W 1993 roku licealista Charlie Grimille przypadkowo powiesił się w trakcie
szkolnego przedstawienia zatytułowanego „Szubienica”. W 2013 roku ponownie ma
zostać wystawiona owiana złą sławą sztuka. Jedną z głównych ról powierzono
futboliście, Reese’owi Houserowi. Jego przyjaciel, Ryan Shoos, jest przekonany,
że chłopak ośmieszy się na scenie, dlatego w przeddzień premiery proponuje mu
nocną wyprawę do szkoły w celu zniszczenia rekwizytów. W towarzystwie
dziewczyny Ryana, Cassidy Spilker, chłopcy włamują się do budynku i przystępują
do wdrażania swojego planu w życie. Zaskakuje ich, Pfeifer Ross, partnerka Reese'a
z planu, w której ten się podkochuje. Chwilę potem czworo nastolatków odkrywa,
że wszystkie drzwi są zamknięte, a telefony nie działają. Zostają uwięzieni w
ciemnych szkolnych pomieszczeniach, w których bytuje jakaś nadnaturalna siła
pragnąca ich skrzywdzić.
Travis Cluff i Chris Lofing po spisaniu scenariusza „Szubienicy” przystąpili
do poszukiwania osób gotowych sfinansować ich projekt. Zebrali, głównie od
przyjaciół, sto tysięcy dolarów, co jak się okazało wystarczało na realizację
filmu. Z dystrybucją również mieli szczęście, bowiem po nakręceniu „Szubienicy”
podpisali kontrakt z Warner Bros. Przedsiębiorstwo zadbało o szerokie
rozpowszechnienie obrazu oraz szumną reklamę, ale plotka głosi, że przedtem
wycięto kilka ujęć, które być może ukażą się w wydaniach DVD i Blu-ray.
Dlaczego spośród wszystkich niezależnych horrorów tak duży dystrybutor wybrał
akurat „Szubienicę” pozostaje dla mnie zagadką. Widocznie Warner Bros dostrzegł
w tej pozycji coś, co pozostaje poza zasięgiem takiego szarego widza, jak ja.
Może tkwi w tym jakiś niedostępny dla mojego ograniczonego umysłu geniusz,
wyróżniający „Szubienicę” na tle innych horrorów kręconych z ręki. To możliwe,
ale pozwolę sobie omówić tę produkcję z własnego, dyletanckiego punktu
widzenia.
Na tle praktycznie już produkowanych masowo horrorów verite „Szubienicę” wyróżnia zawiązanie akcji. Najpierw za
pośrednictwem amatorskiego nagrania świadkujemy wypadkowi na szkolnym przedstawieniu
w 1993 roku, kiedy to jeden z nastoletnich, domorosłych aktorów zawisa na
szubienicy, służącej za rekwizyt w sztuce. Po jakże typowej informacji, że oto
mamy do czynienia z autentycznym nagraniem, będącym własnością Departamentu
Policji przychodzi pora na właściwą oś fabularną. Akcja przeskakuje o
dwadzieścia lat do przodu, kiedy to kamerę dzierży jeden z uczniów, szkolny
dowcipniś Ryan Shoos. Dowiadujemy się, że po tylu latach postanowiono ponownie
wystawić owianą złą sławą „Szubienicę”, a w jednego z głównych bohaterów ma
wcielić się najlepszy przyjaciel Ryana, sportowiec Reese. Dosyć długi wstęp
zapoznający nas z przygotowaniami do premiery i pokrótce błazenadą naszego operatora,
pomimo (albo dzięki temu) odżegnywania się od prób straszenia w moim odczuciu
wypada najciekawiej. O tyle, o ile może intrygować szkolne życie kilku nastolatków…
Podczas tych pierwszych, wprowadzających w akcję scen obraz jest całkiem
stabilny – kamera często drży, zamazując kontury i sporadycznie ucieka gdzieś w
bok, ale nie wywołuje to mdłości, jak to ma miejsce w późniejszych sekwencjach
filmu. Śledząc rozwój akcji z minuty na minutę żałowałam, że to horror, że
twórcy nie skręcili w stronę jakiejś młodzieżowej obyczajówki, bo ich rozpaczliwe
próby straszenia zwyczajnie mnie zażenowały. Ale po kolei. Kiedy młodzi ludzie
wkraczają w nocy do szkoły, z zamiarem zniszczenia rekwizytów twórcy dbają o
odpowiednią oprawę wizualną. Zalegające w ciemnościach szkolne korytarze,
rozświetlane wąskim snopem jasności z lampy wmontowanej w kamerę Ryana oraz punktowe
czerwone światła rozmieszczone w szkolnym teatrze tworzą naprawdę mroczną
atmosferę, dodatkowo podkreśloną spowijającą nieruchome przedmioty oraz
wyludnione korytarze przytłaczającą ciszą. Kiedy protagoniści odkrywają, że
drzwi, przez które dostali się do środka są szczelnie zamknięte, a telefony nie
działają (nieśmiertelne brak zasięgu i odcięcie linii) naturalną koleją rzeczy
zaczynają panikować. Przemierzając poszczególne pomieszczenia w poszukiwaniu
wyjścia, nadal w towarzystwie mrocznego, pełnego napięcia klimatu, odkrywają,
że w jednym z odbiorników telewizyjnych leci nagranie feralnego przedstawienia
z 1993 roku – problem tylko w tym, że w magnetofonie nie tkwi żadna kaseta… Z
czasem robi się jeszcze dziwaczniej, bowiem Reese odkrywa, że w sprawę sprzed
dwudziestu lat jest zamieszany jego ojciec. Chłopak łączy ten fakt z aktualnymi,
nadnaturalnymi wydarzeniami, dochodząc do wniosku, że zmarły wówczas Charlie
Grimille, gnieżdżący się w budynku szkolnym poluje właśnie na niego. Tylko, że
przy okazji decyduje się wyeliminować też jego kolegów. I w tym momencie
przechodzimy do nazwijmy je prób straszenia widzów przez niedoświadczonych w
kinie grozy reżyserów. Cluff i Lofing postawili prawie wyłącznie na jump sceny, przy czym niemalże każda
mocno rozczarowuje. Po kilku tanich chwytach, polegających na stopniowaniu atmosfery
i wyciszeniu, które poprzedzają w zamyśle mocne uderzenia, a w efekcie
niewłaściwie wyliczone w czasie manifestacje… niczego, czego zaznajomiony z
kinem grozy odbiorca mógłby się bać, atmosfera dosłownie wyparowuje. Bo właściwie,
dlaczego miałabym pozostawać w ciągłym dyskomforcie emocjonalnym, wywołanym
zapowiedzią konfrontacji z czymś nieznanym, skoro w większości przypadków owy zwiastun
kończył się nagłym widokiem przerażonej twarzy, któregoś z młodocianych
bohaterów? Dlaczego miałabym obawiać się wizualizacji ducha, skoro głównie
objawiał się on w postaci widzianego w oddali cienia i osoby z maską kata na
twarzy? Zresztą i tak chwilami niewiele widziałam, bo jak przystało na każdy
szanujący się horror verite (ironia)
w chwilach w zamyśle szczytowej grozy ręka operatora wpadała w niekontrolowane
drżenie, co oczywiście procentowało niemożnością przyjrzenia się szczegółom
aktualnej sytuacji.
Biedny wygląd ducha wielu widzów zapewne usprawiedliwi niskim budżetem, ale
w moim odczuciu o wiele lepiej od maski kata spisałaby się mąka zalegająca na
jego twarzy i czerwona pręga na szyi, wyobrażająca sposób, w jaki zginął
chłopak, po śmierci prześladujący głównych bohaterów „Szubienicy”. Tłumaczenie
miernej aparycji zjawy niewystarczającymi nakładami pieniężnymi uniemożliwia mi
również jedna z końcowych jump scen,
jedyna która poderwała mnie z fotela. Widok zwisających zwłok Charliego, tak umiejętnie
wyliczony w czasie, wtłoczony w akcję w najmniej spodziewanym momencie po
wcześniejszej tandecie mocno zaskakuje. I udowadnia, że nawet za takie
pieniądze można było zadbać o przyzwoitą charakteryzację ducha. Nie wiem,
dlaczego nie uczyniono tego wcześniej – może Cluff i Lofing chcieli zostawić
najlepsze na koniec. Pytanie tylko, czy niecierpliwi widzowie wytrwają przed ekranem
do tego jednego ujęcia. A skoro już jesteśmy przy plusach to na korzyść „Szubienicy”
muszę odnotować jeszcze dwa drobne smaczki, które jednak nie rekompensują
niesmaku z całości. Finał mnie zaskoczył, chociaż należy nadmienić, że nie
wprawił mnie w jakiś ogromny zachwyt. Ot, zgrabny zwrot akcji, zmieniający
odrobinę wydźwięk tego, co widzieliśmy wcześniej, ale też niepozostawiający
mnie w stanie permanentnego szoku, czy też będący dowodem jakiejś wielkiej
inwencji twórców. Drugi mały plusik należy się obsadzie, szczególnie Reese’owi
Mishlerowi i Ryanowi Shoosowi. Panie wypadły nieco słabiej, Cassidy Gifford
miejscami była denerwująco egzaltowana, a Pfeifer Brown mało widoczna (co
akurat jej winą nie było – taką rolę przewidywał scenariusz), ale nawet biorąc
pod uwagę te drobne niedociągnięcia w ogólnym rozrachunku byłam zadowolona z
warsztatu całej obsady, również bohaterów pobocznych.
Po obejrzeniu „Szubienicy” nadal nie wiem, dlaczego dystrybutorzy uparli
się tak często raczyć nas horrorami verite
w kinowych salach. Odpowiedzią może być jedynie mamona, wszak film Cluffa i
Lofinga zarobił niemalże czterdzieści milionów dolarów. Szkoda tylko, że
większość widzów opuściła sale kinowe z poczuciem zmarnowanych pieniędzy.
Reakcje widzów, również fanów kręcenia z ręki, którzy ostatnimi czasy coraz
częściej dostrzegają niezadowalający kierunek, jaki obrali twórcy poruszający
się w tej stylistyce, jakoś nie mają większego znaczenia. Wydaje mi się, że dopóki takie twory,
jak „Szubienica” będą przynosiły duże zyski rozczarowanie widzów będzie schodziło na
dalszy plan. A więc w niedalekiej przyszłości zapewne możemy spodziewać się
równie tandetnego, schematycznego horroru verite
na dużych ekranach, podczas, gdy te dobrze się zapowiadające, niezależne
straszaki nakręcone tradycyjnie nadal będą niedostępne dla szerokiej
publiczności.
A mi się podobał. Moje odczucia są zgoła inne zarówno jeśli chodzi o metody straszenia i grę akrorską :) Ot, może jestem mniej wybredny? Z drugiej strony cieszy mnie taka różnorodność opinii wśród blogerów. Nie jest nudno ;)
OdpowiedzUsuńMało straszny mówisz. To dla mnie by się nadał. :P
OdpowiedzUsuńObejrzeliśmy. Nawet niezły, ale te szarpane, urwane ujęcia były trochę męczące.
Usuńzgadzam się w zupełności, gra aktorska woła o pomstę do nieba, nudzi, a te jump sceny przewidywalne i słabe jedynie fabuła mi się podobała i trochę klimat, a to za mało, o wiele, o wiele za mało, ale ogólnie szubienica nie ma zbyt dobrych ocen, większość recenzji, w tym nawet tych amerykańskich jest negatywna a nawet ocena na IMDB jest słaba.
OdpowiedzUsuńTo nie jest dobry film, ale chyba jednak stanę ciut po stronie broniących go... Jak na FF było znośnie. Inna kwestia, że nie lubię filmów w tej konwencji, więc znośnie i tak oznacza, że mi się nie podobało.
OdpowiedzUsuń"niczego, czego zaznajomiony z kinem grozy odbiorca mógłby się bać, atmosfera dosłownie wyparowuje" - a ja się nie zgodzę, bo oglądam horrory od dziecka i nawet takie pozycje potrafią mnie przestraszyć. :-) Doświadczenie to nie wszystko - mocno wczuwam się w klimat filmu. Ot, taka moja cecha.
OdpowiedzUsuńObejrzałam, po Twojej recenzji tego filmu, ale niezbyt mi przypadł do gustu, chociaż niektóre sceny do tej pory mam w pamięci, a to już coś.
OdpowiedzUsuń