sobota, 26 września 2015

„Wrota zaświatów” (2015)


Wykładowca Mike dużo czasu poświęca swojej pracy, mając nadzieję na objęcie całego etatu na uczelni. Na jego pracoholizmie tracą żona, Kristen i siedmioletni syn, Charlie. Kiedy Mike w końcu osiąga swój cel dostając gwarancję stałej pracy postanawia wynagrodzić chłopcu częstą nieobecność w domu. Na usilne prośby syna zabiera go na coroczny festyn organizowany w mieście z okazji Halloween. Charlie od jakiegoś czasu świadkuje dziwnym zjawiskom, które na festynie jeszcze się nasilają. W pewnym momencie pyta ojca, czy nie powinni zapłacić duchowi, po czym nagle znika. Przerażony Mike po bezskutecznym przeszukaniu ulicy informuje żonę i policję o zaginięciu Charliego, ale nawet organy ścigania nie są w stanie go odnaleźć. Rok później Mike nadal nie potrafi pogodzić się z zaniedbaniem, którego w swoim mniemaniu się dopuścił. Niedługo po zaginięciu syna wyprowadził się od żony i rozpoczął własne śledztwo, które przez długi czas nie przynosiło większych rezultatów. Dopiero parę dni przed Halloween Mike, dzięki ingerencji samego Charliego, natrafia na trop, który być może okaże się przełomowy dla sprawy.

Adaptacja opowiadania Tima Lebbona (tego od między innymi powieści na podstawie scenariusza do filmu „30 dni mroku”), którą w oryginale zatytułowano tak samo, jak pierwowzór: „Pay the Ghost”. Początkowo na krześle reżyserskim miał zasiąść Dennis Iliadis, kojarzony głównie z remakiem „Ostatniego domu po lewej” (i który pracuje nad kolejnym horrorem pt. „Delirium”), ale ostatecznie postawiono na Uliego Edela. Jeszcze na etapie produkcji zapowiadano, że we „Wrotach zaświatów” konwencja klasycznego thrillera będzie wzbogacona motywami kojarzonymi z nadprzyrodzonym horrorem, co utrudni jednoznaczną klasyfikację gatunkową. Scenarzysta Dan Kay zauważalnie próbował pokazać, jak płynnie oba ta gatunki mogą się przenikać, jak jeden wątek tożsamy dla filmowego dreszczowca w kulminacji może dotknąć stylistyki horroru. Zabieg dosyć często wykorzystywany we współczesnym kinie grozy, ale nieodzowny dla tego rodzaju szkieletu fabularnego.

Wprawne oko zapewne zauważy zbieżności fabularne i w pewnym stopniu realizacyjne z „Naznaczonym” Jamesa Wana. We „Wrotach zaświatów” również mamy do czynienia z dzieckiem porwanym przez mroczne siły z tamtego świata, których manifestacje stylizowano na dark fantasy. Tak, nawet ingerencja nieznanego w zwyczajną rzeczywistość nie ma w sobie gatunkowej czystości, co zapewne nie uszczęśliwi wielbicieli klasycznego podejścia do kina grozy. Patrząc na „Wrota zaświatów” całościowo, bez rozkładania na czynniki pierwsze jego poszczególnych elementów dostajemy oklepaną historyjkę o walecznym mężczyźnie, zdeterminowanym aby wyrwać syna ze szpon ciemnych mocy, które początkowo objawiają się głównie za pośrednictwem średnio udanych jump scenek. Średnio, bo niewywołujących oczekiwanego efektu zaskoczenia przez swoje nieumiejętne obliczenie w czasie i nieporywającą oprawę dźwiękową, ale jednocześnie zgrabnie wizualizowanych. Charakteryzacja bladolicych duszyczek dzieci z białymi oczami zapewne zadowoli widzów optujących za minimalizmem z równoczesnym rozczarowaniem fanów efekciarstwa. Pewnie głównie z myślą o nich twórcy przekombinowali finał, serwując nam rażąco sztuczne, baśniowe CGI. Ale do tego momentu ingerencja komputera jest na tyle oszczędna, żeby nie wywoływać wrażenia przesytu, tym samym dostosowując się do oczekiwań widzów nastawionych na minimalistyczny w swojej wymowie straszak, któremu pod kątem realizacyjnym mogę zarzucić jedynie niedostateczną dbałość o klimat niezdefiniowanego zagrożenia. Oczywiście, drobne zabiegi mające na celu zasugerować nam obecność czegoś nadnaturalnego, jak na przykład wielkie sępy krążące nad miastem, czy dziwna postać ukazująca się za oknem pokoju Charliego należycie spełniają swoje zadanie, ale bardziej subtelne triki z oprawą audiowizualną na czele są zbyt delikatne, żeby wprawić odbiorców w odpowiedni nastrój. Inaczej sprawa klimatu przedstawia się w generowaniu aury Halloween, tak jakby „Wrota zaświatów” zrealizowano głównie z myślą o seansie 31 października. Barwne stroje, huczne festyny, halloweenowe dekoracje i sławetne zbieranie cukierków oddano w poszanowaniem ducha tego święta, nie zapominając o jego celtyckich korzeniach, które objawiają się w pewnej legendzie, mającej kluczowe znaczenie dla fabuły filmu. Jej treść jest bardziej przygnębiająca, aniżeli niepokojąca, ale już reperkusje silnie wpisują się w narrację kina grozy. Jednak zanim Mike stanie oko w oko z wydarzeniami z dalekiej przeszłości, której społeczeństwo pod wpływem zabobonnych wierzeń dopuszczało się okrutnych zbrodni, będzie musiał właściwie zinterpretować znaki, które podrzuca mu obserwujący jego poczynania widmowy Charlie.

Fabuła „Wrót zaświatów” konsekwentnie trzyma się utartych związków przyczynowo-skutkowych, przez co nie ma większych szans na zaskoczenie długoletnich wielbicieli kina grozy, ale jak już wspomniałam drobne wątki wtłoczone w tę historię, choć mało odkrywcze mają w sobie coś, co przynajmniej mnie do pewnego stopnia zainteresowało. Na początku mamy nawiedzenie chłopca przez jakieś nieczyste siły, potem nadnaturalność wkracza w egzystencję jego zrozpaczonych rodziców w postaci rozlegającego się zewsząd dziecięcego głosiku Charliego, widmowych dzieci i pomysłowej sekwencji samoistnie poruszającej się hulajnogi, a to wszystko po to, żeby wyewoluować w kojarzącą się z „Naznaczonym”, acz jednocześnie nawiązującą do tradycji Halloween historii o mściwej zjawie porywającej dzieci do swojej znajdującej się po tamtej stronie samotni. Notabene znakomicie przedstawionej w finale i na nagraniu z kamery cyfrowej, przez stylizację na starą czarno-białą fotografię. Innymi słowy prawdziwy miszmasz różnych konwencji, które po zebraniu w całość istotnie nie porażają innowacyjnością, ale rozpatrywane osobno mają szansę rozbudzić zainteresowanie ciekawskich widzów, trwających przed ekranami choćby po to, żeby poznać rozwiązanie zagadki. Bo na pewno nie dla uczucia strachu, bowiem „Wrota zaświatów”, pomimo obecności kilku zgrabnie ucharakteryzowanych zjaw przez brak wyczucia chwili i zbyt małą dbałość o atmosferę grozy zapewne nie zdołają zaniepokoić nawet z natury strachliwych widzów. I właśnie to uparte zmierzanie Edala do zaprezentowania opinii publicznej nadprzyrodzonego horroru w wersji lajt najsilniej obniżyło moje ogólne wrażenia z seansu. Fabuła i charakteryzacja (pomijając finalne starcie) zapewne lepiej by wypadły w rękach odważniejszego reżysera, który jak chociażby Wan nie wzdraga się przed częstymi manifestacjami nieznanego i potrafi wygenerować odpowiednio mroczną aurę. W roli głównej zobaczymy Nicolasa Cage’a, który akurat w tej roli nie miał możliwości zaprezentowania w pełni swoich zdolności (ostatni film z jego udziałem, jaki widziałam, w którym zachwycił mnie podejściem do odgrywanej postaci to „Piekielna zemsta”), ale to co miał do pokazania (spanikowanego, zrozpaczonego ojca), pokazał bez żadnych zgrzytów. Cage’owi partnerowała Sarah Wayne Callies, która oprócz wiecznie zdziwionej miny, jaką przywdziała na użytek roli Kristen nie zwróciła mojej uwagi niczym szczególnym. Za to pochwały należą się małemu Jackowi Fultonowi, który nie pojawiał się na ekranie zbyt często, ale te przebłyski, w jakich był widoczny pokazały jego niezwykłą charyzmę i bez wątpienia ujawniły niemały talent do zawodu.

Średniak, ale dosyć przyjemny – tak w skrócie mogę podsumować „Wrota zaświatów”. Absolutnie nie byłam zachwycona całością, ale w trakcie projekcji nie czułam też większego znużenia, a to już coś, jeśli chodzi o współczesne kino grozy. Film miał zadatki na mocny horror, ale Uli Edel nie wykorzystał należycie swojej szansy. Być może nie odnajduje się w gatunku na tyle, aby zaskoczyć widzów czymś śmielszym w wymowie, ale opowiadać historie potrafi. I właśnie jego zdolności narracyjne w połączeniu z paroma ujęciami stricte horrorowymi zapewniły mi całkowicie bezbolesną rozrywkę na jeden raz. Tylko tyle i aż tyle, jeśli weźmie się pod uwagę poziom innych tworów grozy z 2015 roku. Polecać nie będę, ale gdybyś ktoś się jednak zdecydował na seans tego przeciętniaczka tak na marginesie wspomnę, że podczas napisów końcowych pojawiają się jeszcze dwie krótkie sekwencje.   

3 komentarze:

  1. Obejrzę choćby ze względu na Cage'a, bo bardzo go lubię.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nicolas Cage chyba nigdy się nie znudzi

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak już podsumowano wyżej-średniak. Obejrzeć można, ale szału nie robi.

    OdpowiedzUsuń