W 1946 w Texarkanie w stanie Arkansas nieznany sprawca, którego opinia
publiczna nazwała Phantom Killer w bestialski sposób zamordował pięć osób.
Sprawca działał przez dziesięć tygodni i atakował głównie młodych zakochanych
randkujących w samochodach na obrzeżach miasta. Nigdy nie został schwytany. W
1976 roku Charles B. Pierce nakręcił film oparty na tych wydarzeniach. W 2013
roku po upływie niemalże siedmiu dekad Phantom Killer bądź jego naśladowca
znowu terroryzuje mieszkańców Texarkany. Pierwszy atak przypuszcza w trakcie
pokazu filmu Pierce’a w kinie samochodowym. Ofiarą pada chłopak nastoletniej Jami.
Dziewczynie udaje się uciec, ale morderca nawiązuje z nią kontakt.
Zdeterminowana Jami postanawia na własną rękę odnaleźć winnego śmierci jej
chłopaka, który zbiera coraz większe żniwo wśród przerażonych mieszkańców
miasta.
Pełnometrażowy debiut reżyserski Alfonso Gomeza-Rejona, który do tej pory
zajmował się głównie serialami (w tym „American Horror Story”). „The Town That
Dreaded Sundown” na podstawie scenariusza Roberto Aguirre-Sacasa, który był
współtwórcą fabuły nowej „Carrie”, jeden z producentów, Jason Blum reklamował,
jako remake filmu Charlesa B. Pierce’a z 1976 roku pod tym samym tytułem. Jak
się okazuje bezpodstawnie, ponieważ produkcja Gomeza-Rejona jest sequelem tegoż
obrazu, co twórcy wyjawiają już w krótkim prologu. Szczerze mówiąc nie rozumiem
tego kłamliwego chwytu reklamowego – w końcu opinia publiczna równie niechętnie
podchodzi do sequeli, jak do remake’ów, więc o wiele prościej (i uczciwiej w
stosunku do widzów) byłoby dodać tą dwójeczkę do tytułu i ukierunkować reklamę
w stronę kontynuacji dzieła Pierce’a. Tym bardziej, że efekt, jak na kondycję
współczesnych slasherów, jest niczego
sobie.
Twórcy dysponowali dosyć przyzwoitym budżetem, aczkolwiek w realizacji zmierzali
do wywołania daleko idącej taniości, która miała wywołać skojarzenia z filmem z
1976 roku. Średnio się to udało, bo nawet biorąc pod uwagę stylizowane na amatorskie,
co jakiś czas pojawiające się ujęcia ze świecącymi konturami (delikatnie
ocierające się o oniryzm), montaż i oszczędne CGI psują wrażenie obcowania z
horrorem z lat 70-tych. Już sepiowy prolog, krótko relacjonujący nam prawdziwe
wydarzenia mające miejsce w 1946 roku w Texarkanie i sławę powstałego trzy
dekady później filmu opartego na historii Phantom Killera zachwycają
starannością wykonania, w ogóle nieprzystającą do niskobudżetowego kina grozy
XX wieku. Ale choć te ambitne plany stylizacji „The Town That Dreaded Sundown”
nie przełożyły się na ekran film zdaje egzamin w kategorii maksymalnie
współczesnego slashera.
Nie wiem, czy scenarzyście brakowało inwencji twórczej, czy (w co wolę
wierzyć) postanowił podnieść walory sequela celową intertekstualnością. Liczne
kadry z pierwowzoru Pierce’a i modus operandi
sprawcy kopiującego mordy oryginalnego filmowego Phantom Killera w moim
odczuciu całkiem zgrabnie zazębiają obie produkcje. Choć zdaję sobie sprawę, że
niektóre osoby mogą odebrać ten zabieg, w kategorii zwykłego kopiowania. Sam
morderca, z kawałkiem materiału zakrywającym twarz, wywołuje skojarzenia z
Jasonem Voorheesem z drugiej części „Piątku trzynastego”, aczkolwiek w pierwowzorze
też tak się prezentował, więc jeśli już ktoś kopiował to twórcy kontynuacji
przygód zabójcy z maczetą. Najczęstszym narzędziem zbrodni Phantom Killera jest
nóż, którym wielokrotnie dźga ofiary poza kadrem, przez co widać jedynie
bryzgającą na wszystkie strony krew. Ale czasami urozmaica mordy wykorzystując
puzon i broń palną, a jedną z ofiar stylizując na stracha na wróble. To drugie ujęcie, w trakcie seksu
oralnego jednej parki dosyć szczegółowo pokazuje nam efekt posłania kulki w oko
mężczyzny, aczkolwiek z wykorzystaniem sztucznych wizualnie efektów
komputerowych. O wiele ciekawiej prezentują się sceny z waleniem głową
żołnierza w szybę i widok wypatroszonego chłopaka, leżącego na torach. Jak na slasher całkiem sporo twórcy w tych dwóch
sekwencjach pokazali, ale nie tylko drastyczność wzbudziła moją sympatię do tej
produkcji. Poza wspomnianym zgrabnym montażem i fragmentarycznym eksperymentowaniem
z konturami zaintrygowała mnie również fabuła. O wiele bardziej rozbudowana niż
w pierwszym lepszym slasherze, ale
też niepretendująca do czegoś ambitnego. Śledztwo Jami i jej romans z miastowym
wyrzutkiem, które prowadzą do kolejnego pomysłowego zabiegu – wtłoczenia
postaci syna zmarłego już Charlesa B. Pierce’a i jego teorii jakoby
wyjaśniającej tajemnicę tożsamości mordercy z 1946 roku oraz obecnego z 2013.
Przemieszanie rzeczywistości z fikcją współczesną i tą wykreowaną przez twórców
filmu z 1976 roku jest aż nazbyt widoczne, a co najważniejsze wprowadza spory
powiew świeżości do konwencji skostniałego nurtu slash. Na odrobinę humoru również znalazło się miejsce, szczególnie
w trakcie schadzki dwóch początkujących homoseksualistów, którzy zastanawiają
się, jak najlepiej zabrać się do stosunku płciowego.
Jedyne, co bym w tej produkcji poprawiła to wydarzenia mające miejsce po
drugim podwójnym morderstwie. Podczas gdy pierwsze minuty seansu mocno trzymały
w napięciu, głównie przez częstą działalność zabójcy później klimat na chwilę
wyparowuje, a scenariusz całkowicie skupia się na amatorskim dochodzeniu Jami,
które choć intrygujące, a bo mocno zagmatwane mogłoby być częściej urozmaicane
pełną napięcia działalnością Phantom Killera tak silnie wyczuwalnego na
początku seansu. Ponadto doszlifowałabym nieco postać głównej bohaterki,
domniemanej final girl. Odtwórczyni
tej roli, Addison Timlin, warsztatowo wypadła poprawnie, aczkolwiek rys
charakterologiczny jej postaci troszkę mnie zniechęcił. Chyba jestem już
zmęczona zahukanymi kujonkami z tragicznymi przeszłościami, tak chętnie
propagowanymi od lat przez twórców slasherów.
Choć ten podgatunek jest już na wykończeniu wolałabym, żeby jego współcześni
scenarzyści weszli z tego rodzaju bohaterkami w nową erę, wzorem Erin z remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Za to dla równowagi nie mam żadnych
zastrzeżeń, co do finału. Obstawiałam dwie możliwe tożsamości sprawcy – osoby przebywającej
przez całą projekcję blisko Jami i zwrotu akcji na kształt „Bladego strachu”,
ale w ogóle nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, choć nie wykluczam, że
komuś uda się przewidzieć zakończenie.
Jeśli porównywać „The Town That Dreaded Sundown” do slasherów z lat 80-tych to przegrywa w każdym aspekcie, ale mamy
XXI wiek, więc poziom kinematografii znacząco się obniżył. A więc, jeśli
zestawić ten obraz z innymi slasherami
z kilku ostatnich lat to w moim mniemaniu prezentuje się całkiem zacnie. To
jeszcze nie jest coś, co wywołałoby mój
daleko idący zachwyt, ale jak się nie ma, co się lubi…
Sądząc po twojej opinii nie jest to jakiś super ekstra horror, ale zaciekawił mnie i może niedługo się na niego skuszę. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDawno nie oglądałam tego typu slashera i bardzo chętnie go zobaczę. Nawet jeśli daleko mu do moich ulubionych straszaków z lat 80-tych :-)
OdpowiedzUsuńCAT
http://catinthewell.pl/