George wraz ze swoją matką i starszym bratem, Buddy’m wprowadza się
tymczasowo do domu schorowanej babci Mercy na wzgórzach w Wirginii Zachodniej,
aby służyć jej pomocą w ostatnich dniach życia. Chłopca zawsze łączyła z babcią
głęboka więź, ale teraz w przededniu jej śmierci odkrywa przerażające fakty o
jej trudnej egzystencji naznaczonej zamiłowaniem do czarnej magii.
Wiedźmy nigdy nie były dla mnie atrakcyjnym tematem horroru, niemniej
opowiadanie Stephena Kinga, zatytułowane „Babcia” i zamieszczone w zbiorze
„Szkieletowa załoga” interpretowane nie dosłownie, ale w podtekście całkiem
mnie przekonało. Autor na zaledwie kilku stronach odmalował bardzo
przygnębiający obraz dziecięcych lęków i nieufności do osób w podeszłym wieku. Wiadomość,
że Peter Cornwell, twórca między innymi „Udręczonych” pracuje nad adaptacją
tego opowiadania nie nastroiła mnie entuzjastycznie. Mojego sceptycyzmu nie był
w stanie nawet zachwiać fakt, że scenariusz napisał Matt Greenberg, który był
współscenarzystą „1408” w moim mniemaniu przebijającego literacki pierwowzór.
Powodem mojej niechęci była głęboka niewiara, że jakikolwiek tegoroczny horror
jest w stanie choćby przyzwoicie przenieść twórczość Stephena Kinga na ekran -
w końcu wystarczy tylko spojrzeć na poziom straszaków z bieżącego roku.
Problematyka „Babci” też nie wróżyła dobrze, bowiem w moim odczuciu jest to
jedna z tego rodzaju historii, której nie sposób idealnie przełożyć na język
filmu. Za to całkowicie zdaje egzamin na papierze.
Nie lubię mieć racji, a bo celowo zawsze zakładam najgorsze, żeby mieć
większą szansę na miłą niespodziankę. Horror nastrojowy Cornwella, co prawda
nie wypadł tak tragicznie, jak zakładałam, ale o zaskoczeniu mnie czymkolwiek
również nie mogło być mowy. W czołówce zachwycają piękne zdjęcia wzgórz,
stylizowane na baśń przy akompaniamencie chwytliwej, melancholijnej ścieżki
dźwiękowej. Zaraz potem przechodzimy do roku 1967 podanego w lekko sepiowych
odcieniach, obrazującego wydarzenia mające miejsce w chatce młodej wówczas
Mercy. Kobieta siedzi na kanapie z niemowlęciem w ręku, gdy tuż za nią wyrasta
mąż z siekierą w ręku. Przerażona Mercy prosi o litość, na co mężczyzna
odpowiada ciosem siekierą w swoją twarz. Później akcja przeskakuje o kilkadziesiąt
lat do przodu i scenarzyści pokrótce zarysowują nam wielką przyjaźń Mercy i jej
kilkuletniego wnuczka, George’a. Tę sielankę kończy udar dotykający kobietę i
umieszczenie jej na rok w domu opieki. Następnie akcja znowuż skacze do przodu
i dowiadujemy się, że Mercy zostało wymówione miejsce w ośrodku, a jej córka
wraz ze swoimi dwoma synami, George’m i Buddym jest zmuszona zamieszkać w jej
domu. Cała trójka ma zamiar umilać ostatnie dnie starej kobiety, pielęgnować
ją, karmić i podawać leki, ale tylko George jest zadowolony z takiego obrotu
spraw. Jego matka (hipnotyzująco ekspresywna Frances O’Connor) na skutek
nieszczęśliwego dzieciństwa u boku trudnej rodzicielki oraz brata i siostry
bliźniaków pragnie jedynie, podobnie jak Buddy, jak najszybciej wrócić do domu.
Czas umila jej przyjaciel z dzieciństwa, Jim (gwiazda „American Horror Story”
Dylan McDermott, który przez wzgląd na małą rólkę nie miał tutaj szansy się
wykazać), teraz żonaty, ale nadal pałający do niej wielkim uczuciem. Dlaczego o
tym wszystkim piszę, recenzując horror? A no dlatego, że cała godzina „Mercy”
to przede wszystkim dramat, urozmaicany jump
scenkami. Co więcej, jeśli zapomnieć, że to kino grozy ta czysto
dramatyczna historia całkiem wciąga. Podglądamy trudne relacje międzyludzkie,
wyniszczającą chorobę Mercy i przede wszystkim tragedię małego chłopca,
tracącego osobę, którą najbardziej kocha i dopóki twórcy nie skłaniają się chwilami
w stronę horroru scenariusz angażuje. Gorzej w moim mniemaniu jest z jump scenkami, które nie dość, że są
mocno przewidywalne to jeszcze nie wybiegają poza ramy konwencji. W końcu ileż
już razy wielbiciele straszaków widzieli rękę nagle wyłaniającą się spod
kołdry? Albo nagle odwracającego się i wrzeszczącego leżącego człowieka? Troszkę
bardziej pomysłowe było wypadnięcie zakrwawionych Mercy i jej syna przez drzwi
frontowe na zewnątrz oraz wystrzelenie z rozdrabniarki kawałka metalu, który
utkwił w ciele Buddy’ego. Równie zgrabnie zrealizowano oznaki choroby Mercy, ze
szczególnym wskazaniem na jej zaniedbany wygląd, puste spojrzenie, przemawianie
w obcym języku i dźganie się ostrymi narzędziami. Ale owe krótkie ciekawsze
wstawki zostały mocno przyćmione pozbawioną polotu wtórnością i zdecydowanym
przekombinowaniem.
Jak na konwencjonalny horror przystało mamy wymyśloną przyjaciółkę
George’a, która okazuje się kimś innym, mamy mroczną rodzinną tajemnicę i
czarną magię. I te elementy, choć schematyczne byłam w stanie zaakceptować, ale
nie rozumiem, w jakim celu twórcy dokładali do tego wszystkiego kiczowatego
Wilka Niosącego Śmierć (według jednej z bohaterek filmu zaczerpniętego z legend
wzgórz Wirginii Zachodniej) i tajemniczy byt zwany Hasturem? Naprawdę, zwykła
historia o wiedźmie scenarzyście nie wystarczała? Musiał tak wszystko zagmatwać
bezsensownymi wątkami? To właśnie one troszkę obniżyły ogólny poziom ostatniej
pół godziny seansu, ale na szczęście znalazło się wówczas miejsce też dla
udanych, dosłownych stricte horrorowych scen. Uff, całe szczęście, bo po
godzinie dramatu już myślałam, że twórcy zapomnieli, do jakiego gatunku
przynależy ich dzieło. Szkoda, że tak późno, no ale i tak miło było popatrzeć
na szkaradną Mercy atakującą wnuczka, ciekawy zwrot akcji z Jimem i oczywiście
troszkę gore – płakanie i wymiotowanie
krwią oraz spacerowanie po pomieszczeniu z głową rozpłataną siekierą.
Ostatnie pół godziny – tyle warto z tego filmu obejrzeć, jeśli oczekuje się
horroru, bowiem wcześniejsze wydarzenia mają szansę przypaść do gustu jedynie
wówczas, jeśli będzie się oczekiwało dobrze opowiedzianego dramatu. W kategorii
kina grozy to zwykła średniawka, jakich wiele, a szkoda, bo fundusze i
doświadczenie twórców umożliwiały większy dynamizm w początkowych partiach
filmu. Stchórzyli, i tyle.
Buffy z tych nowych filmów zrecenzuj proszę "The Town That Dreaded Sundow" i "The Appearing". Może nie są najlepsze, ale mało znane jeszcze więc ciężko recenzje znaleźć.
OdpowiedzUsuńTen pierwszy mam. To remake, a ja najpierw chciałam oryginał obejrzeć, ale skoro Ci zależy to machnę parę słów o nim jutro, jak nic mi nie wypadnie.
UsuńCo do drugiego to do tej pory nie miałam o nim pojęcia, ale jak tylko go zdobędę to też coś napiszę.
edit: Właśnie oglądam "The Town That Dreaded Sundown" i już pierwsze zaskoczenie - to nie remake tylko sequel;)
Przed seansem koniecznie odświeżę sobie opowiadanie, bo za cholerę go nie pamiętam ;) Cudów od filmu nie oczekuje, trailer odpowiednio mnie pod tym kątem dostroił.
OdpowiedzUsuńTen film mi umknął, nawet nie wiedziałam, że jest :D Ale chętnie się przekonam, co tym razem zrobili z opowiadaniem Kinga. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJa chyba też muszę sobie raz jeszcze przeczytać opowiadanie, bo jakoś pamięć zawodzi ostatnio...
OdpowiedzUsuńCAT
http://catinthewell.pl/
Opowiadanie było dla mnie... nijakie. Krótkie formy Kinga jednak zdążyły mnie przyzwyczaić do takiego poziomu. Nie bardzo więc rozumiałem jaki jest sens w ekranizowaniu akurat tego tekstu, ale na szczęście mamy całkiem nową historię, która nie jest mu wierna. Różnice są dostrzegalne już na poziomie relacji chłopca z babcią.
OdpowiedzUsuńJednak nie zgodzę z tym, że opowiadanie było przede wszystkim o wiedźmie ["Naprawdę, zwykła historia o wiedźmie scenarzyście nie wystarczała?"]. Owszem, pojawiła się magia i większość postaci to były kobiety, jednak King wyraźnie opisywał to odniesieniami do Lovecrafta. Sam Hastur nie jest radosną twórczością scenarzysty a elementem występującym w opowiadaniu. To samo tyczy się ksiąg. Co prawda na tych dwudziestu stronach [i w filmie] nie pada nazwa Necronomicon, to można się tego łatwo domyślić, że mógł być jednym z nich.
Oczywiście film nie jest wyjątkowy, jest sprawnie zrealizowanym średniakiem, jednak ze względu na podejście do filmu i elementy, które mnie zaskoczyły... chyba jednak odebrałem film troszkę lepiej niż ty. A już na pewno lepiej niż Uśpionych ;)
"Sam Hastur nie jest radosną twórczością scenarzysty a elementem występującym w opowiadaniu."
UsuńAle King zrobił to mniej nachalnie niż twórcy filmu - nie odnosiłam wrażenia, że w warstwie fabularnej Hastur jest najważniejszy, na pierwszy plan wysuwała się wiedźma. Chociaż być może tylko takie wrażenie odniosłam, bo w opowiadaniu nie było efektów specjalnych;) Dla mnie ten film za bardzo tchórzliwy był - podobnego "straszenia" widziałam już mnóstwo, więc pewnie dlatego troszkę się nudziłam. I też dlatego, że ta historia zwyczajnie nie pasuje mi na film - lepiej się sprawdza w wersji papierowej, choć to zależy od gustów, bo Ty się w niej odnalazłeś.
"Uśpionych" też nie lubię - jeśli o tych z 2014 roku mówisz, bo dramat o tym samym tytule z 1996 roku to jeden z moich ulubionych filmów.
Bo King zrobił to mniej nachalnie, w dodatku urywając wątek, by zostawić pewne niedopowiedzenie i nie sądzę, by wiele osób aż tyle by sobie dopowiadało. Chociaż końcowa scena, gdy chłopiec wraca do pokoju, może sugerować ingerencję Wielkiego Przedwiecznego.
UsuńDla mnie na pierwszy plan jednak nie wysunęła się wiedźma czy Hastur, ale te książki. W zasadzie to chronologicznie były pierwszym i najważniejszym elementem, od których zaczęła się nadnaturalna część tej historii.
Sam napisałem, że średniak. Ot taka lekka i niewymagająca historyjka