Właścicielka firmy cateringowej, Julia, organizuje przyjęcie w ogrodzie
bogatej pani Perch i jej syna, Sydney’a. Wraz ze swoim pracownikiem, Paulem,
przyjeżdża na miejsce kilka godzin wcześniej, żeby wszystko odpowiednio
przygotować. Podczas prac Paul zauważa wielkie osy, krążące po ogrodzie, ale
nie przykłada do nich większej wagi. Kiedy nastaje wieczór prominentni
mieszkańcy miasta spotykają się w ogrodzie pani Perch, gdzie przez jakiś czas
raczą się dobrymi drinkami, zabawiają się niezobowiązującymi rozmowami i
niewinnymi flirtami. Ta sielanka nie trwa jednak długo. W pewnym momencie
zmutowane osy przypuszczają zmasowany atak na ludzi, a z każdego, kogo ukąszą
wyłania się jeszcze większy przedstawiciel tego gatunku.
Pierwszy pełnometrażowy obraz, Benniego Dieza, na podstawie debiutanckiego
scenariusza Adama Aresty’ego. Anglojęzyczny animal
attack produkcji niemiecko-amerykańskiej został doceniony przez widzów z
Zachodu za powrót do korzeni tego nurtu, ale jednocześnie recenzenci ubolewali
nad niedostatkami scenariusza, praktycznie opierającego się na jednym pomyśle.
W zamyśle „Stung” miał być horrorem komediowym i tak też został oficjalnie
sklasyfikowany, ale żartobliwe gagi ograniczono do absolutnego minimum, choć
akurat ta produkcja aż prosiła się o więcej aspektów humorystycznych.
Ostatnimi czasy animal attack’i
zredukowano niemalże wyłącznie do klasy Z (niemalże, bo jednak nadal
sporadycznie powstają bardziej dopracowane filmy z tego nurtu kina grozy) i to
w wyjątkowo ciężkostrawnym wydaniu. Twórcy specjalizujący się w tym podgatunku
coraz śmielej poczynają sobie z rażąco sztucznymi efektami komputerowymi,
opracowując coraz to wymyślniejsze cyfrowe, zmutowane kreatury, które bardziej
śmieszą, aniżeli straszą. Zresztą chyba głównie na rozbawieniu widzów owym
filmowcom zależy. Ot, zapełniają niszę, która co jakiś czas lubi oderwać się od
codziennej szarości i w gronie znajomych pośmiać się z absurdów posuniętych do
ekstremum. „Stung” natomiast jest tym rzadkim w obecnych czasach przypadkiem bardziej
dopracowanego animal attack’u,
przystającego bardziej do klasy B, aniżeli Z. Od liczniejszych, tanich reprezentantów
tego nurtu odróżniają go przede wszystkim efekty specjalne. Benni Diez ma już
niejakie doświadczenie w tej profesji, ale akurat w „Stung” za efekty nie
odpowiadał – choć nie wątpię, że odpowiednio pokierował specami od rekwizytów i
cyfrowych dodatków. Na skutek zmieszania hormonu wzrostu z nawozem osy w
ogrodzie pani Perch przybierają większe rozmiary, po czym przystępują do
dalszego powiększenia swojej rasy. Aby przybrać postać przewyższającą człowieka
muszą go najpierw ukąsić, co zapoczątkowuje proces „wylęgania”. Z ciał
zakażonych przedstawicieli rasy ludzkiej wyłaniają się przerośnięte monstra,
które na zbliżeniu bardziej przypominają Obcego, aniżeli osy. Skojarzenia ze
starym dobrym science fiction nasuwa również gęsta maź oblepiająca zmutowane
owady, która na szczęście podobnie jak większość ujęć antagonistów nie jest
wygenerowana komputerowo, a co za tym idzie jawi się bardzo realistycznie. Za przerośnięte
osy w większości scen służyły zmechanizowane rekwizyty, ale miejscami,
szczególnie w ujęciach latania widać cyfrowe wklejanie w tło. Chociaż
wizualizacje przerośniętych os stworzono na modłę animal attack’ów z lat 50-tych największą uwagę i tak zwracają
liczne sceny gore (często mające w
sobie pewne pokłady body horroru).
Szczególnie sekwencje zmasowanego ataku owadów na członków przyjęcia, kiedy to
pierwszy raz mamy okazję przyjrzeć się procesowi wyłaniania się z ciał ludzi
ogromnych owadów. Ich organizmy są dosłownie rozrywane od środka, a strzępy
skóry jeszcze przez jakiś czas po narodzinach przerośniętej osy zwisają z jej
odnóży. Nie jest to na tyle drobiazgowo przedstawione, żeby zniesmaczyć
zaprawionych w kinie gore odbiorców, ale
nie o wywołanie mdłości u widzów Diezowi chodziło. Zauważalnie pragnął w
strawny sposób pokazać opinii publicznej, że efekty specjalne nie muszą
redukować horroru do pozycji rynsztoka, że nawet przekombinowana nowoczesna
technologia może wypaść przekonująco, jeśli tylko odpowiednio skompiluje się ją
z fizycznie obecnymi na planie rekwizytami.
Głównymi bohaterami filmu są Paul i Julia, bezbłędnie wykreowani przez
Matta O’Leary’ego i Jessicę Cook. Ich role Aresty rozpisał tak, że praktycznie
nie sposób im nie kibicować. Mający się ku sobie pracownicy firmy cateringowej
często się przekomarzają, ale choć scenarzysta bardzo się starał wtłoczyć w ich
usta jakieś dowcipne kwestie mnie taki humor w najmniejszym stopniu nie
przekonywał. Wyglądało to tak, jakby Aresty nie odnajdywał się w regułach,
którymi rządzą się komedie. Ale osobowości głównych bohaterów miały już w sobie
siłę, pewien magnetyzm, który sprawiał, iż dosłownie nie można było oderwać od
nich oczu. Ona uparta formalistka, perfekcjonistka, która śmiertelnie poważnie
podchodzi do swojego zawodu. On całkowicie rozluźniony, odnajduje przyjemność w
prowokowaniu jej, a z czasem zamienia się w niezniszczalnego herosa odważnie
stającego naprzeciw zmutowanym owadom, w obronie swojej ukochanej. Na uwagę
zasługuje również postać burmistrza Caruthersa, wykreowanego przez Lance’a
Henriksena, podstarzałego aktora, który choć czasy swojej świetności ma już za
sobą nie wyszedł z wprawy – nadal zachwyca warsztatem. Cała trójka wraz z
kilkoma innymi niedobitkami schroni się w domu pani Perch (z czasem, jak w „Nocy żywych trupów” schodząc do piwnicy) i przystąpi do opracowywania planu wydostania
się z tego miejsca. Po rzezi na przyjęciu akcja popadła w pewną rutynę, która z
czasem zaczęła mnie nużyć. Twórcy starali się ją urozmaicić choćby sekwencją
wyłaniania się z ramienia mężczyzny jakiegoś owadopodobnego stworka, czy
narodzin osy z ciała psa, ale te pojedyncze ujęcia przysłaniała nietrzymająca w
napięciu akcja, zasadzająca się na ucieczkach przed osami i walkach z nimi oraz
nudnawe dialogi. Troszkę lepiej jest pod koniec (poza wygenerowaną komputerowo
płonącą osą) - więcej śluzu i krwi, choć zgodnie z tradycją animal attack’ów na jakiś zaskakujący
zwrot akcji nie można liczyć.
Do seansu „Stung” zachęcił mnie odrażający plakat (taka scena pojawia się w
filmie) i w sumie nie żałuję czasu, jaki na niego poświęciłam. Owszem, nie jest
to wymagające kino, które zapadałoby w pamięć, raczej zwykły przeciętniak, ale
przynajmniej daje nadzieję na odrodzenie animal
attack’ów rodem z XX wieku. Z maksymalnie zminimalizowanymi efektami
komputerowymi na rzecz fizycznie obecnych na planie rekwizytów. Choćby z tego
powodu warto sięgnąć po „Stung”, ale wyłącznie po nastawieniu się na
niewymagające myślenia, czysto rozrywkowe dziełko, osadzone na praktycznie jedynym
pomyśle fabularnym.
Dzięki za podrzucenie tego filmu. Mam takie zboczenie, że uwielbiam filmy o zmutowanych zwierzętach :) A tego akurat nie znałam.
OdpowiedzUsuń