sobota, 8 sierpnia 2015

„Djinn” (2013)


Młode małżeństwo, Salama i Khalid, przeprowadza się z Nowego Jorku, w swoje rodzinne strony. Ich nowe lokum, duże mieszkanie w apartamentowcu w Ras al-Chajma, udostępnione dzięki uprzejmości firmy, w której Khalid dostał dobrze płatną pracę, stoi w odizolowanym od świata, wiecznie zamglonym zakątku. Salama od początku przeciwna przeprowadzce nie jest zadowolona ze statusu bezrobotnej gospodyni domowej, całe dnie spędzającej w mieszkaniu, który w dodatku wzbudza jej lęk. Pierwszego dnia pobytu w nowym miejscu, podczas nieobecności męża kobieta świadkuje osobliwym zjawiskom, które zmuszają ją do zadumy nad własną kondycją psychiczną, na którą mogła wpłynąć strata dziecka w Nowym Jorku. Jednak z czasem Salama nabiera przekonania, że apartamentowiec został opanowany przez jakiś byt płci żeńskiej, który zdaje się oczekiwać czegoś od nowych lokatorów.

Doceniany w XX wieku, jeden z czołowych twórców amerykańskiego kina grozy, Tobe Hooper, w bieżącym wieku nakręcił kilka, chłodno przyjętych przez szeroką opinię publiczną pełnometrażowych produkcji: remake „The Toolbox Murders”, „Kostnicę” i „Djinna”. Coraz bardziej miażdżące recenzje jego współczesnych filmów wskazują, że gwiazda Hoopera przygasła, że nie jest w stanie dostosować się do wymagań współczesnych odbiorców i należycie korzystać z nowych technik kręcenia. Oczywiście, spoglądając na ten problem w szerszej perspektywie, pod kątem preferencji większości widzów, bo mnie osobiście współczesne horrory Tobe’a Hoopera dostarczają sporo, może nie niezapomnianej, ale przynajmniej przyzwoitej rozrywki. Tak też było w przypadku „Djinna”, dosłownie przygniecionego skrajnie negatywnymi recenzjami większości amerykańskich krytyków i zwykłych widzów, w Polsce natomiast, jak dotąd, borykającego się z ostracyzmem.

Jakiś czas temu oglądałam wyjątkowo niestrawny film pt. „Jinn”, który odrzucił mnie od współczesnych obrazów traktujących o tych konkretnych demonach. Przede wszystkim kazał mi podejrzewać, że czasy „Władcy życzeń” dobiegły końca, że teraz twórcy kina grozy, ilekroć sięgną po podobną problematykę to wyłącznie z zamiarem nakręcenia jakiegoś miałkiego, efekciarskiego tworu. To zapewne zbyt daleko idące wnioski, po zaledwie jednym filmie o dżinie, ale niejako wbrew sobie takie nastawienie przyjęłam. Również do najnowszego pełnometrażowego horroru Hoopera. Negatywne recenzje mnie nie zniechęciły, bo już dawno zauważyłam, że współczesne produkcje tego konkretnego reżysera nie cieszą się uznaniem szerokiej opinii publicznej, stojąc w opozycji do moich osobistych zapatrywań. Antypatycznie do „Djinna” nastawił mnie sam tytuł, bowiem obawiałam się powtórki z „Jinna”, ale że oglądam każdy film Hoopera, jaki wpadnie mi w ręce, mimo wszystko postanowiłam dać mu szansę. I… zachwycona nie byłam, ale efekt pracy reżysera nie rozczarował mnie w takim stopniu, jak większość Amerykanów, którym dane było tę produkcję obejrzeć. Hooper, oryginalnie zdecydował się nakręcić swój film w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, czyli u źródeł legend o dżinach. Ale choć sceneria pasowała do problematyki scenariusza to konwencja bardziej czerpała z tradycji ghost stories. Kilka luźno rzuconych informacji o specyfice dżinów, formy ochrony przed owymi istotami, skrótowa legenda dżina płci żeńskiej - i to właściwie tyle, jeśli idzie o akcentowanie właściwości tytułowego demona. Scenariusz Davida Tully’ego nade wszystko skupiał się na klasycznym nawiedzeniu, garściami czerpiąc z konwencji ghost stories. Gęsta mgła zalegająca nad okolicą, ograniczająca widoczność niemalże do zera była właściwie jedynym ustępstwem twórców na rzecz generowania klimatu tajemniczości. Bardziej dosłowne manifestacje nieznanego podano bez dbałości o odpowiednią atmosferę grozy, cały ciężar gatunkowy zrzucając na jump sceny i fragmentaryczne efekty komputerowe. Przy czym ten pierwszy zabieg wywołał u mnie zamierzony efekt tylko raz, podczas pobytu Salamy w sypialni, kiedy to w szybę niespodziewanie uderza czarna dłoń. Pozostałe jump scenki można już było łatwo wyliczyć w czasie, co oddarło je z wszelkiego zaskoczenia. Jednakże gwoli sprawiedliwości należy przyznać, że twórcy zadbali o należyte pogłośnienie dźwięku podczas tych konkretnych ujęć. Pomysłowości w formach straszenia również scenarzyście zabrakło. W miarę interesujący był jedynie atak na rodzinę Salamy, której samochód utknął pośrodku niczego w gęstej mgle. Inne manifestacje nieznanego w moim odczuciu nie odznaczały się już żadną innowacyjnością. Weźmy na przykład spacerującą na czworakach zjawę w czarnym odzieniu widzianą na monitorze dzięki zapisowi z kamer rozmieszczonych w apartamentowcu, przywodzącą na myśl skojarzenia z „The Grudge – Klątwą”. Za to ingerencja komputera, w co poniektórych ujęciach była zadowalająco minimalistyczna. Hooper nie starał się popisać nowoczesną technologią, upychając wszędzie, gdzie tylko się da rażąco sztuczne CGI. Ograniczył je jedynie do szybkich migawek, być może również niepotrzebnych, ale ze względu na swoją oszczędność nieirytujących zanadto.

Ktoś mógłby zapytać, skąd ten raczej pozytywny wstęp, skoro dalsza część recenzji krytykuje większość form straszenia przedstawionych w „Djinnie”. Otóż, moją uwagę silniej przyciągnęły fabuła i bohaterowie, aniżeli chwyty typowe dla horroru. Razane Jammal, co prawda w roli Salamy była nieco egzaltowana, ale już sama postać rozpisana przez Tully’ego wzbudziła moją sympatię. Główną bohaterkę na tle innych sylwetek kina grozy wyróżniał zaczepny charakter, zdecydowana postawa i nie ukrywając zrzędliwość, która jak pewnie każdy widz już na początku seansu zauważy ma swoje podstawy. Salama jest klasycznym obrazem kobiety na siłę wtłoczonej w rolę gospodyni domowej, wyzwolonej przedstawicielki płci pięknej, która nie godzi się z ekonomicznym uzależnianiem od męża, pragnącej rozwijać się w Nowym Jorku, z dala od konserwatywnych rodzinnych stron. Natomiast jej mąż, Khalid, odrobinę lepiej wykreowany przez Khalida Laitha oficjalnie wychodzi z założenia, że towarzystwo rodziny w tych trudnych czasach po śmierci ich dziecka pomoże Salamie odzyskać spokój ducha. Ale w domyśle opowiada się raczej za tradycyjnym modelem rodziny, w której to mąż utrzymuje kobietę i spełnia się zawodowo, podczas gdy ona posłusznie czeka na niego w domu. Odmienne sposoby postrzegania roli kobiety i mężczyzny w społeczeństwie są przyczynkiem do ciągłych sporów małżonków, o wiele ciekawszych, aniżeli tradycyjne próby straszenia odbiorców. Zresztą podobnie, jak tragiczna przeszłość Salamy i Khalida, co prawda przewidywalna, ale tchnąca w scenariusz sporą dozę zmuszającego do refleksji dramatyzmu. Kolejnym ciekawym wątkiem „Djinna”  są odwiedziny Salamy przez jej matkę, która zgodnie z tym, co zdradził nam wcześniej scenariusz nie miała prawa pojawić się w jej mieszkaniu. Owy ustęp wprowadza swego rodzaju aurę zakrzywienia rzeczywistości, obcowania z niepoddającymi się racjonalnym wyjaśnieniom zjawiskami w dodatku sprawnie poprowadzonymi. Bez miażdżącego klimatu grozy, ale z dbałością o intrygującą narrację. Co prawda twórcy tymi wstawkami zaburzającymi znaną nam rzeczywistość (osobliwe zachowanie portiera, przybieranie różnych postaci przez dżina) sugerują jeden z finalnych zwrotów akcji, ale akurat tego jednego przewidzieć mi się nie udało. W przeciwieństwie do prawdziwych oblicz Khalida i Salamy.

Gniot? W pojęciu sporej grupy widzów, którym dane było obejrzeć „Djinna” z pewnością tak, ale nie w moim. Oczywiście, film nie zadowala w kategoriach straszaka, na którym nieustannie byśmy podskakiwali, czy byli atakowani ciężką, mroczną atmosferą niezdefiniowanego zagrożenia, ale warstwa fabularna naprawdę nie zasługuje na taką krytykę. Może to tania, nieprofesjonalnie zrealizowana produkcja, może nie wnosi nic nowego do gatunku, ale skłamałabym, gdybym napisała, że nudziłam się podczas projekcji. Wręcz przeciwnie, bawiłam się całkiem dobrze, choć oczywiście zdawałam sobie sprawę z obecności kilku mankamentów, które pewnie odrzucą osoby z normalniejszym gustem filmowym od mojego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz