Młode małżeństwo, Salama i Khalid, przeprowadza się z Nowego Jorku, w swoje
rodzinne strony. Ich nowe lokum, duże mieszkanie w apartamentowcu w Ras al-Chajma,
udostępnione dzięki uprzejmości firmy, w której Khalid dostał dobrze płatną pracę,
stoi w odizolowanym od świata, wiecznie zamglonym zakątku. Salama od początku
przeciwna przeprowadzce nie jest zadowolona ze statusu bezrobotnej gospodyni
domowej, całe dnie spędzającej w mieszkaniu, który w dodatku wzbudza jej lęk. Pierwszego
dnia pobytu w nowym miejscu, podczas nieobecności męża kobieta świadkuje
osobliwym zjawiskom, które zmuszają ją do zadumy nad własną kondycją psychiczną,
na którą mogła wpłynąć strata dziecka w Nowym Jorku. Jednak z czasem Salama
nabiera przekonania, że apartamentowiec został opanowany przez jakiś byt płci
żeńskiej, który zdaje się oczekiwać czegoś od nowych lokatorów.
Doceniany w XX wieku, jeden z czołowych twórców amerykańskiego kina grozy,
Tobe Hooper, w bieżącym wieku nakręcił kilka, chłodno przyjętych przez szeroką
opinię publiczną pełnometrażowych produkcji: remake „The Toolbox Murders”,
„Kostnicę” i „Djinna”. Coraz bardziej miażdżące recenzje jego współczesnych
filmów wskazują, że gwiazda Hoopera przygasła, że nie jest w stanie dostosować
się do wymagań współczesnych odbiorców i należycie korzystać z nowych technik
kręcenia. Oczywiście, spoglądając na ten problem w szerszej perspektywie, pod
kątem preferencji większości widzów, bo mnie osobiście współczesne horrory
Tobe’a Hoopera dostarczają sporo, może nie niezapomnianej, ale przynajmniej
przyzwoitej rozrywki. Tak też było w przypadku „Djinna”, dosłownie
przygniecionego skrajnie negatywnymi recenzjami większości amerykańskich krytyków
i zwykłych widzów, w Polsce natomiast, jak dotąd, borykającego się z ostracyzmem.
Jakiś czas temu oglądałam wyjątkowo niestrawny film pt. „Jinn”, który
odrzucił mnie od współczesnych obrazów traktujących o tych konkretnych
demonach. Przede wszystkim kazał mi podejrzewać, że czasy „Władcy życzeń”
dobiegły końca, że teraz twórcy kina grozy, ilekroć sięgną po podobną
problematykę to wyłącznie z zamiarem nakręcenia jakiegoś miałkiego,
efekciarskiego tworu. To zapewne zbyt daleko idące wnioski, po zaledwie jednym
filmie o dżinie, ale niejako wbrew sobie takie nastawienie przyjęłam. Również
do najnowszego pełnometrażowego horroru Hoopera. Negatywne recenzje mnie nie
zniechęciły, bo już dawno zauważyłam, że współczesne produkcje tego konkretnego
reżysera nie cieszą się uznaniem szerokiej opinii publicznej, stojąc w opozycji
do moich osobistych zapatrywań. Antypatycznie do „Djinna” nastawił mnie sam
tytuł, bowiem obawiałam się powtórki z „Jinna”, ale że oglądam każdy film
Hoopera, jaki wpadnie mi w ręce, mimo wszystko postanowiłam dać mu szansę. I…
zachwycona nie byłam, ale efekt pracy reżysera nie rozczarował mnie w takim
stopniu, jak większość Amerykanów, którym dane było tę produkcję obejrzeć. Hooper,
oryginalnie zdecydował się nakręcić swój film w Zjednoczonych Emiratach
Arabskich, czyli u źródeł legend o dżinach. Ale choć sceneria pasowała do
problematyki scenariusza to konwencja bardziej czerpała z tradycji ghost stories. Kilka luźno rzuconych
informacji o specyfice dżinów, formy ochrony przed owymi istotami, skrótowa
legenda dżina płci żeńskiej - i to właściwie tyle, jeśli idzie o akcentowanie
właściwości tytułowego demona. Scenariusz Davida Tully’ego nade wszystko
skupiał się na klasycznym nawiedzeniu, garściami czerpiąc z konwencji ghost stories. Gęsta mgła zalegająca nad
okolicą, ograniczająca widoczność niemalże do zera była właściwie jedynym
ustępstwem twórców na rzecz generowania klimatu tajemniczości. Bardziej
dosłowne manifestacje nieznanego podano bez dbałości o odpowiednią atmosferę
grozy, cały ciężar gatunkowy zrzucając na jump
sceny i fragmentaryczne efekty komputerowe. Przy czym ten pierwszy zabieg
wywołał u mnie zamierzony efekt tylko raz, podczas pobytu Salamy w sypialni,
kiedy to w szybę niespodziewanie uderza czarna dłoń. Pozostałe jump scenki można już było łatwo
wyliczyć w czasie, co oddarło je z wszelkiego zaskoczenia. Jednakże gwoli
sprawiedliwości należy przyznać, że twórcy zadbali o należyte pogłośnienie
dźwięku podczas tych konkretnych ujęć. Pomysłowości w formach straszenia również
scenarzyście zabrakło. W miarę interesujący był jedynie atak na rodzinę Salamy,
której samochód utknął pośrodku niczego w gęstej mgle. Inne manifestacje
nieznanego w moim odczuciu nie odznaczały się już żadną innowacyjnością. Weźmy
na przykład spacerującą na czworakach zjawę w czarnym odzieniu widzianą na
monitorze dzięki zapisowi z kamer rozmieszczonych w apartamentowcu, przywodzącą
na myśl skojarzenia z „The Grudge – Klątwą”. Za to ingerencja komputera, w co
poniektórych ujęciach była zadowalająco minimalistyczna. Hooper nie starał się
popisać nowoczesną technologią, upychając wszędzie, gdzie tylko się da rażąco
sztuczne CGI. Ograniczył je jedynie do szybkich migawek, być może również
niepotrzebnych, ale ze względu na swoją oszczędność nieirytujących zanadto.
Ktoś mógłby zapytać, skąd ten raczej pozytywny wstęp, skoro dalsza część
recenzji krytykuje większość form straszenia przedstawionych w „Djinnie”. Otóż,
moją uwagę silniej przyciągnęły fabuła i bohaterowie, aniżeli chwyty typowe dla
horroru. Razane Jammal, co prawda w roli Salamy była nieco egzaltowana, ale już
sama postać rozpisana przez Tully’ego wzbudziła moją sympatię. Główną bohaterkę
na tle innych sylwetek kina grozy wyróżniał zaczepny charakter, zdecydowana
postawa i nie ukrywając zrzędliwość, która jak pewnie każdy widz już na
początku seansu zauważy ma swoje podstawy. Salama jest klasycznym obrazem
kobiety na siłę wtłoczonej w rolę gospodyni domowej, wyzwolonej
przedstawicielki płci pięknej, która nie godzi się z ekonomicznym uzależnianiem
od męża, pragnącej rozwijać się w Nowym Jorku, z dala od konserwatywnych
rodzinnych stron. Natomiast jej mąż, Khalid, odrobinę lepiej wykreowany przez
Khalida Laitha oficjalnie wychodzi z założenia, że towarzystwo rodziny w tych
trudnych czasach po śmierci ich dziecka pomoże Salamie odzyskać spokój ducha. Ale w domyśle opowiada się raczej za tradycyjnym modelem rodziny, w której to mąż
utrzymuje kobietę i spełnia się zawodowo, podczas gdy ona posłusznie czeka na
niego w domu. Odmienne sposoby postrzegania roli kobiety i mężczyzny w
społeczeństwie są przyczynkiem do ciągłych sporów małżonków, o wiele
ciekawszych, aniżeli tradycyjne próby straszenia odbiorców. Zresztą podobnie,
jak tragiczna przeszłość Salamy i Khalida, co prawda przewidywalna, ale tchnąca
w scenariusz sporą dozę zmuszającego do refleksji dramatyzmu. Kolejnym ciekawym
wątkiem „Djinna” są odwiedziny Salamy
przez jej matkę, która zgodnie z tym, co zdradził nam wcześniej scenariusz nie
miała prawa pojawić się w jej mieszkaniu. Owy ustęp wprowadza swego rodzaju
aurę zakrzywienia rzeczywistości, obcowania z niepoddającymi się racjonalnym
wyjaśnieniom zjawiskami w dodatku sprawnie poprowadzonymi. Bez miażdżącego
klimatu grozy, ale z dbałością o intrygującą narrację. Co prawda twórcy tymi
wstawkami zaburzającymi znaną nam rzeczywistość (osobliwe zachowanie portiera,
przybieranie różnych postaci przez dżina) sugerują jeden z finalnych zwrotów
akcji, ale akurat tego jednego przewidzieć mi się nie udało. W przeciwieństwie
do prawdziwych oblicz Khalida i Salamy.
Gniot? W pojęciu sporej grupy widzów, którym dane było obejrzeć „Djinna” z
pewnością tak, ale nie w moim. Oczywiście, film nie zadowala w kategoriach
straszaka, na którym nieustannie byśmy podskakiwali, czy byli atakowani ciężką,
mroczną atmosferą niezdefiniowanego zagrożenia, ale warstwa fabularna naprawdę
nie zasługuje na taką krytykę. Może to tania, nieprofesjonalnie zrealizowana
produkcja, może nie wnosi nic nowego do gatunku, ale skłamałabym, gdybym
napisała, że nudziłam się podczas projekcji. Wręcz przeciwnie, bawiłam się
całkiem dobrze, choć oczywiście zdawałam sobie sprawę z obecności kilku
mankamentów, które pewnie odrzucą osoby z normalniejszym gustem filmowym od mojego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz