Zaprzyjaźnieni młodzi ludzie, Tracy, Craig i Derek, przypływają na małą
wyspę, aby spędzić kilka beztroskich dni pod namiotami. Wieczorem burza wymusza
na nich włamanie do stojącego nieopodal plaży domu i spędzenie w nim nocy. Nazajutrz
zaskakują ich właściciele, którzy ukrywają w piwnicy zwłoki ludzi łudząco
podobnych do siebie. Zmuszają oni Craiga i Dereka do zakopania ciał, a kiedy
praca jest już prawie wykonana na wyspie pojawiają się klony trójki młodych
ludzi, które ratują swoje pierwowzory z opresji i próbują się z nimi
zaprzyjaźnić.
Niskobudżetowy thriller science fiction nakręcony dla telewizji. Reżyser i
scenarzysta „Rekreatora”, Gregory Orr, nie miał doświadczenia w fabularnych
pełnometrażowych produkcjach (wcześniej realizował głównie dokumenty), co widać
już na etapie scenariusza, nie wspominając o realizacji. Pewna grupa widzów, co
prawda, doceniła wyjściowy pomysł na fabułę, ale z zastrzeżeniem, że Orr nie
spożytkował go należycie. Jedną z przeszkód z pewnością były niskie nakłady
pieniężne, ale nie sposób nie zauważyć, że również te części składowe „Rekreatora”,
które nic nie kosztowały, zależne jedynie od wyobraźni scenarzysty, nie zostały
należycie przemyślane.
Film zaczyna się jak typowy horror spod znaku „grupa przyjaciół wyjeżdża”,
to jest w tym przypadku przypływa. Z czasem jednak skręca w stronę thrillera. Celem głównych bohaterów jest mała wyspa, na
której zamierzają biwakować. O protagonistach wiemy niewiele – scenarzysta zdradza
nam, że Craig i Tracy są parą z problemami (ona traci zainteresowanie nim, on
próbuje uratować ich związek), a Derek właśnie zaciągnął się do wojska i
niedługo wyjedzie na misje do Afganistanu. Wiemy, że Craig pracuje w sklepie
swojego ojca (Derek zresztą też jest tam zatrudniony) i nie ma środków na
realizowanie swoich pragnień, podczas gdy Tracy wręcz przeciwnie – wywodzi się
z zamożnej rodziny, która funduje jej wymarzone studia. Z czasem Orr podrzuci
nam więcej faktów z ich „jakże burzliwych” egzystencji, ale to nie one składają
się na główną oś fabularną „Rekreatora”. Problematyka filmu zasadza się na koncepcji
klonowania i to takiego z pompą, bo wywodzącego się wprost z… szamba. Nie będę
omawiać tego kuriozalnego pomysłu, bo naprawdę nie sposób wykoncypować, co też
tkwiło w głowie Orra, gdy decydował się wtłoczyć w scenariusz tak wydumany
wątek, ale warto na chwilę zatrzymać się przy rozwinięciu akcji. Kiedy nasi
protagoniści spotykają na wyspie swoje sobowtóry nie reagują tak, jak zapewne
każdy normalny człowiek zachowałby się w ich sytuacji. Zamiast uciekać z wyspy
(wyłączając Dereka, który co prawda pośpiesznie odpływa, ale z czasem z
jakiegoś niezrozumiałego powodu wraca) postanawiają rozwiązać zagadkę tego
zjawiska, w przekonaniu, że policja w tej sytuacji nie jest w stanie udzielić
im żadnej pomocy. Dlaczego tak myślą? Nie wiadomo. Orr nie zaprzątał sobie
głowy zgłębianiem motywacji bohaterów – jeśli czegoś nie potrafił logicznie
wyjaśnić zwyczajnie zasnuwał to kurtyną milczenia, zapewne w nadziei, że takie
detale umkną widzom. Nic podobnego. Naprawdę nie sposób nie zauważyć
nielogicznych zachowań protagonistów, braku umotywowania ich posunięć, nawet
jeśli należy się do grona najbardziej nieuważnych odbiorców. Postawmy się na
chwilę w ich sytuacji. Otóż, spotykamy w odizolowanym od społeczeństwa zakątku
swojego klona i zamiast zareagować paraliżujących przerażeniem robimy mu
śniadanie (!). Czy to ma sens? Ja go nie widzę. Tak samo nie potrafię dopatrzeć
się większej logiki w dalszych poczynaniach Tracy i Dereka. Kiedy młodzi ludzie
uświadamiają sobie, że ich sobowtóry są lepszymi wersjami ich samych, znającymi
wszystkie fakty z ich życia Nadludźmi, niemalże w każdej dziadzinie przewyższającymi
niedoskonałe człowiecze jednostki, dochodzą do wniosku, że związki z klonami
bardziej sprostają ich wymaganiom, aniżeli romans ze sobą nawzajem. Nasza parka
przestaje zastanawiać się nad konsekwencjami sklonowania ich, nad skrywanymi
przed nimi zamiarami sobowtórów, bo popęd seksualny okazuje się silniejszy… Co
w jakiś przewrotny sposób jest dowodem na poparcie głównej tezy scenariusza,
mówiącej, że ludzkość to w gruncie rzeczy bezrozumne marionetki, które aby
ocalić Ziemię należałoby zastąpić lepszymi wersami ich samych.
Wątek rodem z „Inwazji porywaczy ciał” dopełniają rewelacje z pracy nad
bombą atomową, których jedynym zadaniem jest przybliżenie widzom korzeni
procesu klonowania. Orr nie przykłada jednak do tego wątku należytej wagi,
bardziej fascynując się osobliwą relacją pomiędzy oryginałami i klonami. Chwilami,
co prawda starał się osnuć tę historię aurą tajemniczości z delikatnymi
naleciałościami klimatu grozy, uosabianym głównie nastrojową (o dziwo wpadającą
w ucho) ścieżką dźwiękową i ciemną kolorystyką, ale należyte wczucie się w
atmosferę tego filmu uniemożliwiał mi brak wyczucia napięcia twórców i
bezsensowne kwestie aktorów, wtrącane niemalże w każde ujęcie, nawet te
kumulujące dramaturgię (moje ulubione powiedzenia: „symetria to takie mądre słowo” i „gdzie bym się schowała, gdybym była kluczem”…). Tania realizacja też
nie pomagała odnaleźć się w tej opowieści, ale w tym akurat najbardziej zawinił
niedostateczny budżet, a nie przywary samych twórców. Słaby warsztat aktorów, Alexandra
Nifonga i J. Mallory’ego McCree, też można usprawiedliwić niewystarczającym nakładem
finansowym, wszak Orr był zmuszony obsadzić tę produkcję tańszymi, mniej
zdolnymi artystami. Stella Maeve stała o klasę wyżej od nich, ale też nie można
powiedzieć, żeby jej kreacja całkowicie mnie przekonała. Jednakże żeby tylko
nie narzekać muszę przyznać, że zakończenie, choć przewidywalne, zmuszało do
głębszego zastanowienia się nad ludzką naturą. Tylko ostatnią scenę Orr powinien
wyciąć, bo poszanowania logiki nie było w niej za grosz. UWAGA SPOILER Oryginalna Tracy wydzwania z wyspy do Craiga pomimo,
że on świadomie ignoruje jej błagania zamiast do Dereka, do rodziców, bądź na
policję. Dziewczyna zostaje na wyspie zamiast zawalczyć o swoje życie… Może
jest w tym jakiś sens, ale moje niskie IQ nie pozwala mi przekonująco ułożyć sobie
tego w głowie KONIEC SPOILERA.
Kino klasy B i to w bardzo słabym wydaniu. Filmy telewizyjne rzadko mogą
pochwalić się jakimiś zapadającymi w pamięć walorami, ale zazwyczaj nie są
zanadto przekombinowane i jako taką wagę przykładają do logiki sytuacyjnej. W „Rekreatorze”
pomysł wyjściowy był całkiem dobry, pomimo braku innowacyjności, połowa finału,
choć przewidywalna również intrygowała, ale na tym właściwie kończą się plusy
tej produkcji. Pozostałe części składowe to: infantylne dialogi, sztuczne
kreacje aktorów, nielogiczne zachowania bohaterów, tania realizacja i jedno
wręcz żałosne rozwiązanie fabularne (szambo). Moim zdaniem nie warto sobie
zaprzątać głowy tym tworem, nawet jeśli jest się wielkiej fanem tematyki
klonowania w obrazach science fiction. Lepiej już obejrzeć sobie „Wyspę”, a od „Rekreatora”
trzymać się z daleka.
Chętnie bym obejrzała.
OdpowiedzUsuń