Grupa studentów wydziału filmowego organizuje w starym kinie całonocny
maraton horrorów. Wpływy z biletów pragną przeznaczyć na swoją krótkometrażową
twórczość, dlatego też zależy im na jak największym splendorze, który
przyciągnie tłumy widzów. Przywdziewają upiorne kostiumy, wybierają kilka
niskobudżetowych, starych horrorów i przygotowują atrakcje, które mają za
zadanie spotęgować przerażenie widzów. Nie wiedzą jeszcze, że ktoś inny
przygotował przedstawienie dla nich, pragnąc zemścić się za tragedię sprzed
lat.
Amerykański slasher Marka
Herriera i Alana Ormsby’ego, dystrybuowany na kasetach wideo i DVD. Niski
budżet, a co za tym idzie słaba realizacja oraz specyficzne podejście twórców
do konwencji nurtu slash zaowocowały
niewielkim zyskiem i w większości negatywnymi recenzjami krytyków. Ale, o
dziwo, „Popcorn” zwrócił uwagę wielbicieli slasherów,
którzy po dziś dzień przebąkują o tym tytule. Może nie w samych superlatywach,
ale w kontekście obrazów wartych zapamiętania, ze względu na ich nietypowe
scenariusze.
Osią całej fabuły jest całonocny maraton horrorów zorganizowany przez
studentów wydziału filmowego w starym, przeznaczonym do rozbiórki kinie. Miejsce
akcji zauważalnie ma symbolizować upadek prawdziwego kina, a inicjatywa młodych
ludzi ma wyrażać tęsknotę twórców do tej zapomnianej już magii, przyćmionej
bezpłciowymi multipleksami. Herriera i Ormsby podkreślają tę sentymentalną
podróż atrakcjami, jakie studenci przygotowali dla swoich widzów. Niegdyś w
kinach amerykańskich, co bardziej kreatywni dystrybutorzy raczyli publikę niespodziankami,
które miały za zadanie na kilka sekund przenieść świat fikcyjny do rzeczywistości,
potęgując ich wrażenia. Bohaterowie „Popcornu” na swoim maratonie wyświetlają
kiczowate horrory z lat 50-tych, z których pierwszy opowiada o przerośniętym
moskicie, drugi o elektrycznym człowieku, a trzeci o cuchnącej chmurze. Każdy
seans uatrakcyjniają jakąś niespodzianką nawiązującą do fabuły danej produkcji.
A więc w trakcie finalnego szturmu moskita na dużym ekranie wpuszczają na salę
kinową zmechanizowanego owada, w momencie ataku elektrycznego człowieka wpuszczają
wiązki prądu na niektóre fotele widzów, a kiedy w czasie trzeciego seansu
cuchnąca chmura atakuje protagonistów rozpylają na sali nieprzyjemne zapachy. Morderca
również inspiruje się kiczowatymi obrazami pokazywanymi na maratonie. W dosyć
pomysłowym, acz praktycznie bezkrwawym stylu morduje mężczyznę wielkim
moskitem, innego śmiertelnie razi prądem, a kolejnego zagazowuje w kabinie
toaletowej.
Muszę przyznać, że pomysł na scenariusz był całkiem zacny, szczególnie
jeśli weźmie się pod uwagę to moralizowanie twórców nad kondycją współczesnych
kin. Ale przerysowane, pełne czarnego humoru i nieudolne aktorsko (poza Dee Wallace)
wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Dodatkowo w pierwszej połowie seansu
strasznie irytowało mnie przydługie skupienie kamery na wyświetlanych w trakcie
maratonu kiczowatych horrorach z lat 50-tych, które celowo porażały amatorką,
ale w moim przypadku nie udało się tutaj twórcom osiągnąć założonego celu. Tym
zabiegiem Herrier i Ormsby chcieli podkreślić wyższość starych horrorów nad
współczesnymi, szkoda tylko, że posiłkowali się tutaj tak rażąco słabymi produkcjami.
Dodatkowo wprowadzając taśmę z filmem nakręconym przed laty przez mordercę i
obrazując oburzenie publiczności na jej wyświetlenie twórcy chcieli powiedzieć,
że te ten swego czasu hitowy obraz szaleńca nie umywa się do niskobudżetowych
tworów z lat 50-tych. Mnie natomiast wzburzenie widzów trąciło troszkę nieakceptowalnym
wymuszeniem, bo już nawet nie subiektywnie, ale obiektywnie rzecz biorąc ten
film był o wiele ciekawszy od zaplanowanych na maraton tworów. Przyjemniej było
mi obcować z umiejętnie zmontowanym studium szaleństwa, z którego najbardziej
zapadło mi w pamięć ujęcie wypływającej krwi z ust zabójcy. Intrygujący był też
zamysł szaleńcy przed laty, który pozbawił swoje dzieło finalnej sceny zabicia
żony i córeczki, decydując się pokazać ją na żywo w kinie. Oprócz moralizowania
taśma mordercy ma swój udział w rozwoju fabuły „Popcornu”. Główną bohaterką
jest Maggie, która pisze scenariusz w oparciu o swoje koszmarne sny. Kiedy
pierwszy raz ogląda film nakręcony niegdyś przez ponoć nieżyjącego już mordercę
odkrywa, że niektóre jego sceny pojawiły się w jej snach. Podczas maratonu,
jako pierwsza odkrywa obecność kogoś niepożądanego, a więc kiedy reszta
spokojnie ogląda sobie kiczowate filmiki ona wraz z chłopakiem, który pała do
niej głębokim uczuciem przemierza mroczne pomieszczenia pełnego przepychu kina
w poszukiwaniu mordercy. Jak można się tego spodziewać w końcu go znajduje i
wówczas staje twarzą w twarz ze swoją zapomnianą przeszłością. Kreacja
antagonisty, podobnie jak pozytywnych bohaterów jest maksymalnie
przejaskrawiona, ale jemu to całkowicie pasuje. Zazębienie się jego traumy z
dzieciństwa z traumą Maggie być może nie jest tak zaskakującą bombą, jakby
chcieli tego twórcy, ale pod koniec projekcji zgrabnie dynamizuje poza tym
raczej stateczną fabułę. Jedyne, co mnie ubodło w postaci zabójcy to jego
zamiłowanie do tworzenia masek na podobieństwo jego ofiar, które mocno trąciło
Leatherface’m.
„Popcorn” zauważalnie miał być swego rodzaju hołdem złożonym niskobudżetowym
horrorom z lat 50-tych oraz wyrazem tęsknoty do starych, fantazyjnych kin, w których
królowała magiczna aura, zastąpiona bezbarwnymi multipleksami, które stłamsiły
wszelką kreatywność. A to wszystko twórcy postanowili podać w iście slasherowej konwencji pozbawionej wbijających
się w pamięć scen mordów, ale za to kreującej całkiem ciekawego mordercę. Efekt
jest raczej średni, co więcej obawiam się, że jedynie wielbiciele slasherów znajdą w nim tyle pozytywów,
co ja. Pozostali widzowie w moim odczuciu będą raczej zawiedzeni.
Oglądałem w dzieciństwie. Pamiętam jedynie, że wydał mi się wówczas dość dziwny i mało satysfakcjonujący (Chucky i Freddy i Myers górą!), ale będąc ostatnio na fali nostalgii zdobyłem kopie, która czeka teraz na seans :)
OdpowiedzUsuńHeh, tylko dla amatorów takich niskobudżetówek :-) Zgadzam się w 100%.
OdpowiedzUsuńCAT
http://catinthewell.pl/