, którego nie podjąłby się,
gdyby nie mógł pracować ze swoim własnym dzieckiem. Woodrow
Graves rządził na planie. To do jego nastroju dostosowywano
harmonogram prac. To on niejako wybierał sobie kwestie, a wypadł
tak wiarygodnie przede wszystkim dlatego, że kamera tak naprawdę od
urodzenia mu towarzyszyła. W jego rodzinnym domu kamery to można
powiedzieć stałe umeblowanie. Przy wyborze aktorki do roli Beth,
reżyser zwracał uwagę głównie na to, by Woodrow swobodnie się z
nią czuł. By była dobrą towarzyszką zabaw dla jego dziecka.
Postawił na Danikę Vandersteen, która w mojej ocenie bez
widocznego trudu poradziła sobie z tym niełatwym przecież
zadaniem. Aczkolwiek siłą rzeczy ustępowała pola dwuletniemu
profesjonaliście. Bo Woodrow Graves naprawdę wypadł jak stary
wyjadacz. Jego aktorski warsztat... Jakie aktorstwo? Dzieciak był po
prostu sobą. Bawił się pod okiem a la przyrodników – Smith
wyznał, że on i jego ekipa traktowali to trochę tak, jak
fotografię zwierząt w ich naturalnej scenerii. To odnośnie
kręcenia niejako z ukrycia, dawania przestrzeni rozbrykanemu
chłopczykowi. Improwizacji w „The Crescent” pewnie nie dałoby
się uniknąć. Gdyby rzecz jasna reżyser chciał ją całkowicie
wyeliminować. Ale po cóż, skoro osobisty wkład Woodrowa w ten
projekt dodawał tej opowieści realizmu.
Seth
A. Smith domniemywał, że ci odbiorcy „The Crescent”, którzy są
rodzicami z największym napięciem będą śledzić ryzykowne harce
w domku letniskowym i samotne wyprawy dwuletniego Lowena po
nadmorskiej okolicy. Z potencjalnie nawiedzoną przez duchy plażą
włącznie. Cóż, ja dzieci nie mam, a wszystkie takie momenty,
zwłaszcza w dalszej partii filmu, śledziłam z szybko narastają
trwogą, w dręczącym poczuciu nieuchronnej tragedii. Nie miałam
bowiem powodów, by wątpić w to, że ten uroczy chłopczyk już za
moment w najlepszym razie nabije sobie guza, a w najgorszym...
Wolałabym o tym nie myśleć, ale nie potrafiłam zatrzymać napływu
katastrofalnych wizji. Sporo świeżości tchnęła w to
przedsięwzięcie pasja Beth, a mianowicie marmurkowanie: efektowne
obrazy tworzone nie tak znowu typową metodą, które wykorzystano
również w oniryczno-surrealistycznej materii „The Crescent”.
Nie jest ona szczególnie rozbudowana, to zaledwie parę mieniących
się żywymi, ale i mrocznymi odcieniami obrazków z udziałem...
istoty z zaświatów? Jeśli to jawa, to na to by wyglądało, ale
trudno o pewność, że Beth sobie tego nie wyśniła. A przynajmniej
nie w danym momencie. Później co nieco powinno się widzom
rozjaśnić, aczkolwiek nawet sam Smith, nie bez zaskoczenia,
odnotował, że różnie się tę opowieść interpretuje. Choć
przecież na końcu wszystko wyjaśnił. Według mnie niepotrzebnie:
wołałabym, by poprzestał na delikatnym zasygnalizowaniu odpowiedzi
(w zupełności wystarczyłby telefon, który w dalszej części
filmu odbiera jedna z postaci), zamiast podawaniu jej na
przysłowiowej tacy. Wcześniej twórcy sięgają po bardzo
wiarygodnie się prezentujące, bo praktyczne efekty specjalne z
gatunku tych umiarkowanie makabrycznych, co szczerze mówiąc trochę
mnie zaskoczyło, bo wcześniej nic nie wskazywało na to, że
filmowcy pójdą w tego rodzaju stylistykę (body horror).
Aczkolwiek trzeba podkreślić, że to jedynie chwila, że „The
Crescent” zasadniczo do końca pozostaje wiernym wyznawcą
technicznego minimalizmu. Tajemnicze ludzkie sylwetki tkwiące nocami
na plaży – stojące w bezruchu i uporczywie wpatrujące się w
nieodległy fantazyjny domek letniskowy, w którym przebywają Beth i
jej bezbronny synek – dyskomfort emocjonalny bezsprzecznie we mnie
wzmagały. Mroczne zdjęcia, groźna, niewidoczna gołym okiem, ale
silnie odczuwalna aura, która ich otaczała, ich enigmatyczność i
nader podejrzana postawa względem sympatycznych bohaterów filmu, to
wszystko nadawało im, nazwijmy to, upiorności, ale równie trafiony
w tych duchach? śmiertelnikach wrogo nastawionych do obcych i jakby
tego było mało chorobliwe zafiksowanych na punkcie legend, mitów,
zabobonów? był ich wygląd zewnętrzny. Nietrącący sztucznością,
bo charakteryzatorzy wielkiego pola do popisu nie dostali. Pomijając
jeden przypadek z dalszej partii „The Crescent”. Przy całej
swojej sympatii do powolnych narracji i minimalistycznych form
przekazu, nie przyjmowałam bezkrytycznie pierwszej i środkowej
część omawianego obrazu. To znaczy tych scen, które skupiały się
na codzienności właśnie owdowiałej Beth i jej dwuletniego syna
Lowena, który tym samym stracił ojca. Codzienności z rzadka
przetykanej... chwilami grozy? W każdym razie niezbyt
spektakularnymi (bez wizualnych wstrząsów, mocniejszych akcentów),
acz na pewno nielicho nastrojowymi nieprzyjemnymi przeżyciami, z
których część może, ale nie musi mieć charakter nadprzyrodzony.
Nie twierdzę, że życzyłabym sobie więcej tego rodzaju
podnośników napięcia (co to, to nie!), ale moje wrażenia pewnie
byłyby większe, gdyby znaleziono sposób na pogłębienie postaci
Beth. Może przez rozbudowanie, którejś z dwóch relacji, w jakie
kobieta, chcąc nie chcąc, wchodzi w tym ponurym, zacisznym, acz
bynajmniej nie bezludnym miejscu, w którym życie zdaje się płynąć
wolniej, ale na pewno nie bezproblemowo. Beth poznaje dwie osoby, ale
choć każda z nich odegra istotną rolę w tej historii, to
konwersacje głównej bohaterki filmu z tymi ludźmi ograniczono do
irytującego mnie minimum. A przecież można by na tych fundamentach
rozszerzyć jej portret psychologiczny. Jakieś dodatkowe pasjonujące
wydarzenia też dałoby się w takim wypadku wprowadzić, ale akurat
na tym niespecjalnie mi zależało. Zależało mi natomiast na
poszerzeniu wiedzy o Beth, a co za tym idzie rozbudowaniu płaszczyzny
stricte psychologicznej. Bo ta koncepcja aż mi się o to prosiła.
Niemniej, jak już wyraźnie dałam do zrozumienia, powodów do
satysfakcji mi nie brakowało. Nie wspomniałam jednak o tym, że
wyjaśnienie tej zagadki mocno mnie zaskoczyło. Nie dlatego, że
jest oryginalne, bo z podobnym motywem już się w kinie grozy
spotykałam, tylko z tego prostego powodu, że wcześniej nawet przez
myśl mi nie przeszło, by spróbować ugryźć tę opowieść od
takiej strony. W czym największa zasługa twórców „The Crescent”
- udało im się zaciemnić obraz, ukryć właściwą ścieżkę
interpretacyjną, odwrócić przynajmniej moją uwagę od prawdy.
Strasznej prawdy? Na pewno nie najprzyjemniejszej, na pewno nie tego
rodzaju, obok której mogłabym przejść zupełnie obojętnie. A w
każdym razie nie przy tym empatycznym podejściu, jakim wykazali się
twórcy „The Crescent”. Właściwie wszyscy, którzy przyłożyli
rękę do stworzenia tego niebanalnego, dosyć ryzykownego i
niewątpliwie niełatwego w realizacji horroru nastrojowego. Nawet
bardzo nastrojowego.
Horror
niszowy. Minimalistyczny w formie, bazujący przede wszystkim, ale
nie wyłącznie, na ponurym, ale i całkiem mrocznym klimacie i
wyróżniający się choćby uczynieniem jednym z głównych
bohaterów dwuletniego chłopca oraz powiedzmy nietypową pasją jego
matki: artystycznej, ale i nieco zagubionej duszy, najjaśniejszym
punktem w życiu której jest naturalnie jej uroczy, rozgadany i
rozbrykany synek. Ale mimo wszystko nie dla każdego. Na pewno nie
jest to obraz, który ma dużą szansę zjednać sobie widzów
preferujących dynamiczne opowieści z dreszczykiem i/lub horrorów
pełnych wymyślnych efektów specjalnych albo jump scenek.
Albo jeszcze lepiej i tego, i tego. Seth A. Smith w swoim „The
Crescent” pokazuje się jako wyznawca starej szkoły straszenia –
to znaczy zdecydowana większość seansu upływa pod znakiem
tajemniczość, działalności w myśl zasady „obawiamy się tego,
czego nie znamy”. Strach to może za dużo powiedziane, ale
napięcie, dyskomfort emocjonalny, lekki dreszczyk: to w sumie od
twórców tego bardzo smacznie zrealizowanego dzieła dostałam.
Osobom nieodnajdującym się w bardzo wolno rozwijających się
fabułach tego widowiska na pewno bym nie poleciła. Ale fanom
tajemniczych, oszczędnych w formie horrorów nastrojowych, które
każą długo czekać na powiedzmy żywszą akcję, jak najbardziej.
Powiedzmy, bo wbrew pozorom niemało się tu dzieje. Gdzieś pod
powierzchnią... No, aż kłębi się od emocji, a jednym z ich
głównych dostarczycieli jest energiczny dwulatek. I ta energia
według mnie udziela się tej bądź co bądź niezbyt wyszukanej,
acz całkiem emocjonującej opowieści może o duchach, a może
nie...
oglądając ten film nie mogłem się nadziwić tak naturalnych umiejętności "aktorskich" dwulatka, bardzo sprytnie udało się połączyć pewnie w większości improwizowane kwestie dialogowe dziecka w bardzo interesujący i wciągający fabularnie film. Dzięki za polecenie tej produkcji :)
OdpowiedzUsuń