Pięcioro młodych ludzi przyjeżdża do lasu, aby obejrzeć ziemię, którą
zakupił jeden z nich i spędzić parę dni pod namiotami, z dala od
wielkomiejskiego zgiełku. Po drodze zahaczają o chatkę strażnika leśnego, Roya
McLeana, który prosi ich, aby zawrócili. Młodzi nie przykładają jednak większej
wagi do jego ostrzeżeń. Z podobnym lekceważeniem traktują miejscowego
alkoholika, który wybiega z lasu i przestrzega ich przed demonami żerującymi na
tych terenach. Wkrótce po rozbiciu obozu w leśnej głuszy poznają miejscową,
ekscentryczną rodzinę, która komunikuje im, że swoim zachowaniem mogą obudzić
diabła i sprowadzić na siebie jego gniew. Wkrótce rzeczywiście ktoś zwraca na
nich uwagę, zamieniając ich spokojny wypoczynek w prawdziwy koszmar.
Niskobudżetowy slasher
wyreżyserowany przez Jeffa Liebermana. Pierwszą wersję scenariusza
skonstruowano w oparciu o historię Jonasa Middletona, ale Liebermana tak ona
zniesmaczyła, że we współpracy z Markiem Arywitzem zdecydował się wprowadzić
kilka poprawek. Początkowo scenariusz szczególny nacisk kładł na akcenty
religijne oraz szokował finałem, w którym główna bohaterka została wcielona do
kazirodczej familii. Po modyfikacjach wydźwięk fabuły stał się nieco delikatniejszy.
Lieberman większy nacisk położył na generowanie ciężkiej atmosfery zagrożenia,
minimalizując kontrowersyjną problematykę, ale opinia publiczna i tak
doszukiwała się w tej produkcji podobieństw do „Teksańskiej masakry piłą
mechaniczną” i „Wzgórz mających oczy”. Reżyser dementował zarzuty o inspirację
akurat tymi dwoma horrorami, podkreślając, że przed kręceniem zdjęć nie widział
żadnego z nich. Przyznał natomiast, że montując film wzorował się na twórczości
Ingmara Bergmana, a spisując scenariusz miał w pamięci „Uwolnienie” Johna
Boormana.
Fabułę „Tuż przed świtem” spisano w oparciu o integralne motywy każdego
szanującego się slashera. Scenarzyści
zauważalnie potraktowali głośne obrazy z tego nurtu, jako swego rodzaju
poradniki, kształtując swoją opowieść z wręcz maniakalnym poszanowaniem reguł
nurtu slash. Tak więc mamy typowy
prolog, ujawniający obecność na miejscu akcji rosłego mordercy, co ma
sygnalizować widzom, jaki los czeka protagonistów, czyli szablonową grupkę
młodych ludzi, szukających odprężenia „na łonie przyrody”. Zmierzając do leśnej
głuszy, gdzie mają zamiar rozbić obóz spotykają dwie osoby, które ostrzegają ich
przed pobytem w tym miejscu. Szczególnie nieprzejednany w swych przestrogach jest
miejscowy alkoholik, dający im do zrozumienia, że pomiędzy drzewami czyhają
demony. Innymi słowy typ wieszcza rodem z „Piątku trzynastego”, do którego
fantastycznych teorii nijak nie można podejść racjonalnie. Nic więc dziwnego,
że nasi bohaterowie lekceważą jego ostrzeżenia. Spotkanie z przerażonym
alkoholikiem nawiązuje do konwencji slasherów
jeszcze jednym istotnym szczegółem. Lieberman w tym miejscu po raz pierwszy
daje do zrozumienia, z kogo uczyni final
girl, akcentując jej altruistyczną osobowość troską o dalszy los mężczyzny.
Constance (z całej obsady, obok George’a Kennedy’ego najlepsza warsztatowo
Deborah Benson), jako jedyna artykułuje pragnienie wywiezienia go w bezpieczne
miejsce, ale pozostali nie podzielają jej zdania. Zostawiają spanikowanego
alkoholika i ruszają w dalszą drogę. Kiedy w końcu rozbijają obóz (po karkołomnej
przeprawie przez most linowy) scenariusz przez jakiś czas koncentruje się na
pobieżnym przybliżaniu widzom osobowości protagonistów. Lieberman w dalszym
ciągu uwypukla pozytywne cechy Connie, wyraźnie stawiając ją ponad grupą, kreując
na najbardziej racjonalną jednostkę w tym gronie. Jej chłopak, Warren, pełni
rolę wszechwiedzącego macho, najlepiej doświadczonego we wspinaczce przewodnika
grupy. Jonathan jawi się, jako jego „prawa ręka”, a jego dziewczyna, Megan, to
typ próżnej dziewczyny, ochoczo eksponującej swoje nagie piersi (w końcu bez
nich to nie byłby slasher…). Brat
Jonathana, Daniel, natomiast pełni rolę swego rodzaju dokumentalisty – krąży po
okolicy z aparatem w ręku, uwieczniając na zdjęciach malownicze krajobrazy. I w
sumie na tym nasza znajomość z protagonistami się kończy, bo jak na typowy slasher przystało to nie ich charakterystyka
pełni tutaj najważniejszą rolę. Pojawienie się trzyosobowej rodzinki,
mieszkającej w chatce stojącej nieopodal obozu naszych bohaterów dynamizuje fabułę.
Dotychczas twórcy bazowali na aurze wyalienowania i zagrożenia, sygnalizowanego
sporadycznym ujawnianiem obecności zdeformowanego mężczyzny, podążającego
śladem protagonistów. Owe akcenty robiły tym większe wrażenie, że podano je za
pośrednictwem przybrudzonych zdjęć, które nawet malownicze widoczki natchnęły
swego rodzaju ciężkością. Gęsty las i akompaniująca wydarzeniom gwiżdżąca
ścieżka dźwiękowa również zrobiły swoje – Lieberman całkowicie wykorzystał
potencjał drzemiący w miejscu akcji, wręcz atakując widzów złowieszczymi
zdjęciami. Na tym głównie bazował do spotkania z miejscową familią, po którym
zdynamizował fabułę szybkimi scenami mordów, na szczęście nie zapominając o
klimacie.
Slashery bardzo rzadko
epatują nadmierną drastycznością. To nie exploitation,
gdzie widz jest konfrontowany z pornograficznymi zbliżeniami na odniesione rany
i zdawałoby się niekończącymi się sekwencjami tortur. W tym nurcie na ogół zabija
się szybko i w jak najwymyślniejszy sposób. Cóż, Lieberman pamiętał o tej
pierwszej zasadzie, ale aż do finału nie przykładał żadnej wagi do innowacyjności.
W końcu zrzucenie ze skały, czy przebicie ciała ostrym narzędziem z pewnością
do oryginalnych nie należą. Co więcej jeden mord w całości rozgrywa się poza
kadrem, tak jakby twórcy robili wszystko, aby zminimalizować konieczność posiłkowania
się efektami specjalnymi – co zważywszy na niski budżet filmu byłoby całkiem
logiczne. Jedynie w finale (nieco wcześniej mamy oczywiście obowiązkowe
rozdzielenie się ocalałych bohaterów…) Lieberman był bardziej dosadny w epatowaniu
przemocą. Scena zanurzenia ręki w gardle mężczyzny krwawa, co prawda nie jest,
ale na pewno odstręczająca i diablo pomysłowa (czegoś podobnego chyba jeszcze
nie widziałam na ekranie). Jednak pomimo tej końcowej odwagi wcześniej niestety
widać wycofanie twórców, odżegnywanie się od większej kontrowersyjności. I nie
mówię tutaj o eliminacji ofiar tylko fabule, która w pierwotnej wersji było o
wiele odważniejsza. Lieberman zmarginalizował udział trzyosobowej familii i po
macoszemu potraktował ich przekonania religijne – gdyby nieco rozbudować owe akcenty
„Tuż przed świtem” na pewno wypadłby bardziej charakterystycznie. Ale oddając
Liebermanowi sprawiedliwość, nie zrezygnował przynajmniej z sygnalizowania
kazirodczych praktyk tubylców (już wiem, czym inspirowali się twórcy „Drogi bez powrotu”), chociaż w pierwszej wersji scenariusza finał był bardziej dosadny. Autorzy
ostatecznej wersji fabuły mieli możliwość zaskoczenia czymś widzów w finale,
pozostawienia chociaż tego małego akcentu z pierwotnej odsłony scenariusza. Zresztą
sugerowali pewien zwrot akcji chwilę przed napisami końcowymi (jakby Lieberman
nie wiedzieć czemu zostawił to co widniało w pierwszym skrypcie), ale niestety
nie wykorzystali tej szansy. UWAGA
SPOILER Zachowanie i słowa Connie pod koniec filmu sugerują przynależność
do miejscowej rodzinki. Dają do zrozumienia, że dziewczyna od początku
realizowała ich diabelski plan, ale na aluzjach się kończy, bo ostatecznie scenarzyści
nie decydują się połączyć Constance z oprawcami KONIEC SPOILERA.
„Tuż przed świtem” nigdy nie osiągnął statusu zbliżonego do chociażby
takich slasherów, jak „Teksańska
masakra piłą mechaniczną”, czy „Piątek trzynastego”, pomimo bardzo gęstego
klimatu, konsekwentnie generowanego przez cały seans. Winą za to można obarczyć
zbyt duże wycofanie twórców – odżegnywanie się od większej kontrowersyjności i
nawet jak na slasher niewielkie
epatowanie przemocą. Lieberman poza jedną sceną mordu właściwie nie pokazał
tutaj nic, czego nie widzielibyśmy w innych powstałych wcześniej slasherach. „Tuż przed świtem” nie jest
na tyle charakterystyczny, żeby wybić się ponad ogólny poziom tego nurtu, aczkolwiek
i tak ogląda się to wyśmienicie. Szczególnie jeśli, podobnie jak ja, jest się
oddanym fanem filmów slash i
odnajduje się przyjemność w powtarzalności integralnych motywów owego nurtu.
No cóż, jakoś nie czuję wielkiego zapału do obejrzenia tego filmu...
OdpowiedzUsuńTu są wprost obłędne miejscówki ( kręcono w w lasach Oregonu ) . Bardzo lubię ten film , większa dawka gore by mu na pewno dobrze zrobiła, ale za sprawą idealnie zbudowanej i cały czas uparcie podkręcanej atmosfery ( aż do zaskakującej akcji finałowej ) , ,,JBD'' wbija do ścisłej czołówki podgatunku backwoods slasher.
OdpowiedzUsuń5/6
Może pomożesz w znalezieniu pewnego slashera?
OdpowiedzUsuńJakiego?
Usuń