piątek, 22 stycznia 2016

„Bractwo strażników ciemności” (1977)


Modelka, Alison Parker, postanawia wyprowadzić się z mieszkania swojego chłopaka, prawnika Michaela Lermana, aby zyskać trochę przestrzeni i uniezależnić się. Na nowe lokum wybiera przestronne mieszkanie w starym budynku należącym do kościoła. Niedługo po przeprowadzce poznaje ekscentrycznych sąsiadów, w tym bezwstydną parkę lesbijek i wylewnego starszego pana z kanarkiem i kotem. Zaniepokojona ich zachowaniem, szczególnie odgłosami rozlegającymi się nocą w budynku zwraca się o pomoc do agentki nieruchomości, która wynajęła jej mieszkanie. Kobieta informuje Alison, że od paru lat oprócz niewidomego księdza Hallirana nikt tam nie mieszka. Kolejny tym razem tragiczny w skutkach incydent sprawia, że modelka podupada na zdrowiu. Z pomocą przychodzi jej Michael, który wykorzystując swoje koneksje stara się rozwikłać tę osobliwą sprawę.

W 1974 roku ukazała się debiutancka książka amerykańskiego powieściopisarza, scenarzysty i producenta, Jeffrey’a Konvitza, zatytułowana „The Sentinel”. Sequel tej powieści pt. „The Guardian” po raz pierwszy został wydany w 1979 roku, ale w międzyczasie reżyser Michael Winner przeniósł na ekran pierwszy utwór Konvitza, spisując również scenariusz (z pomocą pisarza) i wraz z Konvitzem odpowiadając za produkcję filmu. Swego czasu w Stanach Zjednoczonych o „Bractwie strażników ciemności” (cztery nominacje do Saturna) było dosyć głośno głównie przez kontrowersje wokół zdeformowanych ludzi, pojawiających się pod koniec filmu. Krytycy uważali, że to niesmaczne, choć należy nadmienić, że Winner nie poprzestał na naturalizmie, pozwalając charakteryzatorom trochę popracować nad ich wyglądem, żeby nadać im demonicznych rysów. Paru krytykom film nie spodobał się ze zgoła innego powodu, cokolwiek bardziej niezrozumiałego. Jako reprezentant horrorów religijnych / satanicznych / okultystycznych „Bractwo strażników ciemności” nie mogło uniknąć porównań do „Dziecka Rosemary”, „Egzorcysty” i „Omena”, czyli cudownej trójcy, która spopularyzowała ten nurt kina grozy. Niektórym krytykom udało się dopatrzeć w produkcji Winnera podobieństw do wszystkich tych filmów, ale o ile mogę się zgodzić, że analogie do arcydzieła Romana Polańskiego się pojawiają to nijak nie potrafię odnaleźć w „Bractwie strażników ciemności” zapożyczeń z „Omena” i „Egzorcysty”. Niesprawiedliwe wydaje mi się również przewijające się w paru recenzjach krytyków stwierdzenie, że film Winnera jest jedynie pochodną owej cudownej trójcy, zwykłą kalką owych ponadczasowych horrorów, bo czego jak czego, ale oryginalnego podejścia do tematyki o podłożu religijnym odmówić mu nie można.

Dysponując niespełna czterema milionami dolarów nieżyjący już Michael Winner stworzył film cechujący się wręcz maniakalnym dopracowanie formy i treści. Dzieło, w którym nic nie pozostawiono przypadkowi, i w którym nie ma miejsca na techniczne niechlujstwo. Oglądając „Bractwo strażników ciemności” dzisiaj, po upływie prawie czterdziestu lat od jego premiery, ciężko dać wiarę, że minęło aż tyle czasu, bo wyłączając drobne, mało znaczące szczegóły, produkcja w ogóle się nie zestarzała, zresztą podobnie jak wspomniana fantastyczna trójca horrorów religijnych. Winnerowi udało się pozyskać kilku doskonałych w swym fachu aktorów – między innymi Cristinę Raines, Chrisa Sarandona, Johna Carradine’a, Avę Gardner, Arthura Kennedy’ego  i Christophera Walkena. Wszyscy wypadli na ekranie niezwykle autentyczne. Szczególnie nie mogłam wyjść z podziwu nad kunsztem Raines, zważywszy na jej bądź co bądź niełatwą rolę, ale gwoli sprawiedliwości należy nadmienić, że kilka innych postaci również stanowiło niejakie wyzwanie dla ich odtwórców, zwłaszcza osobliwi sąsiedzi głównej bohaterki. Motyw poruszony już w „Dziecku Rosemary” – przeprowadzka do nowego mieszkania i sąsiedztwo ekscentryków. Skojarzania z Castevetami (zwłaszcza z Minnie) najsilniej nasuwa postać wylewnego staruszka, Charlesa Chazena (wyśmienita kreacja Burgessa Mereditha), który już od pierwszego dnia pobytu Alison w nowym lokum narzuca się kobiecie próbując pozyskać jej przyjaźń, acz w sposób tak natrętny, że kompletnie mijający się z celem. Drugą osobliwość stanowią lokatorki z dołu, parka lesbijek. Wydaje mi się, że na ich przykładzie scenarzysta próbował przedstawić problematykę feminizmu proseksualnego (wówczas jeszcze nienazwanego), w swoistym „krzywym zwierciadle”, w groteskowy sposób zaakcentować wyzwolenie seksualne. Doskonale widać to na przykładzie sceny z masturbacją, kiedy to małomówna lesbijka zaspokaja się na kanapie vis-a-vis ze zdumieniem przyglądającej się temu Alison, tak jakby owa śmiałość, wyzbycie się intymności było czymś naturalnym, najzupełniej normalnym. Winner za pośrednictwem obrazu daje do zrozumienia, że głównej bohaterce przyszło żyć w dekadenckich czasach, w erze upadku moralności, co widać również na przykładzie niegdysiejszych harców jej ojca. Sama Alison, choć pracuje w zawodzie podatnym na wszelkiego rodzaju pokusy, nie przystaje do stereotypu modelki. Ma stałego partnera, prawnika, który notabene nie jawi się, jako wzór praworządności, wykorzystując swoje znajomości do osiągnięcia celu, nawet jeśli miałoby to pociągać za sobą konieczność złamania przepisów prawa. Ponadto kobieta unika wszelkich ekscesów, wieczory najczęściej spędzając samotnie bądź w towarzystwie ukochanego, a na przyjęcia chadzając jedynie sporadycznie. Wzór wszelkich cnót, chciałoby się rzec, a jak to zwykle z takimi krystalicznymi osóbkami w horrorach bywa to właśnie ona stanie się celem nieczystych mocy.

W momencie zawiązania intrygi „Bractwa strażników ciemności” odniosłam wrażenie, że Winner próbuje uciec w stronę giallo, przedstawiając zawiłą zagadkę kryminalną, którą stara się rozwikłać doświadczony policjant z pomocą swojego młodego partnera (Christophera Walkena, któremu niestety powierzono małą rólkę). Na taki kierunek wskazywała również scena morderstwa „nieżyjącego już ojca” Alison przez nią samą. Niezwykle plastyczna, bazująca na realistycznych efektach specjalnych sekwencja okaleczania twarzy trupa, z odcinaniem nosa i wydłubaniem oka na czele, aczkolwiek nieco rozczarowująca nieudolnym montażem, przez który w migawkach łatwo dojrzeć, że ostrze tak naprawdę nie zatapia się w ciele. Jednak te drobne aluzje do kina giallo ostatecznie nie zostają rozciągnięte w czasie. Owszem, policjanci przesłuchują podejrzanych i sprawdzają różne poszlaki, ale to jedynie przerywniki, odskocznie od właściwych, należycie rozbudowanych wątków natury religijnej i psychologicznej. Portretując zmagania Alison z jej własną psychiką, rozpaczliwe opieranie się ogarniającemu ją szaleństwu i niszczejącą depresję oraz próby rozwikłania tajemnicy przez jej chłopaka twórcy nie zaniedbali absolutnie niczego. Nastrojowa ścieżka dźwiękowa, mroczna oprawa wizualna, z której dostrzegalnie przebija nutka uwierającej tajemnicy i ingerencji sił nadprzyrodzonych w egzystencję Alison oraz co równie ważne doskonale rozłożone środki ciężkości, sprawiające, że każdorazowy punkt kulminacyjny uderza ze zdwojoną siłą, niewspółmierną do artykułowanej przez scenarzystę rewelacji. Co wcale nie oznacza, że absolutnie wszystkie detale intrygi nie charakteryzują się czymś szczególnym, wyróżniającym się na tle innych horrorów religijnych. Największą niespodziankę scenarzysta zostawił na koniec, przez co praktycznie cały seans upływa w poczuciu tajemnicy, w towarzystwie uwierającego pragnienia odsłonienia natury misternie skonstruowanej zagadki. Nie będę przybliżała szczegółów końcówki, bo zepsułabym potencjalnym widzom radość z oglądania tej nietuzinkowej produkcji, ale pozwolę sobie zauważyć, że sfinalizowanie całej intrygi jest niebywale pomysłowe i co więcej stoi w zgodzie z poprzednimi wydarzeniami, idealnie spaja się ze wszystkimi wcześniej rzuconymi poszlakami. W dodatku końcówkę uatrakcyjniono kilkoma znakomicie oddanymi na ekranie krwawymi ustępami, spośród których w największy zachwyt wprawia (wiem, jak to brzmi) sekwencja z rozpękającą się twarzą mężczyzny.

Nie rozwodząc się dłużej, „Bractwo strażników ciemności” polecam absolutnie wszystkim miłośnikom horrorów, bez względu na to, czy optują za nastrojowymi straszakami, czy wolą obcować z krwawymi produkcjami. Posoka prawdę powiedziawszy nie leje się tutaj obficie, ale te pojedyncze ustępy gore, które się pojawiają zachwycają dopracowaniem i pomysłowością, na tyle, żeby przyciągnąć przed ekrany również wielbicieli filmowych rąbanek. Entuzjaści klimatycznych horrorów natomiast mogą bez żadnego zastanowienia sięgać po „Bractwo strażników ciemności”, bo akurat mrocznej atmosfery uświadczą tutaj w nadmiarze.

3 komentarze:

  1. Może nie jestem totalnym miłośnikiem horrorów, ale jestem pewna, że kiedyś obejrzę. Na pewno.

    Pozdrawiam serdecznie,
    http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń