środa, 15 lipca 2015

„Shrew’s Nest” (2014)


Rok 1950, Madryt. Borykająca się z agorafobią, ortodoksyjna katoliczka, Montse, od lat nie wychodzi z domu, za jedyne towarzystwo mając młodszą siostrę. Ich matka zmarła podczas porodu tej drugiej, co zdeterminowało jej egzystencję w ciągłym poczuciu winy. Ojciec natomiast wyruszył czternaście lat temu na wojnę i od tego czasu słuch o nim zaginął. W wychowywaniu siostry Montse kładła silny nacisk na dyscyplinę i krzewienie wiary, przez co dziewczyna wyrosła na nieśmiałą, zamkniętą w sobie, bojącą się sprzeciwić starszej siostrze osiemnastoletnią kobietę, pracującą w sklepie. Tymczasem Montse wypełnia wolny czas szyciem ubrań na zlecenie. Tę monotonię pewnego dnia przerywa ich sąsiad, Carlos, który po upadku ze schodów, na skutek którego złamał nogę, znajduje pomoc u Montse. Kobieta ukrywa go w swoim mieszkaniu i w tajemnicy przed jego rodziną troskliwie pielęgnuje. Mężczyzna początkowo nie ma nic przeciwko opiece, ale rozmowy z siostrą Montse wkrótce uświadamiają mu, że stał się więźniem rozstrojonej psychicznie kobiety.

Hiszpańsko-francuski pełnometrażowy reżyserski debiut Juanfera Andresa i Estebana Roela, którzy chyba nie przewidzieli, jakie uznanie opinii publicznej zyskają na arenie międzynarodowej. Nie jest to oczywiście rozgłos porównywalny do hollywoodzkich superprodukcji, na tak szeroką dystrybucję początkujący reżyserzy nie mogli bowiem liczyć, ale większość widzów i krytyków, którym dane było obejrzeć „Shrew’s Nest” przyznało, że z takim talentem współczesne kino grozy bardzo rzadko nas konfrontuje. Kolejnym (obok pozytywnych recenzji) dowodem uznania dla debiutu Andresa i Roela są trzy nominacje do statuetki Goya, w tym jedna wygrana za makijaż i fryzury.

Oficjalnie „Shrew’s Nest” sklasyfikowano, jako mieszankę dramatu, thrillera i horroru. Jak się okazuje trafnie, bo Andres i Roel zauważalnie nie krępowali się ciasnymi ramami gatunkowymi podczas snucia swojej historii. Płynnie przechodzili z jednej narracji w drugą, ani na chwilę, nawet w momentach a la melodramatycznych nie wytracając narzuconego już w prologu tempa. Nie chcę przez to powiedzieć, że akcja „Shrew’s Nest” pędzi niczym w widowiskowych sensacjach – nie o takim tempie mowa. Scenariusz spisany przez Juanfera Andresa i Sofię Cuenca bazuje na emocjach i relacjach międzyludzkich, a nie efekciarskich sytuacjach, przy czym to, co przekazuje nam się w sferze psychologicznej jest tak dynamiczne, że o jakiejkolwiek monotonii nie może być mowy. A to spore osiągnięcie, jeśli weźmie się pod uwagę ograniczoną lokację – ciasne mieszkanie głównych bohaterek, w którym zamknięto całą akcję filmu. Przypomina to trochę „Wstręt” Romana Polańskiego. Oczywiście do porównywalnego klimatu „Shrew’s Nest” jeszcze trochę brakuje, ale choć atmosfera jest lżejsza niż we „Wstręcie” twórcy obrali podobny kierunek, generując na tyle zadowalającą schizofreniczną aurę, żeby znacząco uatrakcyjnić swoją koncepcję. A w warstwie fabularnej wbrew pozorom sporo się dzieje. Na początku na pierwszy plan wysuwa się sytuacja życiowa Montse i jej siostry – osieroconych kobiet, które borykają się z własnymi demonami. Tę pierwszą tłamsi agorafobia i projekcje ojca, z którym toczy długie dyskusje. Pociechy szuka w Bogu, ale jej starotestamentowe poglądy nie łagodzą obyczajów, wręcz przeciwnie: są imperatywem dyscypliny, jaką narzuciła siostrze. I właśnie dlatego demonem osiemnastolatki jest Montse, której religijny konserwatyzm niczym w „Carrie” wprowadził w ich wzajemną relację aurę strachu i zaszczucia. Młoda kobieta jest tłamszona zarówno przez chorobę psychiczną swojej siostry, jak i jej ortodoksyjną wiarę, jak to często w przypadku fanatyków religijnych bywa rozumianą na swój własny sposób. System kar, jaki wprowadziła Montse w wychowanie swojej siostry ogranicza się do wspólnych modlitw i chłosty, ale to nie groźba przemocy fizycznej współlokatorki najbardziej przeraża osiemnastolatkę tylko własna niemoc przeciwstawienia się jej szaleństwu. Twarde wychowanie w ekstremalnych warunkach u boku zniewolonej przez agorafobię fanatyczki religijnej sprawiło, że jej siostra wyrosła na do pewnego stopnia ubezwłasnowolnioną osóbkę, niemającą odwagi rozpocząć własnego życia, które nie byłoby podporządkowane woli siostry. Brzmi jak dramat? A i owszem, bo przez jakiś czas twórcy skłaniają się w stronę tego gatunku, jednakże pamiętając o budowaniu przytłaczającej aury szaleństwa i tajemnicy. Fabuła porusza się po płaszczyźnie stricte dramatycznej, ale operatorzy nie dają nam zapomnieć, że mamy do czynienia z kinem grozy, przy czym znacząco posiłkują się ciasną scenerią. Przytłaczające pokoje, pełne religijnych utensyliów, w których niepodzielną władzę sprawuje demoniczna, acz również nacechowana pewnym tragizmem, wzbudzająca współczucie Montse.

Relację sióstr jeszcze bardziej komplikuje „pacjent” Montse – ich sąsiad Carlos, który spadając ze schodów złamał nogę. Starsza siostra, niczym Annie Wilkes z „Misery” zamyka mężczyznę w pokoju, planując zaopiekować się nim. Z czasem zapała głębszym uczuciem do swojego więźnia, który z kolei szczególną sympatią obdarzy jej siostrę, próbującą przestrzec go przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Być może przedawkowałam prozę Stephena Kinga, ale ten motyw tak silnie kojarzył mi się z „Misery”, że nawet w złamanej nodze Carlosa dostrzegłam analogię do tej kultowej już historii (tyle, że akurat ten akcent skojarzył mi się bardziej z adaptacją książki). Inna sprawa, że nawet, jeśli scenarzyści kopiowali od mistrza współczesnej literatury grozy to czynili to z takim smakiem, z tak wielkimi pokładami dramatyzmu, że zamiast mnie zirytować wprawili mnie w iście elektryzujący stan ciągłego napięcia. Paradoksalnie, bo wszystkie zwroty akcji bez nadmiernego wysiłku intelektualnego przedwcześnie rozszyfrowałam. Od początku seansu twórcy dają do zrozumienia, że Montse ukrywa przed siostrą jakieś grzeszki rodzinne, w czym utwierdzają nas wyimaginowane konwersacje z jej fizycznie nieobecnym w mieszkaniu ojcem. Żeby znaleźć klucz do owych zagadek wystarczy założyć najbardziej kontrowersyjny w tych realiach scenariusz, zaufać odwadze Andresa i Roela, którzy nie mają absolutnie żadnych oporów przed szokowaniem odstręczającymi faktami z życia rodzinnego. Zresztą przed makabrą również się nie wzdragają tylko trzeba na nią poczekać, aż do końcówki projekcji. Dopiero wówczas dramat i nastrojowy dreszczowiec zostaną wyparte przez krwawy horror. Białe ściany mieszkania głównych bohaterek spłyną posoką (kontrast aż bije po oczach), noga Carlosa zostanie podziurawiona w iście fantazyjny, chory sposób, a bezgłowa kobieta posłuży za manekina. To tylko niektóre aspekty gore, które wtłoczono w końcówkę filmu, takich ujęć jest więcej, przy czym, co ważne, żadne nie popada w groteskę. Twórcy pilnują, aby szczególnie makabryczne sceny jedynie sygnalizować widzom, ukryć detale przed ich wzrokiem, ale nie na tyle, żeby mieli szansę okiełznać rozbudzoną wyobraźnię. Najlepiej widać ten trick podczas sceny porcjowania ludzkiego mięsa, w trakcie której słyszymy jedynie tarcie piły o skórę i kości oraz widzimy kobietę pochylającą się nad swoją ofiarą i wydającą z siebie odgłosy świadczące o najwyższym obrzydzeniu. Wyczucie stylistyki kina gore Andresa i Roela, realistyczne efekty specjalne (krew wygląda, jak prawdziwa), odpychająca charakteryzacja morderczyni i wreszcie pomysłowe, szokujące sposoby eliminacji ofiar to prawdziwy majstersztyk i dowód niezwykłej samokontroli reżyserów. Jeden krok dalej wystarczył, aby finalne sekwencje wpadły w groteskę, aby makabra zobojętniała widzom, ale Andres i Roel nie dali ponieść się temu szaleństwu, nie przekombinowali, tym samym oferując mi jedno z najlepszych krwawych ustępów, jakie widziałam w kinie z ostatnich lat.

Wspomniałam, że Andresowi i Roelowi udało się uniknąć groteski w scenach gore, ale niestety nie mogę tego samego powiedzieć o kreacji głównej bohaterki. Nie wiedzieć dlaczego nominowana do nagrody Goya Macarena Gómez w moim odczuciu była aż nazbyt teatralna. Jej egzaltowane, manieryczne podejście do roli zapewne było odpowiedzią na oczekiwania reżyserów, którzy zauważalnie pragnęli tym zaakcentować oderwanie od rzeczywistości Montse. Moim zdaniem jednak odrobina subtelności wzbogaciłaby jej kreację – takie pełne patosu odtworzenie postaci nie tylko sprawiało wrażenie wymuszonego, ale również zbyt wiele niuansów z osobowości Montse wypychało na zewnątrz, nieprzyjemnie mnie atakując. To agresywne wykładanie wszystkich emocji na przysłowiowej tacy w moim mniemaniu posunięto do niepotrzebnego ekstremum. O wiele lepiej spisała się odtwórczyni siostry Montse, Nadia de Santiago, której zewnętrzny spokój na szczęście równoważył egzaltację Gómez.

„Shrew’s Nest” to nietuzinkowy, stylowy i odważny film, z którym powinien zapoznać się absolutnie każdy wielbiciel kina grozy. Osobliwa, nieodżegnująca się od wszelkich kontrowersji mieszanka „Carrie”, „Misery” i „Wstrętu” dodająca też coś od siebie, która choć przewidywalna poraża realizmem i minimalizmem, szokuje warstwą dramatyczną i zniesmacza aspektami gore, podanymi z tak wielkim wyczuciem, że aż człowiek się zastanawia, gdzie do tej pory ukrywali się reżyserzy tej pozycji. Wszak już dawno powinni święcić triumfy na salonach. Jeśli będą trzymać się obranego w „Shrew’s Nest” kierunku, stylistyki kina grozy, to jestem przekonana, że czeka ich oszałamiająca kariera, bo współczesnym thrillerom i horrorom naprawdę brakuje takich talentów.

2 komentarze:

  1. Obejrzałem dzięki Twojej recenzji i w filmie się zakochałem. Ma w sobie to niezwykłe coś!

    OdpowiedzUsuń
  2. Obejrzałam dzisiaj i całkiem fajny film! Z tą aktorką, która grała Montse, to polecam jeszcze inny hiszpański horror "Apartament" :)

    OdpowiedzUsuń