Kilka osób dostaje darmowe bilety na specjalny pokaz beztytułowego horroru.
Przed seansem jedna z dziewcząt przymierza rekwizyt z filmu – maskę demona,
którą nieopatrznie zacina sobie policzek. Podczas seansu widzowie świadkują
podobnemu wydarzeniu z udziałem bohatera filmu, który chwilę potem zamienia się
w demona, wykańczającego swoich przyjaciół. W tym samym momencie potwory
wkraczają do świata realnego, siejąc terror wśród przerażonej publiczności.
Udana współpraca kilku mistrzów włoskiego kina grozy przy realizacji „Kościoła”
zachęciła mnie do zapoznania się z ich wcześniejszym i najsłynniejszym wspólnym
dziełem, „Demonami”. Film wyprodukował Dario Argento, będąc również
współscenarzystą wraz z Dardano Sacchettim, Lamberto Bavą i Franco Ferrinim.
Reżyserii podjął się Lamberto Bava, a Michele Soavi (twórca „Kościoła”) dostał
jedną z epizodycznych ról. Chociaż „Demony” nie cieszyły się zbytnim uznaniem
krytyków zarobiły tyle, aby rozciągnąć tę historię na dwie kolejne części. Bezpośrednia
kontynuacja również jest dziełem panów pracujących przy pierwowzorze, a druga,
wyreżyserowana przez Umberto Lenzi’ego ma mało wspólnego z wcześniejszymi filmami. Twórcy „Demonów” przyznali, że odrobinę nawiązywali do filmów o żywych
trupach George’a Romero, ale ja dostrzegałam większe podobieństwo do „Martwego zła”. Włoskie spojrzenie na demonologię, co prawda pozbawione jest tych
niezapomnianych wstawek z kamerą przedzierającą się przez las, będących swego
rodzaju wizytówką najsłynniejszej produkcji Sama Raimi’ego, ale za to wygrywa
efektami specjalnymi. Summa Summarum w moim mniemaniu, choć zdecydowanie mniej
znane, „Demony” jako całość jakościowo zrównały się z kultowym „Martwym złem”,
tym samym automatycznie dołączając do listy moich ulubionych horrorów.
Zaskoczył mnie już początek, odżegnujący się od przydługich dialogów o
niczym, mającymi na celu zapoznać nas z protagonistami. Mistrzowie włoskiego
kina grozy, pracujący nad scenariuszem do „Demonów” chyba doskonale zdawali
sobie sprawę, że ta denerwująca maniera, widoczna w większości krwawych horrorów,
tak rozwlekle przedstawiająca nam bohaterów jest bezcelowa, ponieważ prawie
wszystkie tego rodzaju produkcje propagują podobne typy charakteru. A więc
skorzystali z najlepszego z możliwych zabiegu, czyli błyskawicznego przejścia
do właściwej akcji, w trakcie której dowiadywaliśmy się co nieco o
osobowościach protagonistów. Główną bohaterką jest Cheryl (całkiem niezła Natasha
Hovey), która na stacji metra dostaje od zamaskowanego mężczyzny dwa bilety na
specjalny pokaz beztytułowego horroru. Od razu rusza do kina w towarzystwie
przyjaciółki. Przed pokazem kamera na krótko skupia się na innych protagonistach,
w tym na dwóch chłopakach zalecających się do głównych bohaterek oraz czarnoskórym
macho, któremu towarzyszą dwie przyjaciółki. Jedna z nich przymierza metalową
maskę, rekwizyt z filmu, która rani ją w twarz. To wydarzenie dosłownie parę
minut później zawiąże właściwą, jakże krwawą akcję. Kiedy już widzowie zajmą
swoje miejsca na sali kinowej i zacznie się film Bava zapozna swoich odbiorców
z jego akcją, ponieważ ta wkrótce zazębi się z wykreowaną przez niego
rzeczywistością.
Mroczny, lekko przybrudzony klimat utrzymuje się przez cały czas, a
znacznie potęguje go skomponowany przez klawiszowca zespołu Goblin, Claudio
Simonetti temat przewodni oraz chwytliwe kawałki rockowe. Praca kamery, pomimo
niewielkiego budżetu również może pochwalić się maksymalnym profesjonalizmem,
dzięki czemu film po upływie tylu lat jeszcze się nie zestarzał. Ale w tej
całej niekończącej się liście plusów i tak największe wrażenie robią fenomenalne
efekty specjalne Sergio Stivaletti. Już pierwsza, zawiązująca właściwą akcję
scena, która ma miejsce już po kilku wstępnych minutach seansu poraża bezkompromisowością, daleko idącą przesadą w epatowaniu makabrą i czystą frajdą
twórców. Kiedy dziewczyna, która nieopatrznie zraniła się metalową maską
przegląda się w lustrze w łazience widzi jak zacięcie na jej twarzy zaczyna
pulsować i pęcznieć. Twarda gulka w pewnym momencie pęka bluzgając białą,
odstręczającą ropą, a chwilę później przerażona niewiasta zamienia się w
plującego zieloną mazią demona z wielkimi zębami i pazurami oraz wyłupiastymi
oczami. Przy kreacji potworów twórcy przeszli samych siebie – bez posiłkowania
się efektami komputerowymi udało im się stworzyć obrzydliwe wizualnie kreatury,
dokonujące prawdziwej rzezi w jakże chwytliwej scenerii mrocznego kina. Właśnie
to jest prawdziwa magia horroru – kostiumy i fizycznie obecne na planie
rekwizyty, zamiast sztucznych CGI. Nie potrafię wypunktować wszystkich krwawych
wydarzeń, mających miejsce potem z tego prostego powodu, że mordy następują po
sobie w błyskawicznym tempie, tak dalece dynamizując akcję, że można ją porównać
jedynie z późniejszą „Martwicą mózgu”, równie umiejętnie bawiącą się konwencją
kina gore. Mamy między innymi
rozrywanie paznokciami szyi, z obowiązkowym zbliżeniem na zwisającą zewsząd
skórę, odrywanie skalpu kobiecie, wkładanie palców w oczodoły niewidomego mężczyzny
(któremu nieco wcześniej film relacjonowała córka…), porażające przemiany w
demony i rzeź tychże za pomocą między innymi miecza i wirników helikoptera.
Niezapomniana jest transformacja dziewczyny w potwora, mająca miejsce krótko po
pierwszej pokazanej rzezi, ze szczególnym wskazaniem na jej wypadające zęby i
wyrastanie w ich miejscu dwóch dłuższych. Miażdży też sekwencja wychodzenia
demonicznego potworka z pleców jednej z bohaterek – cóż za dopracowane w
najdrobniejszych szczegółach, oryginalne ujęcie.
W środkowej partii filmu, po zabarykadowaniu się bohaterów na sali kinowej
akcja na chwilę zwalnia, skupiając się przede wszystkim na czwórce narkomanów,
uciekających przed policją i znajdujących „schronienie” w budynku opanowanym
przez demony. Ten wątek sugeruje już jedyną właściwą w kontekście takiego
scenariusza końcówkę, która równocześnie otworzy furtkę dla kolejnej części,
aczkolwiek mocno inspirując się konwencjonalnym motywem przewodnim zombie movies. Podejrzewam, że mówiąc,
iż inspirowali się twórczością Romero twórcy mieli na myśli finał „Demonów”. W
każdym razie ten krótki przestój w akcji bardzo mi się przydał dla
zaczerpnięcia oddechu i wczucia się w niekomfortowe położenie sterroryzowanych bohaterów
filmu. Nie trwa jedna długo, bo zaraz po wejściu do środka narkomanów akcja
znowuż zacznie gnać do przodu w zastraszającym tempie, popisując się
bryzgającymi zewsząd wnętrznościami, krwią, ropą i zielonymi płynami. Frajda
gwarantowana, przynajmniej fanom mocnego kina gore, które choć nie dąży do jakiegoś dobitnego zniesmaczenia
widzów, głównie przez swoje lajtowe podejście do problematyki, emanuje miłością
twórców do tego nurtu horroru, zarażając nią odbiorców.
Moim zdaniem „Demony” to perła włoskiego kina grozy, w której nie potrafię
dostrzec jakichś znaczących mankamentów. Dynamiczna akcja, mroczny klimat,
pomysłowe miejsce akcji, chwytliwa ścieżka dźwiękowa, profesjonalna realizacja,
niezapomniane efekty specjalne… i wiele innych znakomicie wyeksploatowanych
części składowych kina grozy, których nie sposób wymienić w jednej recenzji. Dla
mnie to arcydzieło kina gore i nie
obchodzi mnie niestosowność użycia tak wielkiego słowa w kontekście tak niewymagającego
myślenia obrazu, przynajmniej w pojęciu tak zwanych znawców kina. Fani kina gore na pewno mnie rozumieją, a tylko to
się liczy;)
Dokładnie. Fantastyczna produkcja, która się nigdy nie znudzi , idealna na poprawę nastroju . Mega hit frekwencyjny w swoim czasie. Zrobiony z wyczuwalną na kilometr pasją całej ekipy. Najwyższa półka thrashu.
OdpowiedzUsuńNie wiedziałam, że istnieje taki ciekawi i oryginalny film, na dodatek nawiązujący do moich ulubionych produkcji. Koniecznie muszę obejrzeć ten fenomenalny obraz.
OdpowiedzUsuńTo jest prawdziwy majstersztyk. Rewelacyjnie się go ogląda. Najlepszy film Lamberto Bavy. Do tego jeszcze scenariusz i produkcja Argento, a przede wszystkim świetne efekty specjalne.
OdpowiedzUsuńWłoskie kino grozy jakoś specjalnie mnie nie fascynowało nigdy, ale tak tutaj zachwalacie, że aż mam ochotę ten film obejrzeć z czystej ciekawości :-)
OdpowiedzUsuńCAT
http://catinthewell.pl/