Amerykanka
Madeline i Brytyjczyk Ian poznali się na Bałkanach. On był
bodyguardem, a ona dziennikarką, nauczycielką i pisarką,
regularnie odwiedzającą swoją zajmującą się pomocą humanitarną
przyjaciółkę Joannę w objętym konfliktem zbrojnym regionie
Macedonii. Po latach zawirowań Maddie i Ian weszli w związek
małżeński i urządzili się w małym miasteczku Meadowlark w
stanie Kansas, rodzinnych stronach kobiety. A niedługo potem
przyszedł na świat ich syn Charlie. Ian często wyjeżdżał
zawodowo do różnych niebezpiecznych zakątków świata, pomimo
problemów psychicznych, jakich nabawił się w związku ze swoją
pracą. Maddie tymczasem zajmowała się domem i synkiem, zawsze
cierpliwie wyczekując powrotu ukochanego mężczyzny. I coraz
bardziej się go obawiając. Z biegiem lat zachowanie Iana ulegało
pogorszeniu. Maddie coraz trudniej było ignorować jego gwałtowne
zmiany nastroju, a na domiar złego odkrywała kolejne niepokoje
fakty z jego życia. Napady lęku zmusiły ją do podjęcia terapii,
która dała jej więcej dowodów na to, że trwa w toksycznym
związku. Ale nie potrafiła porzucić męża. Tym bardziej, że mimo
wszystko wciąż tliła się w niej nadzieja na to, że stan Iana się
poprawi. A teraz w ich domu w Meadowlark pojawia się policja. W
domu, który właśnie stał się miejscem zbrodni.
Urodzona
w Stanach Zjednoczonych Annie Ward po ukończeniu studiów z
wyróżnieniem w zakresie kreatywnego pisania i uzyskaniu tytułu
magistra ze scenopisarstwa, na kilka lat przeprowadziła się do
Europy Wschodniej, gdzie pracowała dla Fodor Travel Guides. Pobyt w
objętej konfliktem Bułgarii był inspiracją dla jej debiutanckiej
powieści „Making of June”, która swoją premierę miała w 2002
roku. Więcej energii Ward poświęcała jednak swojej działalności
filmowej, a ściślej pisaniu scenariuszy. Obecnie mieszka wraz z
rodziną w Kansas City w stanie Kansas. W 2019 roku ukazała się jej
druga powieść: dobrze przyjęty thriller psychologiczny pt.
„Beautiful Bad” (pol. „Piękne zło”), w którym też
uwidaczniają się echa jej pobytu na Bałkanach.
W
„Piękny złu”, swoim wnikliwym thrillerze psychologicznym, Annie
Ward przeplata teraźniejszość z mniej oraz bardziej odległą
przeszłością, które podaje w pierwszej (Maddie) i trzeciej (Ian,
policyjne śledztwo) osobie. Książkę tę można sklasyfikować
również jako marriage thriller, aczkolwiek trzeba zaznaczyć,
że autorka tylko w części koncentruje się na burzliwym, rodzącym
obawy pożyciu małżeńskim. „Piękne zło” fabularnie jest
trochę bardziej rozbudowane, a przy tym niezbyt wymyślne. Ward na
dobrą sprawę przedstawia historię, która dla długoletniego fana
literackich dreszczowców większych rewelacji pewnie nie chowa.
Historię, która trąci pospolitością. Zwyczajnością, która...
ekscytuje! Pomijając króciutki wstęp dla nas wszystko zaczyna się
w dzień zabójstwa. Przybycia pewnej policjantki na miejsce zbrodni,
do jednego z domów w spokojnym dotychczas miasteczku Meadowlark w
stanie Kansas. Policjantki obawiającej się przede wszystkim o los
małego chłopca, który jak wie przebywał w tym budynku w czasie, w
którym dokonywały się w nim dantejskie sceny. Szczegółów na
razie nie będzie dane nam poznać. Kto, jak, dlaczego i oczywiście
przez kogo został skrzywdzony (tytuł rzeczonego rozdziału wskazuje
na to, że ktoś poniósł śmierć) – tego wszystkiego autorka na
razie nam nie objaśni. Do tego wątku będziemy co jakiś czas
powracać, ale głównie będziemy zaglądać w przeszłość.
Bardziej oraz mniej odległą przeszłość Maddie i Iana, ludzi,
którzy po latach zawirowań weszli w związek małżeński i
doczekali się syna. Ich wspólne życie w pierwszej partii „Pięknego
zła” przeplata się z bardziej rozbudowanymi fragmentami z
wcześniejszych lat tej dwójki (zdecydowanie rzadziej z umowną
teraźniejszością: otwarciem policyjnego śledztwa). Zwłaszcza
Maddie Brandt, młodej Amerykanki przebywającej wówczas na
Bałkanach. Choć w mniej odległej od zaakcentowanej już zbrodni
przeszłości, też niemało się działo, to mnie w tej pierwszej
partii książki, najbardziej angażowały wydarzenia do jakich
doszło jeszcze wcześniej, w Europie Wschodniej. Niby klasyczny,
wielce problematyczny trójkąt miłosny – Maddie Brandt, jej
najlepsza przyjaciółka Joanna Jasinski i bad boy Ian Wilson,
żołnierz zajmujący się ochroną ważnych osobistości – ale nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest w tym coś więcej, że ten
retrospektywny ciąg wydarzeń nie tylko obarczono największym
ciężarem gatunkowym (napięcie konsekwentnie narasta), ale i
podprogową sugestią, że to będzie miało decydujące znaczenie
dla jeszcze dokładnie nieznanych potworności, do których dojdzie
wiele lat później. Rozrzut w czasie i wszystkie te rozgałęzienia
narracyjne nie utrudniają lektury „Pięknego zła”. Rozdziały
Ward poprzedza informacją o okresie, w jakim każdy z nich się
toczy, ale podejrzewam, że i bez tego bez trudu nadążałabym za tą
celowo rozproszoną akcją. Dzięki warsztatowi Annie Ward. O tyle
interesującemu, że przy całej swojej dojrzałości, wnikliwości i
niemałej koncentracji na detalach, artystka ta zachowuje klarowność,
stylową przejrzystość, rzeczowość. Nie wdaje się w zbędne,
rozwlekłe dyskursy, nie rozwadnia fabuły, nie dzieli włosa na
czworo, we wszystkich materiach zachowując tylko to, co jest
absolutnie niezbędne do należytego, emocjonującego przekazania tej
wymyślonej przez nią (z dodatkiem inwencji jej życiowego partnera)
zwykłej-niezwykłej historii. O miłości, zdradzie, waśniach,
zbrodni i... szaleństwie? Na pewno życiu w strachu, o egzystencji w
toksycznym związku z człowiekiem dotkniętym zespołem stresu
pourazowego, z potencjalnie groźnym paranoikiem, który ma swoje
tajemnice. Ale i w strachu przed samą sobą: przed kimś lub przed
czymś, co być może tkwi wewnątrz straumatyzowanej kobiety.
Jednostki zmagającej się z nerwicą lękową, której głównym
źródłem najwyraźniej jest nieobliczalny mąż, stanowiący
poważne zagrożenie nie tylko dla niej, ale i dla jej niespełna
czteroletniego synka, centrum wszechświata Maddie, czołowej postaci
„Pięknego zła”.
Na
kartach swojej drugiej powieści Annie Ward nie tylko bez widocznego
wysiłku tworzy plastyczne obrazy miejsc i sytuacji, ale również,
albo raczej przede wszystkim, konstruuje wielowymiarowe, dogłębnie
scharakteryzowane postaci – jednostki, w które wnikamy coraz
głębiej i głębiej, aż do może i niezaskakujących, ale z całą
pewnością nieprzypadkowych, niepowciskanych na siłę w ramy tej
opowieści, w pełni uzasadnionych rdzeni złożonych osobowości,
dosłownie ożywionych w tym bez reszty wciągającym widowisku. To
naprawdę wizualne przedstawienie, bo zatrzymać napływających
obrazów praktycznie nie sposób. A przynajmniej ja byłam
nieustannie atakowana widokami z różnych stron świata, gdzie
dochodziło do budzących przeróżne emocje wydarzeń. Także wielce
alarmistycznych, które Annie Ward serwowała w najodpowiedniejszych
momentach. Tuż przed spodziewanym nudnawym przestojem, który do
mnie tak naprawdę nigdy nie dotarł. Gdy już, już nabierałam
przekonania, że oto szykuje się przerwa w dostawie pożądanych
emocji, następował gwałtowny zryw akcji, którego finalizację
autorka najczęściej zostawiała na potem. Najpierw przeskok w
czasie i/lub miejscu akcji – raz dłuższy, raz krótszy pobyt
gdzie indziej i zazwyczaj kiedy indziej – a potem powrót do
przerwanego, przynajmniej z pozoru kluczowego, momentu. I to też
niezupełnie, bo zwykle nie wracamy już dokładnie do tej burzliwej
chwili, tylko stajemy nieco dalej. Doprawdy frustrujące, ale w
pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ward daje czytelnikom coś w
rodzaju mocno swędzących punktów, miejsc, które pragnie się jak
najszybciej podrapać, ale nie można tego zrobić, szybko zaspokoić
ciekawości wywołanej takim, czy innym większym rozbiegiem akcji,
bo Ward każe nam najpierw pochylić się nad czymś innym. Suspens w
najczystszej postaci! Niektórzy mogą inaczej się na to zapatrywać,
ale dla mnie najbardziej atrakcyjne w tym wszystkim było to, że
autorka nie siliła się na wielce oryginalne rozwiązania. Zdaje
się, że niespecjalnie zależało jej na skonstruowaniu mocno
wyszukanej opowieści. Na stworzeniu wielowątkowej historii, która
silnie wyróżniałaby się w swoim gatunku (thriller psychologiczny,
częściowo osadzony w konwencji dreszczowca małżeńskiego). Takiej
powieści, której fabułę spokojnie można by podsumować słowem
„odkrywcza” albo wręcz przełomowa. Nietradycyjna, obficie
rozgałęziona narracja, wprawdzie też nie tchnie świeżością, bo
podobnie rozpisanych współczesnych powieści na rynku literackim
nie brakuje, ale bądź co bądź obrana w „Pięknym złu”
technika wyłuszczania fabuły dodaje jej smaczku. Choćby przez to,
że Ward wykorzystuje ją do podsycania ciekawości u odbiorcy. Przy
bardziej liniowej narracji takiego suspensu mogłoby nie być. Pewna
nie jestem, bo żeby to rozstrzygnąć musiałabym przeczytać jakiś
thriller Annie Ward pozbawionych takich rozgałęzień w czasie i
przestrzeni. Może kiedyś nadarzy się taka okazja, ale póki co
„Piękne zło” to dla wszystkich zainteresowanych tego typu
beletrystyką jedyna możliwość sprawdzenia, jak ta amerykańska
autorka radzi sobie na poletku thrillera psychologicznego.
Poszukiwacze oryginalności mogą nie być zadowoleni z tej mrocznej
przygody u boku chorobliwie zalęknionej Maddie, jej wybuchowej i
tylko z pozoru niezniszczalnej przyjaciółki Joanny i miłości jej
życia: toczącego wielce ryzykowny tryb życia Iana, który
najwyraźniej coraz bardziej pogrąża się w czystym szaleństwie. I
jego kochanki? Niebezpiecznej kobiety, z którą spotykał się
jeszcze przed poznaniem Maddie, a teraz... Teraz być może wraz z
nią knuje przeciwko swojej żonie i co gorsza swojemu dziecku, które
darzy go istnym uwielbieniem. Ian poświęca Charliemu stanowczo zbyt
mało czasu, a nadrzędnym powodem tego niekoniecznie musi być
wymagająca praca, której pomimo zgubnego wpływu jaki wywiera ona
na jego psychikę, mężczyzna uporczywie się trzyma. Z czasem Ward
wysyła do nas sygnały wskazujące na niezbyt skrywaną niechęć
Iana względem trzyletniego syna. I naturalnie żony, która mimo
wszystkich przykrości jakich partner jej przysparza i mimo
wzrastającej w niej obawy o bezpieczeństwo swoje i swojego syna
(coraz silniejszego przeczucia, że Ian stanowi dla nich poważne
zagrożenie), ciągle trzyma się nadziei, że jest jeszcze dla nich
jakaś przyszłość. Zakłada, pewnie naiwnie, że ich rodzina
przezwycięży ten poważny kryzys... Problem w tym, że problemy
ciągną się za nimi od lat: sięgają już początków ich
znajomości, zaczęły się długo przed zawarciem związku
małżeńskiego i zamieszkaniu w Meadowlark, urokliwym amerykańskim
miasteczku. Rodzinnych stronach Maddie, w których jej mąż, Anglik,
zakochał się od pierwszego wejrzenia. Jak te niełatwe dzieje
Wilsonów się potoczą, niestety łatwo się domyślić. Szczerze
mówiąc to już w pierwszej partii „Pięknego zła” obrałam
właściwą perspektywę i na domiar złego Ward ani razu nie udało
się nakłonić mnie do przynajmniej chwilowej zmiany spojrzenia na
tę szybko wprowadzoną (w enigmatyczny sposób) sprawę kryminalną.
Zamkniętą dużo później, po przeprowadzeniu mnie przez nieusłaną
różami przeszłość Wilsonów, w trakcie której wszystko sobie
odpowiednio poukładałam. A więc przyszykowane na później
rozwiązanie zbrodni, do jakiej pewnego wieczoru doszło w dotychczas
spokojnym amerykańskim miasteczku, wbrew zamiarom Ward dla mnie
żadną niespodzianką nie było. Takie zamknięcie generalnie złym
wyborem moim zdaniem nie jest – problem tkwi raczej w tym, że
autorce „Pięknego zła” nie udało się pociągnąć do tego
maksymalnie zwodniczej ścieżki. Ale z drugiej strony dręczącej
ciekawości mi nie brakowało – rozwojem innych, pospolitych, a tak
pasjonujących incydentów znaczących żywot między innymi
Wilsonów. Pary z problemami, które wcześniej czy później
doprowadzą do nieodwracalnej i zaskakująco poruszającej tragedii.
Na
światowym rynku literackim powoli wykluwa się nowa mistrzyni
thrillera psychologicznego. Chyba. Bo wszystko zależy od tego, czy
amerykańska autorka „Pięknego zła” (oryg. „Beautiful Bad”),
Annie Ward, zechce kontynuować swoją przygodę z tym gatunkiem. Jej
pisarstwo moim zdaniem wiele poprawek nie wymaga – wyłączając
przewidywalność w jej drugiej powieści nie znalazłam nic, co
świadczyłoby o nieodpowiednim przygotowaniu Ward pod ten konkretny
gatunek. Nic, co kazałoby mi wątpić w jej zdolności tworzenia
naprawdę emocjonujących thrillerów. A przy tym
nieprzekombinowanych, nie silących się na oryginalność, choćby
nawet kosztem wiarygodności. A w każdym razie takie w moim poczuciu
jest „Piękne zło” - nieodkrywcza, dosyć zwyczajna opowieść
(tj. na tle gatunku, do którego utwór ten się wpisuje) o niełatwym
związku małżeńskim dwojga niekoniecznie dobrze dobranych ludzi.
Między innymi, bo to nie tylko marriage thriller, ale także
porównywalnie trzymająca w napięciu historia przyjaźni dwóch
kobiet, w którą klin wbija porywczy mężczyzna oraz dramatyczna
opowieść o próbach radzenia sobie z traumami i śmiałego
kroczenia ścieżką wytyczoną potwornymi przeżyciami sprzed lat.
Wprost w otchłań szaleństwa? Sami się przekonajcie!
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Dawno nie było takiego artykułu. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuń