Dziewięć lat od wybuchu zarazy, zamieniającej ludzi w antropofagiczne
bestie, ludzkość stoi na skraju zagłady. Jack i jego mała wychowanka Lu,
zatrzymują się w niewielkim, zaśnieżonym miasteczku, Harmony, w którym przez
długie lata nikt nie zakłóca ich spokoju. Mężczyzna jest przekonany, że mróz unicestwił
wszystkich zarażonych, ale nie stara się odszukać innych ocalałych. Sąsiadujący
z nim Patrick, który za jedyne towarzystwo ma psa z ukrycia obserwuje Jacka i
Lu. Mimo, że są oni jedynymi mieszkańcami Harmony Patrick nie stara się
nawiązać z nimi kontaktu. Samotne, monotonne życie całej trójki zakłóci
pojawienie się zarażonych, którzy od czasu wybuchu epidemii wyewoluowały,
przystosowując się do nieprzyjaznego klimatu i nabierając większej siły.
Hiszpańsko-francusko-amerykańsko-węgierski postapokaliptyczny horror z
naleciałościami dramatu w reżyserii Miguela Angela Vivasa. Reżyser wspólnie z
Alberto Marinim rozpisał również scenariusz „Extinction”, na podstawie powieści
Juana de Dios Garduno zatytułowanej „Y pese a todo…”. Uwagę opinii publicznej
Vivas zwrócił na siebie w 2010 roku, pokazując światu realistyczny, acz
konwencjonalny obraz z nurtu home
invasion pt. „Napaść”. W „Extinction” trzymał się takich samych
wyznaczników, choć skonfrontował widzów z zupełnie innym zamysłem fabularnym.
Innymi słowy po raz kolejny nie przykładał większej wagi do oryginalności, ale pamiętał
o zachowaniu odpowiedniego klimatu i zadowalającego stopnia realizmu. Jego wysiłki
nie zostały docenione przez krytyków, którzy nade wszystko nie potrafili
zaakceptować mieszania stylistyki horroru z dramatem, zauważając, że elementy
typowe dla tego drugiego gatunku nie absorbują uwagi.
Zamysł scenariusza przypominał mi „Maggie” i „Plague”. Twórcy starali się przedstawić
historię, która przede wszystkim ogniskowałaby się na życiu kilku niedobitków w
postapokaliptycznym świecie, zdziesiątkowanym przez zombie. Bo chyba tak można
ich nazwać, pomimo wyglądu nieprzystającego do klasycznej sylwetki żywego trupa,
który to można zrzucić na karb ewolucji wspomnianej przez bohaterów. Zarażeni w
„Extinction” bardziej przypominają potworki z „Zejścia” (ostatnimi czasy coraz
więcej twórców inspiruje się ich fizjonomią – „Leprechaun: Origins”, „Indigenous”)
i podobnie jak oni są niewidomi. Ale inne ich zdolności (kanibalizm,
infekowanie przez ugryzienie) oraz sposób ich uśmiercania (strzał w głowę) są
już typowe dla postaci zombie, do jakiej przyzwyczaiło nas kino. Abstrahując od
prologu i końcówki filmu Vivas z rzadka konfrontuje widzów z atakami żywych
trupów, bardziej koncentrując się na egzystencji kilku ocalałych w postapokaliptycznych
realiach. Przy czym wydaje się, że większą energię poświecił na zbudowanie odpowiedniej
scenerii, aniżeli warstwy fabularnej. Zaśnieżone, mroźne, niemalże całkowicie
wyludnione miasteczko i bezkresne pokryte śniegiem pola, przez które co jakiś
czas przedziera się Patrick na skuterze, nie tylko tworzą przygnębiającą aurę
wyalienowania, ale również zachwycają drobiazgowością twórców. Tutaj nie ma
żadnych niedoróbek – każdy oblepiony śniegiem dom, każda ulica, każdy porzucony
samochód z oszronionymi szybami, dosłownie wszystko tchnie takim autentyzmem,
że wprost nie sposób oderwać od tego oczu. Gdyby rozpatrywać „Extinction”
wyłącznie przez pryzmat oprawy wizualnej film zasłużyłby sobie na miano
największego odkrycia zombie movies
XXI wieku, ale ogólne wrażenia nieco obniża niedopracowana warstwa fabularna.
Naleciałości dramatu mi nie przeszkadzały, bo jakoś bardziej przekonuje mnie
takie stateczne kino o żywych trupach, aniżeli widowiskowe, dynamiczne twory,
pełne efekciarskich pojedynków i strzelanin. Problem scenariusza zasadza się
raczej na mało zajmującej historii, przewidywalnej i odżegnującej się od
poruszania niewygodnych tematów, od zderzania widzów z szokującymi
ewentualnościami zachowań ludzi w sytuacji ekstremalnej. „Plague” poruszał
takie tematy, natomiast „Extinction” skupił się na napiętej relacji Patricka i
Jacka, naznaczonej tragedią sprzed lat, której istotę Vivas skrzętnie ukrywa
przez lwią część seansu, ale połączenie kilku luźnych tropów sporadycznie
podrzucanych przez twórców nie nastręcza większych problemów. W ten sposób dostajemy
klasyczny, przewidywalny obraz sporu dwóch mężczyzn, których stara się pogodzić
dziewięcioletnia, rezolutna dziewczynka oraz parę ujęć z ich monotonnej codzienności.
Patrzymy, jak Patrick pozyskuje jedzenie (przygnębiające zastrzelenie konia),
jak nadaje przez radio do „nieistniejących” słuchaczy i jak Jack stara się
przystosować małą Lu do życia w postapokaliptycznym świecie, w którym przyszło
jej wzrastać. Twórcy, jakby zauważając monotonność fabuły wtłoczyli kilka
bardziej dynamicznych sekwencji starć z zarażonymi, ale nie w celu
zniesmaczenia odbiorców (starcia pokazano w kilku szybkich, dobrze zmontowanych
migawkach) tylko z zamiarem wrzucenia relacji trójki protagonistów na nową
płaszczyznę. Najbardziej szokuje i dosłownie wyciska łzy z oczu scena zabicia psa
przez żywego trupa oraz dramatyczna reakcja jego przyjaciela, Patricka.
Późniejsze próby zdynamizowania fabuły, jak na przykład zaatakowania Lu przez
zombie, czy wreszcie finalny szturm gnieżdżących się w ścianach potworów („W
mroku pod schodami”?) na naszych protagonistów nie dostarczyły mi mocniejszych
emocji. Przyjmowałam je raczej beznamiętnie. Zresztą podobnie, jak chaotyczną historię
ciężarnej kobiety, która chyba miała szokować, ale jej urywany, nieszczegółowy
monolog jakoś sprawiał wrażenie wtłoczonego w scenariusz na siłę.
Ciekawą próbą wyrwania się poza wąskie ramy horrorów postapokaliptycznych, aczkolwiek
często spotykaną w dziełach psychologicznych i ghost stories było sugerowanie widzom słabnącej kondycji
psychicznej Patricka. Po śmierci ukochanego psa i ugryzieniu przez potwora mężczyzna,
podobnie jak na przykład Lutz w „Amityville” słyszy głosy (tym razem
wydobywające się z radia), które każą mu zabić Jacka. Przez parę następny ujęć
istotnie wydaje się, że Patrick przychyli się do owych żądań, że w dalszej
części projekcji będzie stanowił śmiertelne zagrożenie dla sąsiada. Taki rozwój
akcji sugerują nie tylko „rozmowy” Patricka z nieistniejącym osobnikiem i
widoczne rozchwianie emocjonalne, ale również przyzwoicie budowane napięcie, z
odpowiednio wyważonym punktem kulminacyjnym (strzał w kierunku Jacka). Oprócz
scenerii i wątku psychologicznego na plus można odnotować również obsadę –
Matthew Fox, Jeffrey Donovan, Quinn McColgan, a nawet pojawiająca się dużo
później Clara Lago wykrzesali z siebie maksimum energii, aby tchnąć życie w
swoje postacie, co akurat w tym przypadku było nieodzowne dla właściwego
wydźwięku scenariusza.
Moim zdaniem „Extinction” nie ma szans na międzynarodowy sukces w kręgu
masowych odbiorców, co wcale nie oznacza, że nie spełni się w kategoriach
czysto rozrywkowego kina niepretendującego do miana odkrycia roku. Wszak można
przynajmniej nacieszyć oczy znakomitą scenerią i poczuć jakieś silniejsze
emocje w trakcie dwóch przygnębiających scen mordowania zwierząt, a to już
sporo, jak na współczesny film grozy. Dla widzów niewymagających cudów
produkcja Vivasa powinna stanowić dobrą propozycję na jeden raz. Pozostałych
natomiast zachęcam do obejrzenia zapierających dech w piersiach widoczków, bo w
fabule żadnych nadziei raczej pokładać nie można.
Te potwory w Zejściu faktycznie były straszne. One chyba takie kląskające dźwięki wydawały, to w tym filmie było?
OdpowiedzUsuńA ten chętnie bym w tv zobaczyła.
Nie, tu nie kląskały. Tylko takie przeszywające wrzaski z siebie wydawały.
UsuńO, widziałam ten film wczoraj, nawet mi się podobał, tylko już te apokalipsy mi się przejadły.
OdpowiedzUsuńCzyli nic specjalnego, ale jak się na niego natknę obejrzę, z czystej ciekawości ;)
OdpowiedzUsuń