Jens
Haarder od zawsze mieszkał na odosobnionej niewielkiej wyspie
połączonej z inną, gęściej zaludnioną. Po ojcu przejął miłość
do Natury, zwłaszcza drzew i nauczył się od niego stolarki, a
jakiś czas po jego śmierci założył własną rodzinę, która tak
jak on czerpała przyjemność z życia w tym zacisznym zakątku
Danii. Najwięcej uwagi Jens poświęcał swojej ukochanej córce,
Liv, której wpoił swoją filozofię, tak skutecznie, że
dziewczynka nigdy nie widziała nic zdrożnego w złodziejskich
wyprawach, na które ją zabierał. Teraz, w wieku dziewięciu lat,
Liv staje się wspólniczką w zabójstwie. Ojciec bez trudu
przekonuje ją, że to konieczność i że ich ofiara, tak jak
upolowane przez nich zwierzęta, nie poczuje bólu. Niedługo potem
Jens informuje policję o śmiertelnym w skutkach wypadku. Wypadku,
którego ofiarą padła jego dziewięcioletnia córka.
Ane
Riel to duńska pisarka, która swoją działalność w światku
literackim rozpoczęła w latach 90-tych XX wieku, od książek dla
dzieci i podręczników szkolnych, których część ilustrowała jej
matka. Jej pierwsza powieść, „Slagteren i Liseleje” ukazała
się w 2013 roku, ale kariera Riel nabrała rozpędu po publikacji
jej kolejnej książki, thrillera „Harpiks” (pol. „Żywica”)
z 2015 roku. Powieść została uhonorowana Glass Key Award, Harald
Mogensen Award, Norway's Golden Bullet i nagrodą Swedish Crime
Writers' Academy. W tym samym roku Riel otrzymała stypendium Nielsa
Matthiesena od Ministerstwa Kultury za całą swoją dotychczasową
twórczość. A w 2019 roku swoją premierę miała jej trzecia
powieść pt. „Bæst”.
Specyficzny
to thriller. Nierozbudowany fabularnie, a przy tym niestroniący od
sprawdzonych motywów... a tak inny. Na swój sposób odważny,
poruszający, empatyczny, ale i surowy. Ane Riel wprowadza nas bowiem
do zaklętego kręgu osób prowadzących dosyć pustelniczy żywot,
który ewidentnie ma nich zgubny wpływ. Dziewięcioletnia Liv tak
naprawdę nie zna innego życia. Nigdy nie uczęszczała do szkoły,
nigdy nie bawiła się z innymi dziećmi, poza swoim bratem
bliźniakiem Carlem i nie dane jej było poznać innego sposobu
patrzenia na świat od tego, którego nauczył ją ojciec. Wprawdzie
matka zaraziła ją miłością do książek, ale to bynajmniej nie
pomogło jej oprzeć się destrukcyjnemu wpływowi własnego ojca.
Stolarza Jensa Haardera, który jak by na to nie patrzeć też jest
ofiarą. Ofiarą miejsca, którego przez całe swoje życie się
trzymał. Miejsca, którego nigdy nie zapragnął opuścić. Jens
zawsze mieszkał na niewielkiej duńskiej wyspie pod nazwą Głowa,
porośniętej drzewami, które już w dzieciństwie darzył wielką
miłością i połączonej przesmykiem zwanym Szyją z większą,
gęściej zaludnioną wyspą. Na Głowie mieszka tylko on i jego
bliscy: jego małżonka Maria, która przez swoją chorobliwą
otyłość nie jest już w stanie opuszczać łóżka oraz ich
dzieci, bliźniacze rodzeństwo Liv i Carl. Dawniej była z nimi
matka Jensa, Else, ale po pewnym strasznym wypadku została przez
niego zmuszona do wyprowadzki. A teraz, po latach, wróciła. Akcja
„Żywicy” nie jest prowadzona liniowo – autorka nie tylko
przeplata umowną teraźniejszość z mniej i bardziej odległą
przeszłością, ale też miesza narracje. Rozdziały spisane w
pierwszej osobie, z punktu widzenia kilkuletniej Liv, przewijają się
z częstszymi fragmentami podanymi w trzeciej osobie i niedługimi
listami pisanymi przez Marię do jej ukochanej córeczki. Dla
czytelnika wszystko zaczyna się od zabójstwa, tym bardziej
wstrząsającego, że ukazanego oczyma dziewięciolatki,
współuczestniczącej w tej niezrozumiałej zbrodni. Dlaczego
Haarderowie uznali za konieczne pozbawić życia ich krewniaczkę? I
dlaczego nasza mała narratorka mówi o tym tak, jakby była to
najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem? Relacjonuje zabójstwo w tak
suchy, praktycznie beznamiętny sposób? „Właściwie nigdy nie
myślałam o tym, jaka jestem. Myślę, że byłam tym, co widzieli
[rodzice]. A czasami widziałam rzeczy, których nie widzieli oni”.
Cóż takiego dostrzegała Liv Haarder, czego nie widzieli jej
rodzice? Chciałoby się rzec, że to nie tak znowu bezbronne
dziecko, nie potrafiło przejść do porządku dziennego nad
zbrodnią, do której pewnej świątecznej nocy doszło w ich własnym
domu. Że, jak to się mówi, odróżniało dobro od zła. Owszem,
Liv wpojono, że zadawanie cierpienia czy to człowiekowi, czy
zwierzęciu jest czymś haniebnym, ale też nauczono ją, że noc
blokuje ból. Liv z jednej strony więc głęboko przeżywa widok
każdej cierpiącej istoty, ale nigdy po zapadnięciu zmroku. A że
jej ojciec odebrał innemu człowiekowi życie właśnie nocą, to
Liv nie widzi powodu, by nad tym ubolewać. Moim zdaniem najlepsze,
czego Ane Riel dokonała na kartach omawianej powieści jest to, że
trudno nie współczuć Haarderom. Nie tylko zindoktrynowanej
dziewczynce, ale także dorosłym, którzy ponoszą winę za to, kim
się stała. Zwłaszcza jej ojciec. Człowiek, który był
wychowywany w raczej nietypowy sposób, ale i nie można powiedzieć,
że rodzice nie nauczyli go poszanowania dla bliźnich. Ojciec Jensa,
Silas, był dla niego największym autorytetem. To od niego nauczył
się wszystkiego, co uczyniło go dobrym stolarzem. To z nim dzielił
swoją bezgraniczną miłość do Natury, ze wskazaniem na drzewa,
których w ich samotni, na Głowie, nigdy nie brakowało. On też
zasiał w umyśle Jensa filozoficzne ziarna, które z czasem wydały
plony, jakich pewnie by nie pochwalał. Można powiedzieć, że na
pewnym etapie jego życia coś w głowie Jensa się przestawiło. Ten
zamknięty w sobie, nieśmiały, ale sprawiający sympatyczne
wrażenie mężczyzna z czasem wszedł na zbrodniczą ścieżkę. I
zabrał ze sobą swoich bliskich. Nic dziwnego, że nieznająca
innego życia dziewięciolatka tak ochoczo z nim poszła w tę
otchłań szaleństwa, ale jego żona nie mogła nie wiedzieć, jak
drastycznie ich życie odbiega od tak zwanej normy. Dlaczego więc
się nie sprzeciwiła? Dlaczego pozwoliła, by Jens zrobił z jej
dziecka... potwora? Nie, to zbyt daleko idące określanie. Liv jest
przede wszystkim ofiarą. Ofiarą wychowania, jakie odebrała. Ofiarą
miejsca, w którym przyszło jej żyć. I ofiarą własnego ojca,
który... bądź co bądź również jest ofiarą. Nie aż tak godną
współczucia jak to kilkuletnie dziecko, ale jakkolwiek dziwnie to
zabrzmi, nie potrafiłam nie patrzeć litościwym okiem na tego
mężczyznę. Ane Riel już się o to postarała.
Duńska
autorka w swoim obsypanym nagrodami dziele zderza ogromną
uczuciowość z emocjonalnym zdystansowaniem. Perspektywa dziecka
mrozi krew w żyłach nie tylko dlatego, że świadkuje ono, a nawet
bierze czynny udział w wydarzeniach słusznie potępianych w tak
zwanych cywilizowanych społeczeństwach, ale również przez
paraliżujące wręcz zimno, z jakim (umownie) je wyłuszcza na
użytek czytelnika. Obok tych nieomal beznamiętnych, surowych
kawałków, Ane Riel konstruuje postacie, których co prawda nie
rozgrzesza (może poza Liv), ale ma dla nich niemało empatii, którą
stara się wlać w odbiorcę swojej książki. Z pewnością nie
każdy zarazi się tą głęboką uczuciowość Riel względem
Haarderów. „Żywica” to jedna z tych książek, która raczej
nie ma prawa przemówić do wrażliwości każdego czytelnika. Myślę,
że nawet niektórzy namiętni odbiorcy literackich thrillerów mogą
mieć problem z wczuciem się w te wielowymiarowe osobowości, jakimi
niewątpliwie są ludzie żyjący na zacisznej wyspie. Najbardziej
problematyczną postacią jest „głowa rodziny” Haarderów. Bo
choć to w umyśle Jensa swój początek bierze zgnilizna, która w
pewnym sensie rozsiewa się na umysły najbliższych mu osób, to nie
da się zaprzeczyć, że człowiek ten nie do końca odpowiada za
swoje czyny. A przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
Jens to jednostka chorobowa. Człowiek wymagający pomocy
psychiatrycznej, której sam oczywiście nie zamierza przyjąć. Bez
względu na to, jakie psychicznie katusze dzień w dzień przeżywa.
Jens cierpi, ale i zadaje cierpienie innym. Spirala mąk, z której
ma się wrażenie, że nigdy się nie wydostanie. Nie za życia, bo
mężczyzna ten jest gotowy zrobić wszystko, by dożyć swych dni w
ekstremalnie zacisznym zakątku Danii, który z pewnością nie ma
zbawiennego wpływu na jego psychikę. Wyspa zamieszkała tylko przez
Haarderów to tak naprawdę śmiertelnie groźna pułapka. Piękna,
ale niebezpieczna. Rodząca iście klaustrofobiczne odczucia, choć
obiektywnie nie jest taka znowu mała. Jak dla jednej rodziny to w
sumie całkiem spory obszar, ale panująca tu cisza i świadomość
oddalenia od innych ludzi, wprowadza silne wrażenie przygniatającej
ciasnoty. Którą Riel w późniejszym etapie jeszcze podkręca
mękami przykutej do łóżka kobiety. W okrutnie zagraconym,
niebywale zaśmieconym domu. Taki jest efekt obsesji Jensa na punkcie
zbieractwa. Gromadzenia przeróżnych i w zdecydowanej większości
nieprzydatnych przedmiotów. Obsesji, która narasta i narasta...
Wprost proporcjonalnie do jego niechęci przebywania w towarzystwie
ludzi spoza zaklętego kręgu, który stworzył sobie na Głowie.
Żona, córka... Więcej mu nie trzeba. A Carl? Ten bojaźliwy
chłopiec tak niepodobny do Jensa i Liv? On daje oparcie swojej
bliźniaczce. Samo jego towarzystwo jest bezcenne dla tej coraz
bardziej zagubionej dziewczynki. Tak naprawdę bardzo samotnej, choć
ona tak tego nie odbiera. Jakżeby miała, skoro nie zna innego
życia? Z mojego punktu widzenia jedynym poważnym mankamentem
„Żywicy” jest nazbyt uproszczony warsztat Riel. Zdania są
krótkie i nie zawsze treściwe, a opisy dłuższe tam, gdzie akurat
wolałabym by autorka się streszczała (na przykład tytułowa
żywica) i stanowczo zbyt krótkie w tych miejscach, które moim
zdaniem aż prosiły się o więcej detali (niektóre etapy analizy
psychologicznej zwłaszcza Jensa i Marii Haarderów według mnie
powinno się znacznie pogłębić). Niektórych może irytować także
częste uprzedzanie faktów przez Riel, bo to pozbawia powieść
elementów zaskoczenia. No może nie wszystkich, bo przynajmniej
jeden motyw miał zaskoczyć odbiorcę (wrzucony stosunkowo długo
przed dość kontrowersyjnym, a na pewno rodzącym niemały
dyskomfort emocjonalny finałem). Najwyraźniej został pomyślany w
charakterze niespodzianki, ale obawiam się, że długoletnich
miłośników tak thrillera, jak horroru coś takiego zdumiewać nie
może. Nie dość, że takie zwroty akcji już nieraz praktykowano
(tak w literaturze, jak w filmie), to na dodatek łatwo wyłapać
drobne sygnały emitowane wcześniej. Niemniej mnie to nie
przeszkadzało – Riel raczej nie zależało na skonstruowaniu
nieprzewidywalnej, raz po raz zaskakującej opowieści, tylko dającej
do myślenia, poruszającej historii o ludziach w pewnym sensie
uwięzionych na nieomal hermetycznej wyspie. Ze swoimi demonami...
Przygotowane
przez Zysk i S-ka polskojęzyczne wydanie docenionej przez krytyków
i niemałą część zwykłych odbiorców, „Żywicy” pióra
duńskiej pisarki Ane Riel, w twardej oprawie, z nastrojową grafiką
na okładce, przykuwa uwagę. A wnętrze książki... Cóż, to już
bardziej dyskusyjna sprawa. Ten, bądź co bądź, silnie
przemawiający do mnie, nielicho emocjonujący thriller, jest na tyle
odmienny, od tego, z czym zazwyczaj obdarowuje nas tego rodzaju
literatura, a przy tym paradoksalnie tak zwyczajny (ciekawa
specyfika), wydaje się być wręcz skazany na wpadnięcie także na
nie tak znowu mały niepodatny grunt. Poza tym uważam, że warsztat
Riel pozostawia trochę do życzenia – tego typu opowieści,
wymagają bardziej pogłębionych opisów już niekoniecznie miejsc i
wydarzeń, ale na pewno postaci. Ich wewnętrznych przeżyć.
Niemniej poruszyła mnie ta historia. Wzburzyła, zasmuciła i
skłoniła do zadumy. Nad życiem w odosobnieniu, toksycznym
wychowaniem i wewnętrznymi demonami, które przecież mogą dopaść
każdego. Destrukcja i autodestrukcja na niewielkiej wyspie znacznie
oddalonej od skupisk ludzkich, podana w eksperymentalny, dość
ryzykowny sposób. Dla mnie to dobrze, ale też nie mam wątpliwości,
że jakaś cześć fanów gatunku będzie miała inne zdanie na ten
temat. Inaczej być nie może.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz