Rok 1950, Madryt. Borykająca się z agorafobią, ortodoksyjna katoliczka,
Montse, od lat nie wychodzi z domu, za jedyne towarzystwo mając młodszą
siostrę. Ich matka zmarła podczas porodu tej drugiej, co zdeterminowało jej
egzystencję w ciągłym poczuciu winy. Ojciec natomiast wyruszył czternaście lat
temu na wojnę i od tego czasu słuch o nim zaginął. W wychowywaniu siostry
Montse kładła silny nacisk na dyscyplinę i krzewienie wiary, przez co
dziewczyna wyrosła na nieśmiałą, zamkniętą w sobie, bojącą się sprzeciwić starszej
siostrze osiemnastoletnią kobietę, pracującą w sklepie. Tymczasem Montse
wypełnia wolny czas szyciem ubrań na zlecenie. Tę monotonię pewnego dnia
przerywa ich sąsiad, Carlos, który po upadku ze schodów, na skutek którego
złamał nogę, znajduje pomoc u Montse. Kobieta ukrywa go w swoim mieszkaniu i w
tajemnicy przed jego rodziną troskliwie pielęgnuje. Mężczyzna początkowo nie ma
nic przeciwko opiece, ale rozmowy z siostrą Montse wkrótce uświadamiają mu, że
stał się więźniem rozstrojonej psychicznie kobiety.
Hiszpańsko-francuski pełnometrażowy reżyserski debiut Juanfera Andresa i
Estebana Roela, którzy chyba nie przewidzieli, jakie uznanie opinii publicznej
zyskają na arenie międzynarodowej. Nie jest to oczywiście rozgłos porównywalny
do hollywoodzkich superprodukcji, na tak szeroką dystrybucję początkujący
reżyserzy nie mogli bowiem liczyć, ale większość widzów i krytyków, którym dane
było obejrzeć „Shrew’s Nest” przyznało, że z takim talentem współczesne kino
grozy bardzo rzadko nas konfrontuje. Kolejnym (obok pozytywnych recenzji) dowodem
uznania dla debiutu Andresa i Roela są trzy nominacje do statuetki Goya, w tym
jedna wygrana za makijaż i fryzury.
Oficjalnie „Shrew’s Nest” sklasyfikowano, jako mieszankę dramatu, thrillera
i horroru. Jak się okazuje trafnie, bo Andres i Roel zauważalnie nie krępowali
się ciasnymi ramami gatunkowymi podczas snucia swojej historii. Płynnie
przechodzili z jednej narracji w drugą, ani na chwilę, nawet w momentach a la
melodramatycznych nie wytracając narzuconego już w prologu tempa. Nie chcę
przez to powiedzieć, że akcja „Shrew’s Nest” pędzi niczym w widowiskowych
sensacjach – nie o takim tempie mowa. Scenariusz spisany przez Juanfera Andresa
i Sofię Cuenca bazuje na emocjach i relacjach międzyludzkich, a nie efekciarskich
sytuacjach, przy czym to, co przekazuje nam się w sferze psychologicznej jest
tak dynamiczne, że o jakiejkolwiek monotonii nie może być mowy. A to spore
osiągnięcie, jeśli weźmie się pod uwagę ograniczoną lokację – ciasne mieszkanie
głównych bohaterek, w którym zamknięto całą akcję filmu. Przypomina to trochę
„Wstręt” Romana Polańskiego. Oczywiście do porównywalnego klimatu „Shrew’s Nest”
jeszcze trochę brakuje, ale choć atmosfera jest lżejsza niż we „Wstręcie”
twórcy obrali podobny kierunek, generując na tyle zadowalającą schizofreniczną
aurę, żeby znacząco uatrakcyjnić swoją koncepcję. A w warstwie fabularnej wbrew
pozorom sporo się dzieje. Na początku na pierwszy plan wysuwa się sytuacja
życiowa Montse i jej siostry – osieroconych kobiet, które borykają się z
własnymi demonami. Tę pierwszą tłamsi agorafobia i projekcje ojca, z którym
toczy długie dyskusje. Pociechy szuka w Bogu, ale jej starotestamentowe poglądy
nie łagodzą obyczajów, wręcz przeciwnie: są imperatywem dyscypliny, jaką
narzuciła siostrze. I właśnie dlatego demonem osiemnastolatki jest Montse,
której religijny konserwatyzm niczym w „Carrie” wprowadził w ich wzajemną relację
aurę strachu i zaszczucia. Młoda kobieta jest tłamszona zarówno przez chorobę
psychiczną swojej siostry, jak i jej ortodoksyjną wiarę, jak to często w
przypadku fanatyków religijnych bywa rozumianą na swój własny sposób. System
kar, jaki wprowadziła Montse w wychowanie swojej siostry ogranicza się do
wspólnych modlitw i chłosty, ale to nie groźba przemocy fizycznej
współlokatorki najbardziej przeraża osiemnastolatkę tylko własna niemoc
przeciwstawienia się jej szaleństwu. Twarde wychowanie w ekstremalnych
warunkach u boku zniewolonej przez agorafobię fanatyczki religijnej sprawiło,
że jej siostra wyrosła na do pewnego stopnia ubezwłasnowolnioną osóbkę, niemającą
odwagi rozpocząć własnego życia, które nie byłoby podporządkowane woli siostry.
Brzmi jak dramat? A i owszem, bo przez jakiś czas twórcy skłaniają się w stronę
tego gatunku, jednakże pamiętając o budowaniu przytłaczającej aury szaleństwa i
tajemnicy. Fabuła porusza się po płaszczyźnie stricte dramatycznej, ale operatorzy
nie dają nam zapomnieć, że mamy do czynienia z kinem grozy, przy czym znacząco
posiłkują się ciasną scenerią. Przytłaczające pokoje, pełne religijnych utensyliów,
w których niepodzielną władzę sprawuje demoniczna, acz również nacechowana
pewnym tragizmem, wzbudzająca współczucie Montse.
Relację sióstr jeszcze bardziej komplikuje „pacjent” Montse – ich sąsiad
Carlos, który spadając ze schodów złamał nogę. Starsza siostra, niczym Annie
Wilkes z „Misery” zamyka mężczyznę w pokoju, planując zaopiekować się nim. Z
czasem zapała głębszym uczuciem do swojego więźnia, który z kolei szczególną
sympatią obdarzy jej siostrę, próbującą przestrzec go przed grożącym mu
niebezpieczeństwem. Być może przedawkowałam prozę Stephena Kinga, ale ten motyw
tak silnie kojarzył mi się z „Misery”, że nawet w złamanej nodze Carlosa
dostrzegłam analogię do tej kultowej już historii (tyle, że akurat ten akcent
skojarzył mi się bardziej z adaptacją książki). Inna sprawa, że nawet, jeśli
scenarzyści kopiowali od mistrza współczesnej literatury grozy to czynili to z
takim smakiem, z tak wielkimi pokładami dramatyzmu, że zamiast mnie zirytować
wprawili mnie w iście elektryzujący stan ciągłego napięcia. Paradoksalnie, bo
wszystkie zwroty akcji bez nadmiernego wysiłku intelektualnego przedwcześnie
rozszyfrowałam. Od początku seansu twórcy dają do zrozumienia, że Montse ukrywa
przed siostrą jakieś grzeszki rodzinne, w czym utwierdzają nas wyimaginowane
konwersacje z jej fizycznie nieobecnym w mieszkaniu ojcem. Żeby znaleźć klucz
do owych zagadek wystarczy założyć najbardziej kontrowersyjny w tych realiach
scenariusz, zaufać odwadze Andresa i Roela, którzy nie mają absolutnie żadnych
oporów przed szokowaniem odstręczającymi faktami z życia rodzinnego. Zresztą
przed makabrą również się nie wzdragają tylko trzeba na nią poczekać, aż do
końcówki projekcji. Dopiero wówczas dramat i nastrojowy dreszczowiec zostaną
wyparte przez krwawy horror. Białe ściany mieszkania głównych bohaterek spłyną
posoką (kontrast aż bije po oczach), noga Carlosa zostanie podziurawiona w
iście fantazyjny, chory sposób, a bezgłowa kobieta posłuży za manekina. To
tylko niektóre aspekty gore, które
wtłoczono w końcówkę filmu, takich ujęć jest więcej, przy czym, co ważne, żadne
nie popada w groteskę. Twórcy pilnują, aby szczególnie makabryczne sceny
jedynie sygnalizować widzom, ukryć detale przed ich wzrokiem, ale nie na tyle,
żeby mieli szansę okiełznać rozbudzoną wyobraźnię. Najlepiej widać ten trick
podczas sceny porcjowania ludzkiego mięsa, w trakcie której słyszymy jedynie
tarcie piły o skórę i kości oraz widzimy kobietę pochylającą się nad swoją
ofiarą i wydającą z siebie odgłosy świadczące o najwyższym obrzydzeniu.
Wyczucie stylistyki kina gore Andresa
i Roela, realistyczne efekty specjalne (krew wygląda, jak prawdziwa),
odpychająca charakteryzacja morderczyni i wreszcie pomysłowe, szokujące sposoby
eliminacji ofiar to prawdziwy majstersztyk i dowód niezwykłej samokontroli
reżyserów. Jeden krok dalej wystarczył, aby finalne sekwencje wpadły w
groteskę, aby makabra zobojętniała widzom, ale Andres i Roel nie dali ponieść
się temu szaleństwu, nie przekombinowali, tym samym oferując mi jedno z najlepszych
krwawych ustępów, jakie widziałam w kinie z ostatnich lat.
Wspomniałam, że Andresowi i Roelowi udało się uniknąć groteski w scenach gore, ale niestety nie mogę tego samego
powiedzieć o kreacji głównej bohaterki. Nie wiedzieć dlaczego nominowana do
nagrody Goya Macarena Gómez w moim odczuciu była aż nazbyt teatralna. Jej
egzaltowane, manieryczne podejście do roli zapewne było odpowiedzią na
oczekiwania reżyserów, którzy zauważalnie pragnęli tym zaakcentować oderwanie
od rzeczywistości Montse. Moim zdaniem jednak odrobina subtelności wzbogaciłaby
jej kreację – takie pełne patosu odtworzenie postaci nie tylko sprawiało
wrażenie wymuszonego, ale również zbyt wiele niuansów z osobowości Montse
wypychało na zewnątrz, nieprzyjemnie mnie atakując. To agresywne wykładanie
wszystkich emocji na przysłowiowej tacy w moim mniemaniu posunięto do
niepotrzebnego ekstremum. O wiele lepiej spisała się odtwórczyni siostry
Montse, Nadia de Santiago, której zewnętrzny spokój na szczęście równoważył
egzaltację Gómez.
„Shrew’s Nest” to nietuzinkowy, stylowy i odważny film, z którym powinien
zapoznać się absolutnie każdy wielbiciel kina grozy. Osobliwa, nieodżegnująca
się od wszelkich kontrowersji mieszanka „Carrie”, „Misery” i „Wstrętu” dodająca też coś od siebie, która
choć przewidywalna poraża realizmem i minimalizmem, szokuje warstwą dramatyczną
i zniesmacza aspektami gore, podanymi
z tak wielkim wyczuciem, że aż człowiek się zastanawia, gdzie do tej pory
ukrywali się reżyserzy tej pozycji. Wszak już dawno powinni święcić triumfy na
salonach. Jeśli będą trzymać się obranego w „Shrew’s Nest” kierunku, stylistyki
kina grozy, to jestem przekonana, że czeka ich oszałamiająca kariera, bo współczesnym
thrillerom i horrorom naprawdę brakuje takich talentów.
Obejrzałem dzięki Twojej recenzji i w filmie się zakochałem. Ma w sobie to niezwykłe coś!
OdpowiedzUsuńObejrzałam dzisiaj i całkiem fajny film! Z tą aktorką, która grała Montse, to polecam jeszcze inny hiszpański horror "Apartament" :)
OdpowiedzUsuń