czwartek, 27 sierpnia 2015

„Nimfa” (2014)


Dwie Amerykanki, Kelly i Lucy, przyjeżdżają do małego, nadmorskiego miasteczka w Czarnogórze, gdzie planują spędzić jakiś czas w towarzystwie kolegi z czasów studenckich, Alexa i jego narzeczonej Yasmin. Dzień po przyjeździe Amerykanki zostają zapoznane z miejscowym dowcipnisiem, Bobanem, który proponuje wszystkim wycieczkę na opuszczoną wyspę, zwaną Mamula. Niegdyś mieściło się tam więzienie, ale od dłuższego czasu prawie nikt tam nie zagląda. Pomimo ostrzeżeń przyjezdnego, Niko, który szuka swojej zaginionej córki pozostali przystają na propozycję Bobana. Na miejscu stają się celem mordercy, który karmi ludzkim mięsem, przetrzymywaną pod ziemią kobietę.

„Nymph” (znany też pod tytułem „Mamula”) to zrealizowany w Czarnogórze horror serbskiego reżysera Milana Todorovića. Scenariusz oparty na dosyć oryginalnym, acz mało zachęcającym pomyśle spisali Barry Keating i Milan Konjevic. Choć koncept „Nymph” nie jest zbyt często spotykany w kinie grozy scenarzystom nie udało się przedstawić go w interesujący sposób, a asekuracyjna postawa reżysera jeszcze wszystko pogorszyła. Nie chcę przez to powiedzieć, że mogła z tego wyjść jakaś przełomowa dla gatunku produkcja – na to żadnych szans nie było. Ale gdyby podreperować kilka elementów „Nymph” mogła przynajmniej zapewniać przyzwoitą rozrywkę, a to już byłoby coś, jak na standardy współczesnego kina grozy.

Serbsko-czarnogórski film Todorovića zrealizowano z poszanowaniem jednej z ulubionych konwencji amerykańskich twórców, tak jakby scenarzystom zależało na dostosowaniu się do prawideł lwiej części kinematografii Stanów Zjednoczonych, bez odwołań do własnej kultury. Brak indywidualności jest jednym z nadrzędnych elementów pogrążających tę produkcję – gdybym nie wiedziała, że oglądam film Serba dałabym głowę, że to kolejna rąbanka Amerykanów, którą od pozostałych odróżnia jedynie postać kobiecego czarnego charakteru. Zamysł był prosty – grupka przyjaciół, spośród których nie sposób wyróżnić aktora, posiadającego jakieś pojęcie o swojej profesji, wybiera się na opuszczoną wyspę, przed którą (jak zwykle) ostrzega ich jakiś starszy mężczyzna. Nieco wcześniej mamy standardowy „wieczorek zapoznawczy”, podczas którego dowiadujemy się, że Alex, bogaty mieszkaniec miasteczka Rosa, gdzie przybyły dwie Amerykanki jest zaręczony z Yasmin, ale w tajemnicy podkochuje się w jednej z wczasowiczek, swojej dawnej dziewczynie Lucy. Która również darzy go głębokim uczuciem. Podczas zakrapianego alkoholem wieczora odnawiają swój romans, w sekrecie przed pozostałymi paniami. Innymi słowy, mamy wątek zdrady, który chyba w zamyśle miał nieco skomplikować relacje bohaterów w dalszej części seansu, ale w zderzeniu z drugim członem akcji wydawał się kompletnie nieistotny. Największą siłą „Nymph” szczególnie podczas statecznego wstępu są zapierające dech w piersiach krajobrazy. Przepiękne widoki bezkresnego morza, wściekle zielonych drzew i dolin oraz skąpanego w rażącym słońcu malowniczego, nadmorskiego miasteczka. A to wszystko urozmaicane chwytliwymi kawałkami popowymi oraz rytmicznym przewodnim motywem dźwiękowym. Aż się człowiek zaczyna zastanawiać, jakim cudem ktoś, kto potrafił wydobyć takie piękno ze scenerii, kto z takim zmysłem estetycznym zdołał to wszystko sfilmować mógł nakręcić taki miałki film.

Na początku myślałam, że „Nymph” będzie swego rodzaju pastiszem, subtelnie nawiązującym do znanych horrorów. Owe nastawienie ukształtowała scena, w trakcie której Kelly na widok mężczyzny w rybackim stroju mówi do Lucy, że on z pewnością wie, co robiła zeszłego lata, co jest subtelnym nawiązaniem do „Koszmaru minionego lata”. Jednak po tej sekwencji szybko zmieniłam swoje nastawienie, bo jak się okazało Todorović poprzestał na tym drobnym nawiązaniu, ani myśląc o „puszczaniu kolejnych oczek” do wielbicieli kina grozy. Zamiast pastiszu, czy (co również wyszłoby z korzyścią dla filmu) horroru komediowego twórcy postawili na śmiertelnie poważną, nieepatującą większą drastycznością rąbankę. Narracja niemile kontrastowała z tematyką scenariusza, bo raczej wątpię, żeby znalazł się widz, który zadrży na myśl o kanibalistycznej syrenie, ukrywanej przez podstarzałego mężczyznę na wyspie Mamula. Same ruiny więzienia i obozu koncentracyjnego w czasach II wojny światowej, podobnie jak malownicze krajobrazy, robią imponujące wrażenie. Jednak ich złowróżbny wygląd zaprzepaszczono nocną akcją, całkowicie pozbawioną napięcia. Druga połowa filmu właściwie zasadza się na maksymalnie wyeksploatowanym w kinie grozy survivalowym motywie „on ich goni, oni uciekają”, co jakiś czas przerywanym oszczędnymi w wymowie scenami mordów. Być może ukrywanie przed wzrokiem widzów szczegółów krwawych scen było wymuszone niedostatecznym budżetem – może Todorović nie chciał psuć swojego filmu tanimi, nierealistycznymi efektami specjalnymi. Jestem w stanie to zaakceptować, tylko z drugiej strony taka asekuracyjna postawa reżysera nie pozostawiła mi niczego, na czym mogłabym skupić uwagę. Bo jakoś nie potrafiłam się zachwycać przywabianiem śpiewem mężczyzn przez (po przemianie) kiczowato prezentującą się syrenę, ciągłą bieganiną protagonistów, czy wreszcie szczegółami osobliwego związku syreny i jej pomagiera. Gdyby jeszcze owe części składowe scenariusza były osnute mroczną atmosferą i podane z poszanowaniem zasad budowania napięcia może dałabym się przekonać. Ale w takim beznamiętnym, mocno schematycznym i monotonnym kształcie „Nymph” szybko zaczęła mnie irytować.

Z wyżej wymienionych powodów szczerze odradzam seans horroru Milana Todorovića, ale z jednoczesną sugestią, żeby zerknąć na początkowe zdjęcia scenerii, najlepiej na przewijaniu, bo naprawdę robią ogromne wrażenie. Obok ścieżki dźwiękowej to właściwie jedyny plus „Nymph”, bo nawet z postaci syreny, choć pomysłowej, nie wykrzesano niczego, co mogłoby zachwycić wieloletnich wielbicieli kina grozy. Nie wspominając już o akcji, która w bardzo nieprzyjemnym, niestrawnym stylu tkwi w ciasnych ramach konwencji. Tym samym nie posiadając prawie żadnego elementu zaskoczenia (poza kolejnością umierania protagonistów), co jeszcze nie byłoby takie złe, gdyby nie pozbawiona większych emocji narracja i liniowa akcja, zasadzająca się głównie na bieganinie bohaterów po opuszczonej wyspie, nienaznaczona choćby minimalną dozą grozy, czy napięcia. Zwykła wydmuszka, jakich wiele, którą być może da się strawić po kilku piwach. Gorzej z abstynentami takimi, jak ja – oni stoją na straconej pozycji;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz