Modelka, Alison Parker, postanawia wyprowadzić się z mieszkania swojego
chłopaka, prawnika Michaela Lermana, aby zyskać trochę przestrzeni i
uniezależnić się. Na nowe lokum wybiera przestronne mieszkanie w starym budynku
należącym do kościoła. Niedługo po przeprowadzce poznaje ekscentrycznych
sąsiadów, w tym bezwstydną parkę lesbijek i wylewnego starszego pana z
kanarkiem i kotem. Zaniepokojona ich zachowaniem, szczególnie odgłosami
rozlegającymi się nocą w budynku zwraca się o pomoc do agentki nieruchomości,
która wynajęła jej mieszkanie. Kobieta informuje Alison, że od paru lat oprócz
niewidomego księdza Hallirana nikt tam nie mieszka. Kolejny tym razem tragiczny
w skutkach incydent sprawia, że modelka podupada na zdrowiu. Z pomocą
przychodzi jej Michael, który wykorzystując swoje koneksje stara się rozwikłać
tę osobliwą sprawę.
W 1974 roku ukazała się debiutancka książka amerykańskiego powieściopisarza,
scenarzysty i producenta, Jeffrey’a Konvitza, zatytułowana „The Sentinel”.
Sequel tej powieści pt. „The Guardian” po raz pierwszy został wydany w 1979
roku, ale w międzyczasie reżyser Michael Winner przeniósł na ekran pierwszy utwór
Konvitza, spisując również scenariusz (z pomocą pisarza) i wraz z Konvitzem
odpowiadając za produkcję filmu. Swego czasu w Stanach Zjednoczonych o „Bractwie
strażników ciemności” (cztery nominacje do Saturna) było dosyć głośno głównie
przez kontrowersje wokół zdeformowanych ludzi, pojawiających się pod koniec
filmu. Krytycy uważali, że to niesmaczne, choć należy nadmienić, że Winner nie
poprzestał na naturalizmie, pozwalając charakteryzatorom trochę popracować nad
ich wyglądem, żeby nadać im demonicznych rysów. Paru krytykom film nie spodobał
się ze zgoła innego powodu, cokolwiek bardziej niezrozumiałego. Jako reprezentant
horrorów religijnych / satanicznych / okultystycznych „Bractwo strażników
ciemności” nie mogło uniknąć porównań do „Dziecka Rosemary”, „Egzorcysty” i „Omena”,
czyli cudownej trójcy, która spopularyzowała ten nurt kina grozy. Niektórym
krytykom udało się dopatrzeć w produkcji Winnera podobieństw do wszystkich tych
filmów, ale o ile mogę się zgodzić, że analogie do arcydzieła Romana
Polańskiego się pojawiają to nijak nie potrafię odnaleźć w „Bractwie strażników
ciemności” zapożyczeń z „Omena” i „Egzorcysty”. Niesprawiedliwe wydaje mi się
również przewijające się w paru recenzjach krytyków stwierdzenie, że film
Winnera jest jedynie pochodną owej cudownej trójcy, zwykłą kalką owych
ponadczasowych horrorów, bo czego jak czego, ale oryginalnego podejścia do
tematyki o podłożu religijnym odmówić mu nie można.
Dysponując niespełna czterema milionami dolarów nieżyjący już Michael
Winner stworzył film cechujący się wręcz maniakalnym dopracowanie formy i
treści. Dzieło, w którym nic nie pozostawiono przypadkowi, i w którym nie ma
miejsca na techniczne niechlujstwo. Oglądając „Bractwo strażników ciemności”
dzisiaj, po upływie prawie czterdziestu lat od jego premiery, ciężko dać wiarę,
że minęło aż tyle czasu, bo wyłączając drobne, mało znaczące szczegóły,
produkcja w ogóle się nie zestarzała, zresztą podobnie jak wspomniana
fantastyczna trójca horrorów religijnych. Winnerowi udało się pozyskać kilku doskonałych
w swym fachu aktorów – między innymi Cristinę Raines, Chrisa Sarandona, Johna
Carradine’a, Avę Gardner, Arthura Kennedy’ego i Christophera Walkena. Wszyscy wypadli na ekranie
niezwykle autentyczne. Szczególnie nie mogłam wyjść z podziwu nad kunsztem Raines,
zważywszy na jej bądź co bądź niełatwą rolę, ale gwoli sprawiedliwości należy
nadmienić, że kilka innych postaci również stanowiło niejakie wyzwanie dla ich odtwórców,
zwłaszcza osobliwi sąsiedzi głównej bohaterki. Motyw poruszony już w „Dziecku
Rosemary” – przeprowadzka do nowego mieszkania i sąsiedztwo ekscentryków.
Skojarzania z Castevetami (zwłaszcza z Minnie) najsilniej nasuwa postać wylewnego
staruszka, Charlesa Chazena (wyśmienita kreacja Burgessa Mereditha), który już
od pierwszego dnia pobytu Alison w nowym lokum narzuca się kobiecie próbując
pozyskać jej przyjaźń, acz w sposób tak natrętny, że kompletnie mijający się z
celem. Drugą osobliwość stanowią lokatorki z dołu, parka lesbijek. Wydaje mi
się, że na ich przykładzie scenarzysta próbował przedstawić problematykę feminizmu
proseksualnego (wówczas jeszcze nienazwanego), w swoistym „krzywym zwierciadle”, w groteskowy sposób zaakcentować
wyzwolenie seksualne. Doskonale widać to na przykładzie sceny z masturbacją,
kiedy to małomówna lesbijka zaspokaja się na kanapie vis-a-vis ze zdumieniem przyglądającej
się temu Alison, tak jakby owa śmiałość, wyzbycie się intymności było czymś
naturalnym, najzupełniej normalnym. Winner za pośrednictwem obrazu daje do
zrozumienia, że głównej bohaterce przyszło żyć w dekadenckich czasach, w erze
upadku moralności, co widać również na przykładzie niegdysiejszych harców jej
ojca. Sama Alison, choć pracuje w zawodzie podatnym na wszelkiego rodzaju
pokusy, nie przystaje do stereotypu modelki. Ma stałego partnera, prawnika,
który notabene nie jawi się, jako wzór praworządności, wykorzystując swoje
znajomości do osiągnięcia celu, nawet jeśli miałoby to pociągać za sobą konieczność
złamania przepisów prawa. Ponadto kobieta unika wszelkich ekscesów, wieczory najczęściej
spędzając samotnie bądź w towarzystwie ukochanego, a na przyjęcia chadzając jedynie
sporadycznie. Wzór wszelkich cnót, chciałoby się rzec, a jak to zwykle z takimi
krystalicznymi osóbkami w horrorach bywa to właśnie ona stanie się celem
nieczystych mocy.
W momencie zawiązania intrygi „Bractwa strażników ciemności” odniosłam
wrażenie, że Winner próbuje uciec w stronę giallo,
przedstawiając zawiłą zagadkę kryminalną, którą stara się rozwikłać
doświadczony policjant z pomocą swojego młodego partnera (Christophera Walkena,
któremu niestety powierzono małą rólkę). Na taki kierunek wskazywała również
scena morderstwa „nieżyjącego już ojca” Alison przez nią samą. Niezwykle
plastyczna, bazująca na realistycznych efektach specjalnych sekwencja
okaleczania twarzy trupa, z odcinaniem nosa i wydłubaniem oka na czele, aczkolwiek
nieco rozczarowująca nieudolnym montażem, przez który w migawkach łatwo
dojrzeć, że ostrze tak naprawdę nie zatapia się w ciele. Jednak te drobne
aluzje do kina giallo ostatecznie nie
zostają rozciągnięte w czasie. Owszem, policjanci przesłuchują podejrzanych i
sprawdzają różne poszlaki, ale to jedynie przerywniki, odskocznie od
właściwych, należycie rozbudowanych wątków natury religijnej i psychologicznej.
Portretując zmagania Alison z jej własną psychiką, rozpaczliwe opieranie się
ogarniającemu ją szaleństwu i niszczejącą depresję oraz próby rozwikłania
tajemnicy przez jej chłopaka twórcy nie zaniedbali absolutnie niczego.
Nastrojowa ścieżka dźwiękowa, mroczna oprawa wizualna, z której dostrzegalnie przebija
nutka uwierającej tajemnicy i ingerencji sił nadprzyrodzonych w egzystencję
Alison oraz co równie ważne doskonale rozłożone środki ciężkości, sprawiające,
że każdorazowy punkt kulminacyjny uderza ze zdwojoną siłą, niewspółmierną do
artykułowanej przez scenarzystę rewelacji. Co wcale nie oznacza, że absolutnie
wszystkie detale intrygi nie charakteryzują się czymś szczególnym,
wyróżniającym się na tle innych horrorów religijnych. Największą niespodziankę
scenarzysta zostawił na koniec, przez co praktycznie cały seans upływa w
poczuciu tajemnicy, w towarzystwie uwierającego pragnienia odsłonienia natury
misternie skonstruowanej zagadki. Nie będę przybliżała szczegółów końcówki, bo
zepsułabym potencjalnym widzom radość z oglądania tej nietuzinkowej produkcji,
ale pozwolę sobie zauważyć, że sfinalizowanie całej intrygi jest niebywale
pomysłowe i co więcej stoi w zgodzie z poprzednimi wydarzeniami, idealnie spaja
się ze wszystkimi wcześniej rzuconymi poszlakami. W dodatku końcówkę uatrakcyjniono
kilkoma znakomicie oddanymi na ekranie krwawymi ustępami, spośród których w
największy zachwyt wprawia (wiem, jak to brzmi) sekwencja z rozpękającą się
twarzą mężczyzny.
Nie rozwodząc się dłużej, „Bractwo strażników ciemności” polecam absolutnie
wszystkim miłośnikom horrorów, bez względu na to, czy optują za nastrojowymi
straszakami, czy wolą obcować z krwawymi produkcjami. Posoka prawdę
powiedziawszy nie leje się tutaj obficie, ale te pojedyncze ustępy gore, które się pojawiają zachwycają
dopracowaniem i pomysłowością, na tyle, żeby przyciągnąć przed ekrany również
wielbicieli filmowych rąbanek. Entuzjaści klimatycznych horrorów natomiast mogą
bez żadnego zastanowienia sięgać po „Bractwo strażników ciemności”, bo akurat
mrocznej atmosfery uświadczą tutaj w nadmiarze.
Może nie jestem totalnym miłośnikiem horrorów, ale jestem pewna, że kiedyś obejrzę. Na pewno.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/
Ja to raczej sobie odpuszczę
OdpowiedzUsuńDOBRY KLASYCZNY HORROR
OdpowiedzUsuń