San Francisco. Grupa nastolatków świętuje urodziny Natalie w parku,
nieopodal Golden Gate. Beztroską zabawę przerywają potwory, które zabijają
wszystkich poza jubilatką. Spłoszone przez patrol policyjny monstra znikają, a roztrzęsiona
dziewczyna składa zeznania na posterunku. Śledczy nie dają wiary jej
fantastycznej historii, ale rozpoczynają dochodzenie mające wyjaśnić zniknięcie
młodych ludzi. Wieść o niewiarygodnej opowieści Natalie dociera do jej
rówieśników. Szczególnie zainteresowana tymi wydarzeniami jest parająca się
kręceniem amatorskich horrorów Paula, która rozpoczyna własne dochodzenie,
śladem tajemniczych potworów. Tymczasem Natalie cały czas grozi niebezpieczeństwo
z ich strony, a oparcia może szukać jedynie u podkochującym się w niej
Stevenie.
Nieżyjący już Joseph Mangine najprężniej realizował się, jako operator,
pracując nad między innymi takimi produkcjami, jak „Dzień matki” z 1980 roku, „Aligator”
i „Alone in the Dark”. Wyreżyserował jedynie dwa filmy: dramat „Smoke and Flesh”
na podstawie swojego własnego scenariusza i „Neonowych maniaków”, których
fabułę rozpisał Mark Patrick Carducci, znany z pracy nad takimi obrazami, jak „Pogrzebany żywcem” i „Dyniogłowy”. „Neonowi maniacy” to zrealizowany za półtora miliona
dolarów reprezentant kina grozy klasy B, który miał wszelkie predyspozycje do
tego, żeby stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych horrorów lat 80-tych.
Jednak niedoświadczony w tego typu produkcjach Mangine nie zdołał przekuć
obiecującego pomysłu w zapadające w pamięć widowisko. Kilka rzeczy mu się
udało, ale jak pokazał czas nie tyle, żeby zyskać poklask kolejnych pokoleń
widzów. Obecnie „Neonowi maniacy” są znani głównie fanom tańszych horrorów z
ostatnich dekad XX wieku, gdzie wykształciło się paru miłośników tej produkcji,
choć gwoli ścisłości należy nadmienić, że wielu wielbicieli kina grozy nijak
nie potrafi docenić owego przedsięwzięcia Manginego.
Ogólnie mam słabość do B-klasowych horrorów z lat 70-tych, 80-tych i
90-tych, ale w przypadku „Neonowych maniaków” muszę po części zgodzić się z ich
przeciwnikami. Nie do końca, bo jednak film ma kilka zalet, notabene na tyle
istotnych, że w porównaniu do wielu współczesnych wysokobudżetowych tworów
urasta do rangi w miarę porządnego widowiska. W miarę, bo uchybienia w
scenariuszu i swoiste wycofanie twórców efektów specjalnych odrobinę zakłócają
radość z oglądania. Na początku nie jest to jeszcze takie dotkliwe,
przynajmniej nie było dla mnie, bo Carducci rzeczonymi wstępnymi sekwencjami
zauważalnie odwoływał się do konwencji filmów slash. Otóż, pokrótce zapoznaje się widzów z grupką nastolatków,
która organizuje w parku przyjęcie dla swojej obchodzącej urodziny
przyjaciółki, Natalie. Twórcy sprowadzają ich osobowości do ogólników,
szczególnie wyraziście akcentując ich stosunek do seksu. Wszyscy poza Natalie
podchodzą do niego dosyć swobodnie – jubilatka natomiast jest jeszcze dziewicą,
co dla fanów slasherów powinno
stanowić istotną informację, sugestię odnośnie dalszego przebiegu fabuły. Po
krótkim „wieczorku zapoznawczym” przychodzi pora na pierwszy atak (wyłączając
prolog) tytułowych maniaków, wśród których znajdziemy między innymi stwory
przypominające Indianina, samuraja, żołnierza i motocyklistę. Wszystkie
kostiumy i gąbczaste maski porażają pomysłowością i obiecują mocną rozrywkę z
pogranicza body horroru i slashera. Ale jak się okazuje z jakiegoś
niezrozumiałego dla mnie powodu, o ile twórcy efektów specjalnych wspięli się
na prawdziwe wyżyny swojego fachu podczas pracy nad wyglądem monstrów, o tyle
zaniedbali portretowanie ich zbrodniczej działalności. Rzeź, jaka ma miejsce w
parku w San Francisco została sprowadzona do kilku prawie całkowicie pozbawionych
krwi ujęć szybkiego pozbawiania życia młodych ludzi, często rozgrywanego poza
kadrem. Najlepiej widać dekapitację, czyli nic odkrywczego, w dodatku w tym
wydaniu doprawdy rozczarowująco przedstawionego. W każdym razie przeżyć uda się
jedynie dziewicy, Natalie (to elementarne, drogi Watsonie), dlatego, że… nigdy
nie uprawiała seksu. No dobrze, scenarzysta daje do zrozumienia, że potworów
przepłoszył patrol policyjny, ale osoby zaznajomione z konwencją slasherów zapewne inaczej sobie to
wytłumaczą. Postacie rozwiązłe seksualnie zostały ukarane, a dziewica dostąpiła
niewątpliwego zaszczytu ujścia z życiem, czyli w zgodzie z tradycją filmów slash. W dalszych partiach „Neonowych
maniaków” Carducci odchodzi od konwencji slasherów,
skręcając w stronę typowego monster movie,
sporadycznie mierząc się z warstwą psychologiczną. Szkoda, bo pomysł wyjściowy obiecywał
całkiem zgrabną rąbankę. Co prawda, wyjałowioną z charakterystycznych scen
mordów, ale za to odpowiednio dynamiczną i klimatyczną. Jednak ze wstępnych
sekwencji ostało się jedynie to drugie, w horrorach bardzo ważne, ale nie
zaszkodziłoby, gdyby filmowcy z większym zdecydowaniem podeszli do akcji.
Ciemna kolorystyka, miejscami przeplatana malowniczymi zdjęciami kolorowych
realiów lat 80-tych, okresowo wyblakłymi, przez co wprowadzającymi złowieszczą
aurę zagrożenia nawet w scenach oddanych w dziennym świetle. Nie obrazy jednak,
choć doprawdy udane, najsilniej przyczyniają się do generowania mrocznego
nastroju, ale oprawa audio - wpadające w ucho, zróżnicowane utwory skomponowane
przez Kendalla Schmidta, którym to artyście udało się podnieść poziom napięcia
sekwencji w gruncie rzeczy wizualnie rozczarowujących. Gdyby nie ścieżka
dźwiękowa wiele w zamyśle dynamicznych scen, choć osnutych ponurą aurą, nie
spełniłoby założeń Manginego, głównie przez błyskawiczne uświadomienie widzom,
że cokolwiek protagonistom by się akurat nie działo to i tak nie ma co liczyć
na mocne sfinalizowanie poszczególnych utarczek z neonowymi potworami - stworami
mieszkającymi pod Golden Gate, wychodzącymi na żer jedynie nocą i broczącymi
żółtą mazią, których pochodzenia nie znamy (choć zostawia się nam furtkę do snucia teorii), bo i do niczego nam ta wiedza nie
jest potrzebna… Nie musimy również wiedzieć, dlaczego za główny cel obrali
sobie Natalie, a przynajmniej przypuszczalnie z takiego założenie wychodził
Carducci, bo nie czuł się zobligowany nic z tego skonkretyzować. Ważne, że
dzięki parającej się reżyserią nastolatce, Pauli poznajemy sposób eliminacji
potworów, który to znacząco zwiększa szansę młodych ludzi w walce z nimi (wszak
zdobycie śmiercionośnej wody nie nastręcza im większych trudności). Rola wody w
tej historii jest dwojaka, bo z jednej strony dostarcza jednej znakomicie
zrealizowanej sekwencji rozpuszczania się potwora w wannie, z wykorzystaniem
realistycznych, fizycznie obecnych na planie rekwizytów, nawiązujących do
tradycji body horrorów, a z drugiej
oddziera późniejsze partie filmu z wyczuwalnego na początku napięcia. W końcu szala
zwycięstwa przechyla się na stronę uzbrojonych w wodę młodych ludzi, w dodatku dzięki
szlauchowi i plastikowym pistoletom mogącym eliminować przeciwników z
zachowaniem odpowiedniego dystansu. Obserwując ewolucję fabuły moje
rozczarowanie „Neonowymi maniakami” wzrastało – od slashera, przez horror psychologiczny koncentrujący się na losach
przybitej Natalii z pamiętną sceną krwawego deszczu na czele, po typowy monster movie, prostą drogą prowadzący
do wydarzeń a la „Carrie” tudzież mniej drastycznych i pomysłowych (bo czyż
szybkie ustępy wyrywania serca, odcinania kończyn i podrzynania gardła mogą czymś
zaskoczyć długoletnich fanów kina gore?).
O ile początkowe motywy rodem z filmów slash
i warstwa psychologiczna w miarę angażowały, o tyle rozwinięcie i zamknięcie
akcji, pomijając kilka zgrabnych zrywów, na gruncie fabularnym zwyczajnie
nużyły. Scenarzyście widać brakło pary, inwencji pozwalającej uniknąć tych
wszystkich dłużyzn, które chyba były głównym przyczynkiem do wzmożonej krytyki
wielu widzów, również fanów kina grozy.
Szkoda, że fabułę „Neonowych maniaków” poprowadzono w takim kierunku, bo
pomysł wyjściowy wydawał się gwarantować niezapomniane dziełko klasy B, któremu
udałoby się sprostać oczekiwaniom kolejnych pokoleń widzów. Film tragiczny nie
jest, wszak posiada kilka bezsprzecznych walorów, które pozwalają w miarę bezboleśnie
dotrwać do końca seansu. Ale nie da się ukryć, że twórcy zaprzepaścili
potencjał drzemiący w scenariuszu, zresztą sam jego autor znacząco przyczynił
się do obniżenia poziomu tej produkcji. Mogło z tego powstać widowisko podobne
do późniejszego „Wysłannika piekieł”, ale Josephowi Mangine’owi i Carducciemu brakło
geniuszu Clive’a Barkera i zamiast tożsamego spektaklu dostaliśmy
przeciętniaczka, który owszem ma coś w sobie, ale na pewno nie jest to wirtuozeria
na miarę „Hellraisera”.
Myślę, że będę chciała obejrzeć, jak mi się nawinie pod rękę :3
OdpowiedzUsuń