Piętnastoletnia Amanda Sue Bradley zostaje oskarżona o zabójstwo, za co
grozi jej śmierć w komorze gazowej i oczekuje w celi na proces. Mniej więcej
rok temu dziewczyna mieszkała jeszcze w małym miasteczku z matką i ojczymem,
który wykorzystywał ją seksualnie. Następnie wyszła za cztery lata starszego od
siebie chłopaka, który porzucił ją trzy miesiące później. Po tym wydarzeniu
Amanda uciekła do miasta, gdzie poznała Billy’ego Cantona, który załatwił jej
pracę w klubie ze striptizem. Zniewolonej przez porywczego mężczyznę czternastolatce
przyszło żyć w bezlitosnych realiach, z których rozpaczliwie próbowała się
wydostać. Nadzieję na lepsze życie dał jej żołnierz, Mike Medwicki, ale jak się
z czasem okazało ta znajomość przysporzyła Amandzie kolejnych kłopotów.
Telewizyjny dramat psychologiczny z elementami thrillera wyreżyserowany
przez Roberta Markowitza. Scenariusz spisali David Hill i Goerge Rubino luźno
nawiązując do prawdziwej historii Attiny Marie Cannaday i Davida Gray’a,
oskarżonych o porwanie i zabójstwo sierżanta Ronalda Wojcika. W czasie procesu
Cannaday miała szesnaście lat i zarówno jej, jak i Gray’owi za czyn, jaki
popełnili groziła kara śmierci poprzez wstrzyknięcie trucizny. Scenariusz „Za
młoda by umrzeć?” przede wszystkim miał być swego rodzaju manifestem
naświetlającym problem skazywania na śmierć nieletnich w Stanach Zjednoczonych.
Twórcy postarali się o jak największe zbrutalizowanie treści, przy zachowaniu
delikatnej formy, wyraźnie opowiadając się po jednej stronie, celem swoistego
pogrywania na emocjach widza, a przez to nakłonienia go do zadumy nad bądź co
bądź niełatwym wyzwaniem, jakie stanęło przed wymiarem sprawiedliwości. Główna
rola przypadła Juliette Lewis. W większości filmów z jej udziałem, jakie do tej
pory widziałam aktorka charakteryzowała się egzaltowanym infantylizmem (inaczej
nie potrafię tego określić) – przesadzonym akcentowaniem zdziecinnienia przebijającego
z osobowości jej postaci. W „Za młoda by umrzeć?” podobnie, jak w przypadku
postaci, jakie kreowała później w choćby remake’u „Przylądka strachu”, „Kalifornii”
i w „Urodzonych mordercach” uzewnętrzniający się co chwila infantylizm pasował
do charakteru jej bohaterek, ale egzaltacja Lewis po raz kolejny wzbudziła we
mnie niesmak. Partnerujący jej Brad Pitt w roli czarnego charakteru wypadł
nieporównanie lepiej, wręcz doskonale. Co ciekawe aktorzy spotkali się ponownie
trzy lata później na planie thrillera pod tytułem „Kalifornia”, gdzie z
podobnymi manierami kreowali charakterologicznie odrobinkę zbliżone role, do
tych, jakie przypadły im w udziale w „Za młoda by umrzeć?”.
Na początku filmu dowiadujemy się, że piętnastoletnia Amanda Sue Bradley
zostaje oskarżona o morderstwo, za które grozi jej komora gazowa. Akcja rozgrywa
się w Oklahomie, gdzie nigdy nie korzystano z tego rodzaju egzekucji, ale
przymknijmy oko na tę oczywistą wpadkę. Scenarzyści celowo tak szybko
zdradzają, jaki los czeka zagubioną nastolatkę, żeby wymusić na widzach częste
zadawanie sobie pytania postawionego w tytule filmu podczas retrospekcji,
przybliżających ostatni rok z jej życia. Już pierwsza scena z niedalekiej
przeszłości Amandy wskazuje stanowisko, jakie zajęli twórcy. Stronniczość,
sympatyzowanie z dziewczyną, która nie z własnej woli została wrzucona w
otchłań piekła miało na celu naświetlić publiczności wady amerykańskiego systemu.
Matnia, w jaką wpada nastolatka, ciąg koszmarnych wydarzeń stwarzają idealne
warunki do wkroczenia na drogę przestępczą. Co prawda prokurator stwierdza, że
wielu ludzi z podobnym zapleczem zostaje lekarzami i ma absolutną rację, ale
nie czuje się w obowiązku dodać, że również wielu wkracza na destrukcyjną
ścieżkę. Tragizm Amandy zasadza się na jej bierności. Dziewczyna jest zbyt
niedojrzała, żeby stawić czoło problemom, skutecznie odeprzeć zgubny wpływ
innych, przez co nieustannie pada ofiarą ludzi, w których rozpaczliwie próbuje
znaleźć oparcie. Wykorzystywana seksualnie przez ojczyma i wygnana z domu przez
zazdrosną matkę, przedkładającą nad dobro własnego dziecka utrzymanie przy
sobie porywczego kochanka, opuszczona przez niedojrzałego męża Amanda w końcu
wpada w szpony zaprawionego w światku przestępczym Billy’ego Cantona, który
wykorzystuje ją do własnych celów, brutalnie oddzierając ją z niewinności.
Zbrodnia nastolatki jest sumą kilku czynników, których według jej obrońcy
amerykański wymiar sprawiedliwości woli nie zauważać, bo tak jest łatwiej.
Wpływ środowiska, w jakim przyszło obracać się nieletniej, przez wzgląd na jej
młody wiek i osobowość ciągle naiwnej i żyjącej marzeniami dziewczyny według
jej obrońcy ma decydujące znaczenie dla tej sprawy. Zależna od starszego
mężczyzny, doskonale znającego realia, w jakim oboje egzystują i potrafiącego
wykorzystywać prawidła nimi rządzące do własnych celów, zastraszona i
stłamszona przez niego dziewczyna biernie poddaje się jego woli. Bo w końcu jak
raz stawiła mu czoło i tak wróciła do punktu wyjścia i to w dodatku w poczuciu
kolejnej zdrady – zdrady człowieka, którego obdarzyła bezwarunkową miłością. Nierząd,
narkotyki i twarda ręka Cantona to codzienność zagubionej Amandy, pragnącej
jedynie opieki, którą przecież w tak młodym wieku powinna otrzymać.
I teraz przedkładając krótką biografię Amandy Sue Bradley scenarzyści
stawiają przed nami pytanie, na które łatwo odpowiedzieć, przez wzgląd na
stronnicze przedstawienie problematyki, ze wszak miar starające się (i to
skutecznie) wzbudzić współczucie do głównej bohaterki. Czy dziewczyna zasłużyła
na śmierć zważywszy na wszystkie okoliczności tej sprawy? Twórcy idą jeszcze
dalej snując przed nami wizję świata, w którym coraz więcej nieletnich popełnia
zbrodnie, nie zawsze jedynie z własnej winy i w którym władze nie robią
absolutnie nic, żeby poprawić ich byt, a co za tym idzie zawrócić ich z
przestępczej ścieżki, jaką podążają. Prewencja jest czystą fikcją, wymiar
sprawiedliwości jest ułomny, bo skutecznie potrafi działać głównie po fakcie,
kiedy jest już za późno żeby kogokolwiek uratować. „Za młoda by umrzeć?”
konfrontuje nas z niezwykle trudnym problemem, na który w tym momencie, w
którym poznajemy główną bohaterkę nie ma już remedium. Jest już za późno, a
ławie przysięgłych (której szeregów nie chciałabym zasilać swoją obecnością)
pozostaje do rozstrzygnięcia czy w tej konkretnej sprawie należy kierować się
emocjami, zrozumieniem dla oskarżonej, czy raczej potrzebą wymierzenia kary
adekwatnej do zbrodni, o jaką ją posądzono, zadośćuczynienia krzywdzie ofiary i
jej rodziny. Warstwą fabularną filmu, choć odżegnującą się od dosłowności i
pozbawioną zaskakujących zwrotów akcji scenarzyści wręcz skradli moją uwagę.
Emocje, jakie się we mnie kłębiły, podczas śledzenia ciągu nieszczęść, z jakimi
przyszło zmierzyć się niewinnej nastolatce dosłownie przytłaczały swoją
intensywnością. Przybrudzony klimat dodatkowo wzmagał poczucie beznadziei,
intensyfikował przygnębiające realia, w jakim przyszło żyć Amandzie, która z
zewnątrz przedwcześnie dorosła, ale wewnątrz pozostała zagubioną dziewczynką wywodzącą
się z patologicznej rodziny, której życie właściwe zostało przekreślone już na
starcie. Można ponarzekać na niedostatki realizatorskie oraz miejscami sztuczne
wybuchy silnych emocji u głównej bohaterki, ale to pierwsze akurat specjalnie
mi nie przeszkadzało. Nie zaważyło na realizmie, gorzkiej prawdzie o świecie
przebijającej ze scenariusza, a chwilami nawet potęgowało i tak już ciężką
atmosferę mentalnego upadku.
„Za młoda by umrzeć?” polecam przede wszystkim osobom niebojącym się
konfrontacji z ważkimi problemami tego świata, skorym do roztrząsania pewnych
ważnych kwestii w trakcie seansu i gotowych na całą gamę skrajnych emocji
towarzyszących podczas obcowania z dosłownie każdym ujęciem produkcji. Film
Roberta Markowitza oczywiście nie jest zupełnie pozbawiony wad, ale w zderzeniu
z taką fabułą i takim klimatem właściwie schodzą one na dalszy plan, ustępując
pola naprawdę zajmującej i brutalnej historii – treścią, nie formą.
Jest to jeden z moich ulubionych filmów.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam:
http://kruczegniazdo94.blogspot.com