sobota, 15 sierpnia 2015

Michael Laimo „Umarłe dusze”


Rok 1988. Mieszkający wraz z żoną i trójką dzieci na farmie w Wellfield w stanie Maine pastor Benjamin Conroy odkrywa w Biblii kod, który jest kluczem do nieśmiertelności. Długoletnie badania dają mężczyźnie rozeznanie, jak właściwie przeprowadzić rytuał ku czci Ozyrysa, aby zagwarantować sobie i swojej rodzinie wspólne życie po śmierci.
Rok 2005. Osiemnastoletni Johnny Petrie mieszka na Manhattanie z głęboko wierzącą matką hipochondryczką i ojcem alkoholikiem. Przyzwyczajony do przewidywalnego, dostosowanego do woli matki życia doznaje szoku na listowną wieść od prawnika, że odziedziczył nieruchomość i grunt w małym miasteczku Wellfield w stanie Maine warte dwa miliony dolarów. Przy okazji Johnny dowiaduje się, że dotychczas żył w kłamstwie, nie znając swoich prawdziwych korzeni. Wbrew ostrzeżeniom matki chłopak wyrusza do Wellfield na spotkanie ze swoją przeszłością, które może okazać się dla niego zabójcze.

Po lekturze „Głębi ciemności” byłam entuzjastycznie nastawiona do drugiej i jak na razie ostatniej wydanej w Polsce książki Michaela Laimo. Pomimo miernej jakości jej adaptacji z 2012 roku pod tym samym tytułem. Nie bez znaczenia były też w większości pochlebne recenzje Amerykanów, wręcz rozpływających się nad wyczuciem suspensu Laimo i odstręczającą brutalnością „Umarłych dusz”. Cóż, to jeden z tych przypadków, w których powinnam zaufać bardziej sceptycznym polskim czytelnikom i dla swojego dobra trzymać się od tej powieści z daleka.

Pierwsza część „Umarłych dusz” przybliża czytelnikom dwa odległe w czasie, acz związane ze sobą wydarzenia. Właściwą akcję powieści, umiejscowioną w XXI wieku i skupiającą się na osiemnastoletnim Johnnym Petrie Laimo przeplata z retrospekcjami sięgającymi 1988 roku. Na początku, kiedy jeszcze nie znamy szczegółów całej intrygi taki zabieg odrobinę dezorientuje, a z czasem, w miarę odkrywania coraz to nowych detali zwyczajnie rozczarowuje. Szczątkowo sportretowane losy głównego bohatera na początku nasuwają silne skojarzenia z „Carrie” – ubezwłasnowolniony przez matkę fanatyczkę młody, nieśmiały chłopak, który nagle się buntuje. Na skutek wydarzenia, w którym możemy dopatrzeć się analogii do „Harry’ego Pottera”. Otóż Johnny, ku przerażeniu rodziców, dostaje list negujący wszystko, w co do tej pory wierzył i warunkujący jego przyszłość. Motyw być może zbyt powszechny, żeby mógł w pojedynkę nawiązywać do powieści J.K. Rowling, ale w połączeniu z palącą blizną na piersi Johnny’ego w kształcie hieroglifu Ankh, symbolu życia, źródło inspiracji Laimo nie pozostawia żadnych wątpliwości. W tym konkretnym wątku, bo jak się okazuje autor nie ograniczył się do wariacji na temat tego jednego dzieła. W retrospekcjach pojawia się nawiązanie do „Kodu Leonarda da Vinci” Dana Browna, kiedy to autor wyjawia nam, że pastor z Wellfield odnalazł w Piśmie Świętym klucz do nieśmiertelności, ale jest na tyle luźne, żeby nie wywoływać poczucia niesmaku. O wiele istotniejsze jest nieudolne dążenie Laimo do stworzenia uniwersum rodem z najlepszych powieści Stephena Kinga. Małe, senne miasteczko w stanie Maine i rodzina egzystująca na oddalonej od społeczeństwa farmie, skrzętnie skrywająca przez światem swoje mroczne tajemnice. Wiem, to za mało, żeby zaraz doszukiwać się powielania pomysłów Kinga – sama przez jakiś czas przymykałam oczy na typowe dla jego prozy miejsce akcji, bo w końcu King nie ma na nie wyłączności, a ja dodatkowo uwielbiam małomiasteczkowe horrory, więc w sumie poczytywałam to na plus (o tyle, o ile, bo Laimo nie poświęcił należytej uwagi scenerii). Ale moment zaatakowania trzynastoletniego syna pastora przez grupę małoletnich chuliganów mimowolnie skojarzył mi się z „To”. Otyły chłopak ściskający w dłoniach torby z medykamentem i komiksami podczas, gdy lokalny rozrabiaka zatapia ostrze noża w jego brzuchu… Żebym nie wiem, jak się przed tym broniła nie potrafiłam odegnać od siebie wspomnień analogicznego, nieporównanie lepiej poprowadzonego wątku w „To”.

„Zło mieszkało w tym domu i wokół niego. Było niemal namacalne. Kryło się w cieniach, czekało, aż ktoś się zjawi i ponownie tchnie w nie życie. […] Zło żyło we wspomnieniach o Benjaminie Conroy’u […]. A teraz powróciło.”

Śledząc, z narastającym znużeniem, pierwszą połowę „Umarłych dusz” nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ta historia prezentowałaby się lepiej, gdyby Laimo zawiązał akcję ze zgoła odmiennej strony. Zamiast wybiegać w przyszłość do Johnny’ego powinien skoncentrować się wyłącznie na roku 1988 i większy nacisk położyć na stworzenie mrocznej, małomiasteczkowej atmosfery. Takie przeskakiwanie z XX na XXI wiek niszczyło wszelkie zalążki napięcia i redukowało siłę rażenia zagrożenia o podłożu nadnaturalnym praktycznie do zera. Co więcej z czasem historia stała się nieznośnie płytka i przewidywalna. Gdybyż tylko Laimo obrał koncepcję rodem z „Ręki Boga”, w której to, aż do finału nie zdradzałby prawdziwej natury zagrożenia (chorobliwy fanatyzm Benjamina, czy ingerencja mrocznej mocy?) „Umarłe dusze” mogłyby wznieść się na prawdziwe wyżyny literatury grozy. Ale w takim kształcie, z każdą kolejną stronicą wzbierała we mnie coraz większa irytacja, która swoje apogeum osiągnęła w jeszcze bardziej konwencjonalnej drugiej części powieści. Michael Laimo zauważalnie starał się przeładować końcowe wydarzenia, jak największą liczbą różnych, wielokrotnie eksploatowanych w kinie i literaturze grozy motywów, co chyba miało odciągnąć uwagę czytelnika od braku własnych pomysłów. Mamy więc ożywające trupy, rozumną Ciemność i interweniującego ducha, niczym w „Domu na Przeklętym Wzgórzu” i wreszcie wątek owładniętego ciemnymi mocami ojca, atakującego własną rodzinę („Lśnienie”, „Horror Amityville”). A to wszystko podlane niezadowalającą dawką gore. Laimo dwoi się i troi, żeby przeładować ostatnie stronice jak największą ilością krwawych mordów, ale ich opisy redukuje do góra dwóch zdań, pełnych przezabawnych porównań, jak na przykład: „poskręcane wilgotne zwoje mózgowe, niczym lody włoskie”, wnętrzności wypadły jak słodycze z piniaty”, czy „jelito cienkie zahacza o wystający kawałek szyby i rozwija się, jak prujący sweter”. Właśnie na takich „kwiatkach” opiera się owa szeroko streszczana, często wychwalana przez recenzentów brutalność „Umarłych dusz”. Jeśli tego rodzaju infantylne porównania i pobieżne opisy mają u kogoś wywołać mdłości to na pewno nie u pierwszego lepszego wielbiciela literatury ekstremalnej. Zniesmaczyć czytelnika nie jest tak łatwo, jak się zapewne Laimo wydawało w trakcie pisania tego tworu.

Brak słów: tyle mogę powiedzieć gwoli podsumowania tej zatrważająco słabej powieści. Absolutnie wszystko, poczynając od fabuły, a na narracji kończąc prezentuje sobą doprawdy żenujący poziom. Zaskakuje, że pisarz, który w „Głębi ciemności” skonstruował tak znakomitą historię zaledwie trzy lata później osunął się w otchłań czystego absurdu, serwując czytelnikom opowieść bez polotu, w dużej mierze żerującą na ogranych, nieumiejętnie opisanych motywach. Miałam nie definiować stylu „Umarłych dusz” przymiotnikiem „grafomański”, ale obawiam się, że to jedyne słowo, które najtrafniej podsumowuje język, jakim Michael Laimo operował podczas spisywania tej historii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz