Recenzja
przedpremierowa
W
Vitorii święci trumfy nowo wydana powieść nieznanego autora pod
tytułem Władcy czasu, której akcja jest osadzona w
średniowiecznej Vitorii, grodu o nazwie Nowa Victoria, a jej głównym
bohaterem i zarazem narratorem jest legendarny hrabia Diago Vela.
Inspektor Unai López de Ayala też dołączył do grona odbiorców
tego bestsellera, dlatego nie zajmuje mu dużo czasu połączenie
sprawy, którą aktualnie się zajmuje z Władcami czasu.
Nieznany sprawca zabija starannie wybrane bądź przypadkowe
jednostki na sposoby opisane w powieści. Zamożny przedsiębiorca
zostaje otruty hiszpańską muchą, dwie osoby zamurowane żywcem, a
jeszcze ktoś inny utopiony w beczce z psem, kotem i żmiją.
Śledztwo prowadzi Unaia i jego partnerkę Estibaliz Ruiz de Gaunę
do wieży Nograro, którą zamieszkuje pierworodny dziedzic rodu,
Ramiro Alvar. Policjanci poznają go jako pewnego siebie,
komunikatywnego mężczyznę, nie tylko świadomego swojego uroku
osobistego, ale i chętnie wykorzystującego go w kontaktach z
ludźmi. Ale to tylko część prawdy. Unai z czasem odkrywa inne,
niepokojącej fakty na temat Ramira, które czynią z niego głównego
podejrzanego. Śledczy nie dysponują jednak twardymi dowodami
świadczącymi przeciwko niemu.
Smutna
wiadomość: „Władcy czasu” (oryg. „Los senores del tiempo”)
to ostatni etap mrocznej przygody u boku inspektora Unaia Lópeza de
Ayali, znanego też jako Kraken. Zamknięcie Trylogii Białego Miasta
pióra hiszpańskiej powieściopisarki Evy Garcii Saenz de Urturi,
które swoją światową premierę miało w roku 2018. Pierwsza,
niezwykle poczytna odsłona, „Cisza białego miasta”, doczekała
się swojej filmowej wersji – obraz pod tytułem „El silencio de
la ciudad blanca” w reżyserii Daniela Calparsoro został wydany w
2019 roku w swojej rodzimej Hiszpanii, a w marcu 2020 roku trafi na
platformę Netflix. Druga część, „Rytuały wody”, spotkała
się z nie mniej entuzjastycznym przyjęciem tak fanów literackich
thrillerów i kryminałów, jak krytyków. Eva Garcia Saenz de Urturi
ma na koncie też inne publikacje – tzw. Sagę długowiecznych i
powieść „Pasaje a Tahiti” - i oczywiście „Władcami czasu”
nie kończy swojej kariery pisarskiej. Ale wszystko wskazuje na to,
że skończyła z Krakenem i pozostałymi bohaterami cyklu, który
słusznie rozsławił jej nazwisko. Wszystko, poza jej słowami: de
Urturi nie ma absolutnej pewności, że w przyszłości nie powróci
do inspektora Unaia Lópeza de Ayali, fikcyjnej postaci, która
podbiła serca czytelników z różnych stron świata.
Wracamy
do Vitorii i jej okolic. Rodzinnego miasta Evy Garcii Saenz de
Urturi, które dzięki jej Trylogii Białego Miasta cieszy się
niemałym zainteresowaniem turystów. Choć to nie był jej cel,
Urturi rozsławiła region Hiszpanii, który darzy niesłabnącą
miłością. I cieszy ją to. Jest zadowolona z tego, że udało jej
się w tak pociągający sposób przedstawić tereny, z których
pochodzi, bo i nie ma wątpliwości, że mają one coś do
zaoferowania każdemu, bez względu na kulturę, w której wyrósł.
I naturalnie raduje ją to, że tak wielu czytelników dało się
porwać fabułom, które skonstruowała na kartach „Ciszy białego
miasta”, „Rytuałów wody” i „Władców czasu”: powieści
składających się na Trylogię Białego Miasta. Ten literacki
fenomen, ambitne przedsięwzięcie (wymagające długich przygotowań,
cierpliwego gromadzenia niezbędnych informacji o rodzinnym regionie
Urturi), którego popularność niepomiernie zaskoczyła nawet samą
jego autorkę. „Władcy czasu” opierają się na koncepcji, która
przywiodła mi na myśl „Nagi instynkt” Paula Verhoevena. W
tamtym kultowym obrazie też wykorzystano motyw morderstw
skopiowanych z powieści. Na tym jednak kończą się podobieństwa
pomiędzy tymi dwiema pozycjami. Eva Garcia Saenz de Urturi znowu
daje wyraz swojej fascynacji historią, tym razem przenosząc nas do
średniowiecza, na ziemie, które zdążyła już z imponującą
szczegółowością opisać w poprzednich tomach tego pasjonującego
cyklu, aczkolwiek nie z takiej perspektywy. Współczesna Vitoria we
„Władcach czasu” przeplata się ze średniowieczną Vitorią:
grodem o nazwie Nowa Victoria. Ta pierwsza odnoga fabuły toczy się
w roku 2019, a jej narratorem jest nasz dobry przyjaciel, inspektor
Unai López de Ayala, nazywany też Krakenem. To umowna
teraźniejszość, natomiast historia podawana z perspektywy hrabiego
Diago Veli w świecie przedstawionym przez Urturi jest fikcją
literacką, powieścią szerzej nieznanego autora, którą ten oparł
na średniowiecznej kronice. Unai naturalnie częściej dochodzi do
głosu od Diago Veli, ale autorka i tak pozwoli nam dobrze poznać
tego drugiego. Przyznaję, że początki naszej znajomości
najłatwiejsze nie były. Trochę mi zajęło odnalezienie się w
tych średniowiecznych realiach. Dlatego że autorka nie śpieszyła
się ani z podawaniem niezbędnych informacji o ludziach
zamieszkujących gród Nowa Victoria, ani z wykreślaniem kontekstu
tej historii. Zarysu akcji powieści napisanej przez człowieka
posługującego się pseudonimem Diego Veilaz. A przynajmniej
wszystko wskazuje na to, że ktoś, kto nie chce ujawniać swojego
prawdziwego nazwiska posłużył się pseudonimem także w kontaktach
z wydawcą, który z ochotą zgodził się wpuścić na rynek
najpewniej debiutanckie dzieło tego tajemniczego jegomościa.
Seryjnego mordercy? To bardzo możliwe. Tylko czy tak sprytny
sprawca, z jakim ma do czynienia zespół śledczych, którego
szeregi zasila też zasłużony profiler inspektor Unai López de
Ayala, popełniłby taki, może się wydawać, kardynalny błąd, jak
powiązanie swoich zbrodni ze swoją własną powieścią? Nie? A
pamiętacie teorię na ten temat wysnutą w „Nagim instynkcie”?
Jeśli tak, to macie podstawę do wzięcia pod uwagę tej, zdaje się
najprostszej, możliwości. Czy brzytwa Ockhama ma zastosowanie w tej
zagadce kryminalnej? W to pewnie coraz bardziej będziecie wątpić,
jednocześnie jednak podskórnie czując, że coś w tym jest. Autor
bestsellerowej powieści seryjnym mordercą. Autor, którego na
dodatek szybko poznajemy. Unai i jego partnerka Estibaliz Ruiz de
Gauna nie potrzebują dużo czasu na odkrycia nazwiska człowieka,
który napisał Władców czasu. Swoją wersję
średniowiecznej kroniki, która od wieków jest w posiadaniu jego
bogatego, ale i nie wolnego od skandali rodu. Problem w tym, że
autor może zarazem być i nie być wielokrotnym zabójcą
charakteryzującym się średniowiecznym modus operandi. Jak to
możliwe? Sprawdźcie sami.
Z
biegiem lektury coraz bardziej zanurzałam się w dzieje
żyjącego w średniowieczu hrabiego Diago Veli i jego bliskich,
które naturalnie ściśle łączą się ze śledztwem toczonym w
czasach nam współczesnych, w mistycznej Vitorii i jej okolicach.
Mistycznej, bo jak doskonale wiedzą odbiorcy dwóch pierwszych
części Trylogii Białego Miasta, Eva Garcia Saenz de Urturi
przedstawia ten region w sposób nacechowany swoistą magią.
Duchowością, którą równie trudno ubrać w słowa, jak nie dać
się jej opętać. Tak, to chyba dobre określenie stanu, w jaki bez
widocznego trudu wprawia nas (a na pewno mnie) ten hiszpański
talent. Muszę jednak zaznaczyć, że „Władcy czasu” nie
pogrążyły mnie tak kompletnie w tej mrocznej, ale i zachwycającej
scenerii, z którą dzięki Urturi zdążyłam już się dobrze
zaznajomić. I poczuć się w niej, jak w domu, skoro już o tym
mowa. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że powieść
prawdopodobnie finalizująca ten cykl, została napisana na szybko. W
pewnym zakresie, bo w miarę szczegółowych opisów miejsc, wydarzeń
i postaci generalnie nie brakuje, a i takie znaki rozpoznawcze prozy
Urturi, jak architektoniczne detale i odniesienia historyczne też
oczywiście są obecne, ale w porównaniu do „Ciszy białego
miasta” i „Rytuałów wody” w moim oczach wypadały trochę
ubogo. Nadal silnie odbierałam ów pociągający mistycyzm, pozornie
nadnaturalną tajemniczą atmosferę Kraju Basków w wydaniu Evy
Garcii Saenz de Urturi, ale brakowało mi tego rozmachu, z jakim
spisała poprzednie tomy cyklu o Białym Mieście. Również w
warstwie kryminalnej – w policyjnym śledztwie prowadzonym przez
Estibaliz Ruiz de Gaunę, której naturalnie partneruje Unai López
de Ayala, niezwykle spostrzegawczy inspektor Wydziału Kryminalnego w
Vitorii. Mistrz dedukcji... chwilami aż za wielki. Są takie momenty
we „Władcach czasu”, w których Unai ot tak, na pstryknięcie
palcami, dochodzi do takiego czy innego trafnego wniosku i w ten oto
cudowny sposób nadaje nowy bieg śledztwu w sprawie zabójcy ze
średniowiecznym modus operandi. Gwoli sprawiedliwości, autorka w
takich przypadkach zawsze przedstawia cały proces rozumowania
Krakena, myślowe ścieżki prowadzące Unaia do każdej rewelacji,
ale moim zdaniem przebiegają one za szybko. Unai chwilę pomyśli i
już wie. Już może przejść do następnego etapu tego bądź co
bądź skomplikowanego policyjnego śledztwa. Zbadać kolejny gorący
trop, który równie dobrze może doprowadzić go, a wraz z nim i
nas, do rozwiązania tej pomysłowej zagadki, jak okazać się
kolejną ślepą uliczką. A takich, przynajmniej pozornie, w tej
nader tajemniczej sprawie nie brakuje. Śledczy raz po raz dochodzą
do ściany. Albo po prostu jeszcze nie dostrzegli w niej drzwi, za
którymi kryje się sprawca wyjątkowo bestialskich mordów
popełnianych na starannie wyselekcjonowanych albo zupełnie
przypadkowych osobach z różnych kategorii wiekowych. Płci żeńskiej
i męskiej. Seryjny morderca aktualnie grasujący w Vitorii zdaje się
więc nie mieć określonych preferencji względem swoich ofiar i co
nie mniej istotne śledczy mają powody, by przypuszczać, że nie
jest on człowiekiem pozbawionym sumienia, że potworne czyny,
których się dopuszcza nie sprawiają mu przyjemności. Nie robi
tego po to, by zaspokoić swoje niezdrowe żądze... A przynajmniej
tak interpretuje to Unai, który wprawdzie jest nadzwyczaj
błyskotliwym śledczym, ale nie jest nieomylny. Zdarza mu się
błądzić, nie tylko w życiu zawodowym, ale i prywatnym. Czuć się
kompletnie zagubionym, bić się ze sprzecznymi myślami i
odczuciami. We „Władcach czasu”, tak jak i w poprzednim tomach
Trylogii Białego Miasta, Urturi nie omieszkała roztoczyć przed
oczami swoich czytelników bardziej osobistych rozterek Unaia, ale i
chwil rodzinnego szczęścia, których prawdę mówiąc jest coraz
mniej. Sferę prywatną bliskich mu osób autorka także szczęśliwe
nam przybliża – zwłaszcza zwrot w życiu Estibaliz silnie
intryguje. Nie bardziej jednak od coraz bardziej uciążliwej
egzystencji pierwszoplanowej postaci. I drugiego narratora, bo druga
oś fabularna z czasem nabiera takiego tempa i tak złowrogiej aury,
że już bez żadnego żalu opuszczałam Krakena i jego towarzyszy na
czas prześledzenia kolejnego trzymającego w napięciu fragmentu
powieści, której autora już znałam. Ale ta postać nieustannie mi
się wymykała – gdy już, już nabierałam pewności, że ta
złożona osobowość wykrystalizowała się w moim umyśle (nie bez
pomocy autorki), to Urturi serwowała kolejną informację na temat
owego człowieka, która kazała mi przyjrzeć się mu pod jeszcze
innym kątem. Winny czy niewinny? Tak mną ta przebiegła Hiszpanka
zakręciła, że w końcu przestałam się nad tym zastanawiać.
Cieszyłam się lekturą, cierpliwe czekając na wyjaśnienie
zagadki. Tak, cieszyłam się mimo tego, że „Władcy czasu” nie
oczarowały mnie tak mocno, jak „Cisza białego miasta” i
„Rytuały wody”. Ponieważ absolutnie było z czego schodzić.
Miłośnikom
pierwszego i drugiego tomu światowej sławy Trylogii Białego Miasta
pióra hiszpańskiej mistrzyni literackiego thrillera/kryminału,
„Władców czasu” polecać nie będę, bo to nie ma najmniejszego
sensu. Wy przeczytacie, ale co z innymi? Co z tymi wszystkimi
osobami, które mrocznych przygód Krakena nie znają? Toż nie może
tak być! Jeśli żywice choćby tylko odrobinę sympatii do
fikcyjnych opowieści koncentrujących się na policyjnych śledztwach
śladami nader tajemniczych morderców, to musicie zapoznać się z
tym niesamowitym trzytomowym przedsięwzięciem literackim. Najlepiej
zachowując odpowiednią kolejność, czyli... bierzcie „Ciszę
białego miasta”! Dalej już nie polecam, bo po co, skoro po
zapoznaniu się z pierwszą odsłoną tego klimatycznego cyklu pewnie
tak czy inaczej odczujecie nieodpartą potrzebę niezwłocznego
sięgnięcia po „Rytuały wody”. A potem przyjdzie kolej na moim
zdaniem trochę mniej efektownych, aczkolwiek i tak wciągających
„Władców czasu”. Pożegnanie z Krakenem i jego Białym Miastem?
Na to niestety wygląda, ale... Mimo wszystko miejmy nadzieję, że
Eva Garcia Saenz de Urturi nie postawiła jeszcze kropki nad i.
Płonna to może nadzieja, ale nie takie niespodzianki pisarze nam
już serwowali, prawda?
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz