Rok 1988. Mieszkający
wraz z żoną i trójką dzieci na farmie w Wellfield w stanie Maine pastor
Benjamin Conroy odkrywa w Biblii kod, który jest kluczem do nieśmiertelności.
Długoletnie badania dają mężczyźnie rozeznanie, jak właściwie przeprowadzić
rytuał ku czci Ozyrysa, aby zagwarantować sobie i swojej rodzinie wspólne życie
po śmierci.
Rok 2005. Osiemnastoletni Johnny Petrie mieszka na Manhattanie z głęboko
wierzącą matką hipochondryczką i ojcem alkoholikiem. Przyzwyczajony do przewidywalnego,
dostosowanego do woli matki życia doznaje szoku na listowną wieść od prawnika,
że odziedziczył nieruchomość i grunt w małym miasteczku Wellfield w stanie
Maine warte dwa miliony dolarów. Przy okazji Johnny dowiaduje się, że dotychczas
żył w kłamstwie, nie znając swoich prawdziwych korzeni. Wbrew ostrzeżeniom
matki chłopak wyrusza do Wellfield na spotkanie ze swoją przeszłością, które
może okazać się dla niego zabójcze.
Po lekturze „Głębi ciemności” byłam entuzjastycznie nastawiona do drugiej i
jak na razie ostatniej wydanej w Polsce książki Michaela Laimo. Pomimo miernej
jakości jej adaptacji z 2012 roku pod tym samym tytułem. Nie bez znaczenia były
też w większości pochlebne recenzje Amerykanów, wręcz rozpływających się nad
wyczuciem suspensu Laimo i odstręczającą brutalnością „Umarłych dusz”. Cóż, to
jeden z tych przypadków, w których powinnam zaufać bardziej sceptycznym polskim
czytelnikom i dla swojego dobra trzymać się od tej powieści z daleka.
Pierwsza część „Umarłych dusz” przybliża czytelnikom dwa odległe w czasie, acz
związane ze sobą wydarzenia. Właściwą akcję powieści, umiejscowioną w XXI wieku
i skupiającą się na osiemnastoletnim Johnnym Petrie Laimo przeplata z
retrospekcjami sięgającymi 1988 roku. Na początku, kiedy jeszcze nie znamy
szczegółów całej intrygi taki zabieg odrobinę dezorientuje, a z czasem, w miarę
odkrywania coraz to nowych detali zwyczajnie rozczarowuje. Szczątkowo
sportretowane losy głównego bohatera na początku nasuwają silne skojarzenia z „Carrie”
– ubezwłasnowolniony przez matkę fanatyczkę młody, nieśmiały chłopak, który
nagle się buntuje. Na skutek wydarzenia, w którym możemy dopatrzeć się analogii
do „Harry’ego Pottera”. Otóż Johnny, ku przerażeniu rodziców, dostaje list negujący
wszystko, w co do tej pory wierzył i warunkujący jego przyszłość. Motyw być
może zbyt powszechny, żeby mógł w pojedynkę nawiązywać do powieści J.K.
Rowling, ale w połączeniu z palącą blizną na piersi Johnny’ego w kształcie hieroglifu
Ankh, symbolu życia, źródło inspiracji Laimo nie pozostawia żadnych
wątpliwości. W tym konkretnym wątku, bo jak się okazuje autor nie ograniczył
się do wariacji na temat tego jednego dzieła. W retrospekcjach pojawia się
nawiązanie do „Kodu Leonarda da Vinci” Dana Browna, kiedy to autor wyjawia nam,
że pastor z Wellfield odnalazł w Piśmie Świętym klucz do nieśmiertelności, ale
jest na tyle luźne, żeby nie wywoływać poczucia niesmaku. O wiele istotniejsze
jest nieudolne dążenie Laimo do stworzenia uniwersum rodem z najlepszych
powieści Stephena Kinga. Małe, senne miasteczko w stanie Maine i rodzina
egzystująca na oddalonej od społeczeństwa farmie, skrzętnie skrywająca przez
światem swoje mroczne tajemnice. Wiem, to za mało, żeby zaraz doszukiwać się
powielania pomysłów Kinga – sama przez jakiś czas przymykałam oczy na typowe
dla jego prozy miejsce akcji, bo w końcu King nie ma na nie wyłączności, a ja dodatkowo uwielbiam małomiasteczkowe horrory, więc w sumie poczytywałam to na plus (o tyle, o ile, bo Laimo nie poświęcił należytej uwagi scenerii). Ale moment
zaatakowania trzynastoletniego syna pastora przez grupę małoletnich chuliganów
mimowolnie skojarzył mi się z „To”. Otyły chłopak ściskający w dłoniach torby z
medykamentem i komiksami podczas, gdy lokalny rozrabiaka zatapia ostrze noża w
jego brzuchu… Żebym nie wiem, jak się przed tym broniła nie potrafiłam odegnać
od siebie wspomnień analogicznego, nieporównanie lepiej poprowadzonego wątku w „To”.
„Zło
mieszkało w tym domu i wokół niego. Było niemal namacalne. Kryło się w
cieniach, czekało, aż ktoś się zjawi i ponownie tchnie w nie życie. […] Zło
żyło we wspomnieniach o Benjaminie Conroy’u […]. A teraz powróciło.”
Śledząc, z narastającym znużeniem, pierwszą połowę „Umarłych dusz” nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że ta historia prezentowałaby się lepiej, gdyby
Laimo zawiązał akcję ze zgoła odmiennej strony. Zamiast wybiegać w przyszłość
do Johnny’ego powinien skoncentrować się wyłącznie na roku 1988 i większy
nacisk położyć na stworzenie mrocznej, małomiasteczkowej atmosfery. Takie
przeskakiwanie z XX na XXI wiek niszczyło wszelkie zalążki napięcia i
redukowało siłę rażenia zagrożenia o podłożu nadnaturalnym praktycznie do zera.
Co więcej z czasem historia stała się nieznośnie płytka i przewidywalna. Gdybyż
tylko Laimo obrał koncepcję rodem z „Ręki Boga”, w której to, aż do finału nie
zdradzałby prawdziwej natury zagrożenia (chorobliwy fanatyzm Benjamina, czy
ingerencja mrocznej mocy?) „Umarłe dusze” mogłyby wznieść się na prawdziwe wyżyny
literatury grozy. Ale w takim kształcie, z każdą kolejną stronicą wzbierała we
mnie coraz większa irytacja, która swoje apogeum osiągnęła w jeszcze bardziej
konwencjonalnej drugiej części powieści. Michael Laimo zauważalnie starał się
przeładować końcowe wydarzenia, jak największą liczbą różnych, wielokrotnie
eksploatowanych w kinie i literaturze grozy motywów, co chyba miało odciągnąć
uwagę czytelnika od braku własnych pomysłów. Mamy więc ożywające trupy, rozumną
Ciemność i interweniującego ducha, niczym w „Domu na Przeklętym Wzgórzu” i
wreszcie wątek owładniętego ciemnymi mocami ojca, atakującego własną rodzinę („Lśnienie”,
„Horror Amityville”). A to wszystko podlane niezadowalającą dawką gore. Laimo dwoi się i troi, żeby przeładować
ostatnie stronice jak największą ilością krwawych mordów, ale ich opisy redukuje
do góra dwóch zdań, pełnych przezabawnych porównań, jak na przykład: „poskręcane wilgotne zwoje mózgowe, niczym
lody włoskie”, wnętrzności wypadły
jak słodycze z piniaty”, czy „jelito
cienkie zahacza o wystający kawałek szyby i rozwija się, jak prujący sweter”.
Właśnie na takich „kwiatkach” opiera się owa szeroko streszczana, często
wychwalana przez recenzentów brutalność „Umarłych dusz”. Jeśli tego rodzaju
infantylne porównania i pobieżne opisy mają u kogoś wywołać mdłości to na pewno
nie u pierwszego lepszego wielbiciela literatury ekstremalnej. Zniesmaczyć
czytelnika nie jest tak łatwo, jak się zapewne Laimo wydawało w trakcie pisania
tego tworu.
Brak słów: tyle mogę powiedzieć gwoli podsumowania tej zatrważająco słabej
powieści. Absolutnie wszystko, poczynając od fabuły, a na narracji kończąc prezentuje
sobą doprawdy żenujący poziom. Zaskakuje, że pisarz, który w „Głębi ciemności” skonstruował
tak znakomitą historię zaledwie trzy lata później osunął się w otchłań czystego
absurdu, serwując czytelnikom opowieść bez polotu, w dużej mierze żerującą na
ogranych, nieumiejętnie opisanych motywach. Miałam nie definiować stylu „Umarłych
dusz” przymiotnikiem „grafomański”, ale obawiam się, że to jedyne słowo, które
najtrafniej podsumowuje język, jakim Michael Laimo operował podczas spisywania
tej historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz