Weteran wojny w Wietnamie i powieściopisarz, Roger Cobb, po samobójstwie ciotki
wprowadza się do jej domu, w którym w przeszłości zniknął jego syn, Jimmy. Po
rozwodzie z żoną mężczyzna poszukuje samotni, w której mógłby skończyć książkę,
konfrontującą go z traumatycznymi wspomnieniami z wojny wietnamskiej, ale już
pierwszego wieczora ukazuje mu się duch zmarłej krewnej, przestrzegający Cobba
przed pobytem w tym miejscu. Roger jednak nie zamierza uciekać. Początkowo
stara się ignorować nadprzyrodzone zjawiska, ale gdy odkrywa, że w domu
zagnieździły się o wiele bardziej niebezpieczne, szkaradne stwory, które
nastają na jego życie postanawia stanąć do walki z nimi.
Horror komediowy, „Dom”, wyreżyserował Steve Miner, twórca między innymi
drugiej i trzeciej odsłony „Piątku trzynastego”, „Halloween – 20 lat później” i
„Lake Placid”, co powinno być wystarczającą zachętą dla wielbicieli kina grozy.
Jeśli jednak, mimo wszystko, potrzebny by był dodatkowy bodziec to warto zwrócić
uwagę, że producentem „Domu” był Sean S. Cunningham, reżyser z kolei pierwszej
części „Piątku trzynastego”, ponadto między innymi „Obcy obserwuje” i „Obcego z głębin”. Jakby komuś jeszcze było mało to warto wspomnieć trzecie nazwisko, legendarnego
Harry’ego Manfrediniego, który pomijając inne tytuły w jego bogatym dorobku
skomponował kultową ścieżkę dźwiękową do „Piątków trzynastego”. Innymi słowy na
planie „Domu” spotkały się osoby, które miały swój (ogromny) wkład w osławioną
serię camp slasherów. Jednak autor scenariusza
Ethan Wiley uderzył w dużo lżejszy ton, poruszając się w ramach konwencji
horroru, ale podlewając fabułę sporą dawką humoru. Taka koncepcja na tyle
spodobała się widzom, że w późniejszych latach zarówno Wiley, jak i kilku
innych twórców dokręciło trzy kontynuacje „Domu”, ale żaden sequel nie zyskał
takiego uznania miłośników kina grozy, jak pierwsza odsłona. „Dom” Steve’a
Minera często jest porównywany do ponadczasowego „Martwego zła” Sama Raimi’ego.
Zapewne przez ogólną koncepcję scenarzysty, który wbrew wskazującemu na to
wstępowi nie zdecydował się na klasyczną ghost
story, podobnie jak Raimi celując również w cielesne monstra. Nie
odnalazłam jednak wielkich podobieństw pomiędzy demonicznymi kreaturami z „Martwego
zła” i potworkami z „Domu”. Ponadto, pomimo, że Miner dysponował dużo większym
budżetem niż Raimi kilka lat wcześniej (trzema milionami dolarów) nie dał się
ponieść tak, jak jego kolega po fachu. Ataki potworów gnieżdżących się w domu
głównego bohatera i efekty ich działań są dużo rzadsze, oszczędniejsze w
formie, niemalże bezkrwawe. Więc pomimo analogicznego wątku przewodniego nie
potrafię rozpatrywać „Domu”, jako „powtórki z rozrywki”, efektu bezkrytycznego
powielania pomysłów Raimi’ego.
Jak już wspomniałam początkowo scenarzysta przesyła nam czytelne sygnały,
że będziemy mieli do czynienia z typową ghost
story. Po samobójstwie ciotki powieściopisarz, Roger Cobb (w tej roli William
Katt częstokroć robiący użytek ze swojej przezabawnej mimiki), wprowadza się do
jej domu, usytuowanym na spokojnym przedmieściu w sąsiedztwie kilku innych
mieszkańców. Czyli nie mamy tutaj do czynienia z niszczejącym domostwem
położonym na kompletnym odludziu, co warunkowałoby brak jakichkolwiek świadków
ingerencji nieznanego w życie Cobba. Wiley przewrotnie umieścił tytułowy dom na
malowniczym przedmieściu zderzając senny, małomiasteczkowy klimat z koszmarnymi
wydarzeniami rozgrywającymi się wewnątrz. Chociaż trauma z przeszłości Rogera
ściśle wiąże się z tym miejscem (przed tym właśnie domem zaginął jego syn, co
stało się główną przyczyną jego rozwodu z żoną, aktorką) i choć doskonale zdaje
sobie sprawę z tego, że jego ciotka zawsze wierzyła, iż jest ono nawiedzone,
mężczyzna decyduje się na jakiś czas w nim osiąść, aby skończyć książkę
traktującą o jego udziale w wojnie wietnamskiej. Już pierwszego wieczora
zdawałoby się wariackie kazania poprzedniej właścicielki znajdują odbicie w
rzeczywistości, kiedy to Roger zastaje jej ducha w sypialni, przestrzegającego
go przed pobytem w tym domu. Gdyby scenarzysta zdecydował się twardo osadzić
fabułę w estetyce ghost story to
najprawdopodobniej dostalibyśmy multum niestrawnie kiczowatych sekwencji demonstracji
obecności widmowych bytów, bo już duch ciotki Cobba nie jawi się zbytnio
przekonująco. Ale na szczęście obok przezroczystych zjaw egzystują fizyczne
rekwizyty, doprawdy będące dowodem niebywałych zdolności twórców efektów
specjalnych. Roger z czasem odkrywa, że o północy coś pojawia się w szafie, a
kiedy pochopnie otwiera drzwi atakuje go jakaś oślizgła, grudkowata kreatura,
która wymyka się wyobraźni większości śmiertelników. Aparycja gąbczastego stwora
jest kwintesencją ducha horrorów lat 80-tych, czasów, w których rozumiano, że
kuriozalne rekwizyty są kluczem do serca wielbiciela kina grozy. Im bardziej
dziwaczne, tym lepiej, byle były fizycznie obecne na planie, namacalne – a nie
jak to często we współczesnej kinematografii bywa wyłącznie cyfrowe. Incydent z
monstrum z szafy jest punktem zwrotnym scenariusza, chwilą, w której dobitnie
daje się widzom do zrozumienia, że nie będą mieli do czynienia z kolejną, klasyczną
opowieścią o duchach. Widmowe byty oczywiście też się pojawią, ale prym będą
wiodły demoniczne, cielesne maszkary. Moim zdaniem największy realizatorski
kunszt twórcy osiągnęli podczas starcia Rogera z rozdętą kreaturą, która chwilę
wcześniej wyglądała, jak jego była żona. Kostium doprawdy zachwyca drobiazgowością
i pomysłowymi koszmarnymi atrybutami, ale oprócz tych widomych nawiązań do
tradycji dosadnego kina grozy na uwagę zasługuje również sama intryga.
Bezkrwawy pojedynek z potworem kończy się zwycięsko dla głównego bohatera. Jednak
tuż po zastrzeleniu stwora przybiera on kształty jego byłej żony,
uświadamiając mu ogrom zbrodni, jakiej przed chwilą dokonał. Żeby było
śmieszniej i tragiczniej, jeśli bardziej się w to zagłębić, mężczyzna
postanawia zakopać zwłoki… w przydomowym ogrodzie. Problem tylko w tym, że dekapitacja
nie pozbawia reszty ciała zdolności poruszania się, więc wypadałoby najpierw zwłoki
poćwiartować. I pozakopywać w gęsto rozsianych po ogrodzie dołach. A następnie mieć
baczenie na psa sąsiada, który połasi się na odciętą dłoń maszkary…
Jak już nadmieniłam „Dom” nie jest reprezentantem wielce zwariowanych,
makabrycznych horrorów dosłownie przepełnionych coraz to bardziej pomysłowymi
efektami specjalnymi. Tak naprawdę wszystkich potwornych bytów, gnieżdżących
się w tytułowym domu jest niewiele, a scen gore
nie ma praktycznie wcale. Te cielesne monstra, które się pojawiają oczywiście
porażają autentyzmem i rozczulającą swobodą twórców, ale na mnogość owych
postaci w tym konkretnym przypadku liczyć nie można. Należy się cieszyć tymi
potworkami, które się pojawiają, co zważywszy na ich profesjonalne wykonanie
nie wymaga od widzów większego wysiłku. Poza dwoma przypadkami, pod koniec –
latającym nietoperzowatym stworem nieudolnie wklejonym w obraz i powstałym z
grobu sprawcą całego zamieszania. Zresztą sfinalizowanie całej intrygi również
nie przedstawia sobą większej atrakcyjności, jest wręcz banalne, ale czegóż
więcej można się było spodziewać po tak lekkim straszaku? Abstrahując jednak od
końcówki muszę nadmienić, że choć zaserwowano nam tutaj w gruncie rzeczy
konwencjonalną fabułę to na poziom napięcia emocjonalnego narzekać nie można. Głównie
dzięki nastrojowej oprawie audio i umiejętnej grze z oczekiwaniami widzów
(ilekroć Roger zbliżał się do lustra nad umywalką przygotowywałam się na jakieś
uderzenie), co zważywszy na multum dowcipnych dialogów i celowo absurdalnych
sytuacji, mających na celu rozśmieszyć widza, nieco rozładować mroczną atmosferę,
nie było łatwą sztuką. Ponadto wątek przewodni zaskakująco mile urozmaica
konfrontacja Rogera z przeszłością. Zaskakująco, bo jak dotąd poza Brianem De
Palmą („Ofiary wojny”) żadnemu reżyserowi nie udało się nie zanudzić mnie tematyką
wojenną. Być może Miner nie zdążył mnie zniechęcić, bo w końcu retrospekcje z
wojny wietnamskiej sprowadzono do kilku niedługich sekwencji, w dodatku dosyć
dynamicznych. W każdym razie obraz głównego bohatera zyskał na tych wątkach. Obok
typowej historii o nawiedzonym przez różnego rodzaju byty domostwie, zaserwowano
mi opowieść o mężczyźnie walczącym z demonami przeszłości, brutalnymi wspomnieniami
o jednej z najokrutniejszych wojen z udziałem Amerykanów, tym samym wzbogacając
fabułę warstwą psychologiczną.
„Dom” w moim pojęciu nie jest horrorem idealnym, dorównującym „Martwemu złu”,
czy choćby włoskim „Demonom” przykładem swobodnego podejścia do gatunku, w
którym dosłownie wszystko może się zdarzyć. Jest dużo bardziej stonowany,
aniżeli niskobudżetowe arcydzieło Sama Raimi’ego, ale to wcale nie oznacza, że
z odpowiednim nastawieniem nie może się podobać. Choć wyjątkowości nie mogę mu
oddać (a tego się spodziewałam po niektórych nazwiskach osób odpowiedzialnych
za ten projekt) to skłamałabym, gdybym powiedziała, że „Dom” nie przedstawia
sobą żadnej wartości. Oczywiście, przydałaby się większa śmiałość: makabra i
różnorodność w postaci maszkar atakujących głównego bohatera, ale to co jest i
tak zadowala na tyle, żeby spędzić seans w poczuciu obcowania z czymś udanym.
Nie najlepszym w swojej stylistyce, dalekim od doskonałości, ale i tak w wielu
sferach wartościowym.
Bardzo miło wspominam ten tytuł. Na tyle miło, że chodzi za mną gdzieś od roku. W finale był ten motyw z drzwiami i nicością? Czy coś pomyliłem? :)
OdpowiedzUsuńDrzwi były, ale za nimi były skałki obmywane falami oceanu.
UsuńBył jeszcze motyw z przechodzeniem przez rozbite lustro nad umywalką i tam było coś na kształt nicości - w sensie atramentowa czerń i nietoperzowaty stwór;)
Kocham ten film. Jednak najmilej wspominam plakat tej i kolejnych części - trupie łapsko dzwoniące do drzwi. Dzięki za przypomnienie.
OdpowiedzUsuńCzy mógłbym prosić o recenzję "La Cara oculta" (2011)?
OdpowiedzUsuńProszę: http://horror-buffy1977.blogspot.com/2013/04/la-cara-oculta-2011.html
UsuńBardzo dobry film, szczególnie gdy przypomnę sobie jak oglądałem go w dzieciństwie. Bardziej komediowy niż straszny, ale oglądało się go przyjemnie. Muszę go sobie odświeżyć w najbliższym czasie.
OdpowiedzUsuń