Claire Ward zwraca się o pomoc do prywatnego detektywa Johna Marcha.
Kobieta jest zaniepokojona osobliwym zachowaniem męża, Charlesa Dextera Warda,
który w wyniszczonym domu z dala od społeczeństwa przeprowadza jakieś owiane
tajemnicą eksperymenty. March przyjmuje zlecenie i szybko odkrywa, że Ward do
swoich badań wykorzystuje ludzkie zwłoki. Dowiaduje się również, że mężczyzna
kontynuuje eksperymenty swojego przodka, Josepha Curwena, żyjącego w XVIII
wieku. March wraz ze swoim współpracownikiem i Claire stara się dowiedzieć,
czemu mają służyć owe odrażające praktyki Charlesa. I to jak najszybciej,
ponieważ w tym samym czasie w okolicach tymczasowego lokum Warda dochodzi do
okrutnych mordów.
Adaptacja napisanej w 1927 roku, a w całości po raz pierwszy wydanej w 1943
roku minipowieści H.P. Lovecrafta pt. „Przypadek Charlesa Dextera Warda”.
Reżyserii podjął się twórca „Powrotu żywych trupów” Dan O’Bannon, a za
scenariusz odpowiadał Brent V. Friedman, który w późniejszym okresie
współtworzył między innymi fabułę „Necronomiconu” również opartego na prozie
Lovecrafta. Pierwotnie „Wskrzeszony” był przeznaczony do dystrybucji kinowej,
ale ostatecznie trafił na rynek wideo, co miało związek z problemami
finansowymi dystrybutora. Zestawiając scenariusz Friedmana z literackim
pierwowzorem można dopatrzeć się wielu modyfikacji i skrótów oraz co równie
istotne przeniesienia akcji z początków XX wieku w lata 90-te. Ortodoksyjnych
wielbicieli minipowieści Lovecrafta to zapewne nie zadowoli, pomimo
odwzorowania przez twórców głównej osi fabularnej oryginału.
Czytając „Przypadek Charlesa Dextera Warda” nie mogłam oprzeć się
skojarzeniom z „Frankensteinem” Mary Shelley, choć inspiracje Lovecrafta były
inne. Obcując z adaptacją minipowieści moje wrażenie nie uległo zmianie, co
wcale nie oznacza, że to subiektywne odczucie w moich oczach deprecjonuje tak
pierwowzór literacki, jak i film. „Frankensteina” najsilniej przywodził mi na
myśl motyw pozyskiwania ludzkich zwłok przez Charlesa Dextera Warda, który to
na początku produkcji został dosyć szeroko omówiony. Stanowił swego rodzaju
wprowadzenie do właściwej tematyki filmu oraz środek służący generowaniu aury
odrażającej tajemnicy. Prywatny detektyw John March, w rolę którego z dużym
wdziękiem wcielił się John Terry odkrywa, że Ward zlecił fikcyjnej firmie
transport ciał do swojego podupadającego, stojącego na obrzeżach Providence w
Rhode Island domu, niegdyś należącego do jego przodka, podejrzewanego o paranie
się okultyzmem Josepha Curwena. Praktyki, jakim oddaje się Charles w swojej
samotni zaowocowały złą sławą w kręgach ludzi z okolicy, głównie za sprawą
nieprzyjemnych zapachów wydobywających się z jego posesji. Zaniepokojona żona
Warda, również zadowalająco wykreowana przez Jane Sibbett, jest zdeterminowana,
aby odkryć sekrety męża, przerwać szaleństwo, któremu się poświęcił i ocalić
ich związek. Ale jak można się tego domyślić mężczyzna tak daleko posunął się w
swoich badaniach, że nie ma już dla niego odwrotu z mrocznej ścieżki, na którą
nieopatrzenie wkroczył. Zachęciły go zapiski Curwena, których istotę łatwo
przewidzieć, ale forma przekazu ich rezultatów może być dla wielu widzów
zaskakująca. Jeszcze przed zachwycającą efektami specjalnymi końcówką twórcy
dają nam przedsmak swojej realizatorskiej śmiałości. Scenę odnalezienia
szczątków przestępcy oddano w stylu Lucio Fulciego. Najpierw widzimy zbryzgany
krwią pokój i jakiś ochłap leżący na podłodze, po czym kamera nagle robi długi
najazd na niedokładnie obrane z mięsa kości, realistyczne, bo fizycznie obecne
na planie, a nie komputerowe. W takim samym duchu sportretowano inne, dziwaczne
okropieństwa wtłoczone w akcję – poskręcane, gumowe kreatury bez formy oraz
zakrwawione żywe trupy ze zwisającymi ze szkieletów fragmentami skóry. Ale to
później. Nieco wcześniej O’Bannon największy nacisk kładzie na generowanie
lekko przybrudzonej aury mrocznej tajemnicy, której zgłębienie może przynieść
śmierć naszym protagonistom. Największe wrażenie robiły zdjęcia starego
domostwa Warda, stojącego nieopodal zniszczonego cmentarza, po którym wędrują
dzikie psy. Osnute gęstymi chmurami jesienne niebo, ciągłe burze i sprawiająca
wrażenie wymarłej okolica z pewną lekkością, bez widocznego szczególnie we
współczesnym kinie grozy wymuszenia, wprowadzały w mroczny klimat „Wskrzeszonego”.
Sukcesywnie zagęszczanego w miarę odkrywania przez Marcha coraz to
straszniejszych szczegółów badań Warda.
„Wskrzeszony” w zgrabny sposób łączy w sobie stylistykę gore z aurą nadnaturalnego zagrożenia,
przy czym ten drugi człon obok realizacji najsilniej potęgują interakcje
protagonistów z Wardem. Demoniczna kreacja Chrisa Sarandona wespół z umiejętną
(bo nieprzesadzoną) charakteryzacją jego bohatera robią naprawdę złowieszcze
wrażenie. Na skutek długiego oddawania się pracy mężczyzna ma czerwone obwódki
wokół oczu oraz matową cerę, ale jego wygląd uległ również bardziej zagadkowym
przemianom. Kiedyś posiadający lśniąco białe, proste zęby mężczyzna na skutek
jakiejś niepojętej przemiany fizycznej zyskał zepsute, brudne, spiczaste zęby
oraz brązowe, zniszczone paznokcie. Taka przemiana alarmuje oczywiście Marcha,
ale jej istotę całkowicie zgłębi podczas nocnej, niesamowicie nastrojowej
przeprawy przez ciemne pomieszczenia pracowni Charlesa. Gra światłem,
szczególnie podane fragmentarycznie w migającym świetle z latarki ataki
odrażających kreatur na protagonistów, mrożąca krew w żyłach ścieżka dźwiękowa
(akompaniująca również wcześniejszym wydarzeniom) oraz porażająco realistyczne,
acz kuriozalne efekty specjalne sprawiają, że od końcowych partii filmu wręcz
nie sposób oderwać oczu. I to w stanie ciągłego, elektryzującego napięcia.
Szczegóły całej intrygi pewnie dla nikogo nie będą niespodzianką, nawet dla
osób nieznających literackiego pierwowzoru, bo scenarzysta już wcześniej
podrzucił sporo tropów pozwalających bez żadnych problemów rozszyfrować meritum
eksperymentu Warda. Ale to jedyne niedociągnięcie (mało skomplikowana,
pozbawiona mylących tropów intryga), które dojrzałam w tej produkcji – no może
obok kiczowatej ingerencji komputera w finale. Minipowieść oczywiście była
lepsza, ale to wcale nie oznacza, że O’Bannon nie podszedł do niej z szacunkiem
i ogromną starannością. Powtórzyć geniusz Lovecrafta na ekranie chyba nie
sposób, ale można przynajmniej na kanwie jego prozy nakręcić odpowiednio klimatyczny,
pełen realistycznych efektów specjalnych horror, który nie sprawia wrażenia
nakręconego „na pół gwizdka”, jak większość współczesnych tworów.
Nie wiem, czy fanom twórczości H.P. Lovecrafta mogę z czystym sumieniem
polecić ten obraz, bo ma sporo rozbieżności fabularnych z oryginałem (w
szczegółach, bo główną problematykę zachowuje). Ale pozostałym amatorom zarówno
nastrojowego, jak i umiarkowanie krwawego kina grozy mogę chyba spokojnie
„Wskrzeszonego” zarekomendować. Żadne wiekopomne dzieło, ale na tyle
dopracowane i podane z takim smakiem, że ogląda się to nader przyjemnie.
Czy obejrzę nie wiem, może sięgnę po to opowiadanie.
OdpowiedzUsuń